Recenzja filmu

Jak pokochałam gangstera (2022)
Maciej Kawulski
Tomasz Włosok
Antoni Królikowski

Jak pokochałem gangstera

Ewidentnie jest to projekt zrodzony z potrzeby serca, fanowskiej fascynacji kinem jako plastyczną materią, z której ulepić da się wszystko, co przyjdzie nam do głowy i na co pozwolą pieniądze.
Jak pokochałem gangstera
Fajnie jest chcieć, ale nie musieć. A Maciej Kawulski już nic nie musi. Szefuje przecież organizacji płacącej ludziom za pranie się po pyskach i biorącej jeszcze więcej od tych, którzy chętni są to oglądać, wyprodukował kasowy przebój na podstawie bestsellerowego erotyka napisanego przez swoją przyjaciółkę i jest, ogólnie rzecz biorąc, człowiekiem spełnionym.

Dlatego też plotka, jakoby zachciało mu się wyreżyserować film, została przyjęta po części jako manifestacja zbliżającego się kryzysu faceta po czterdziestce, a po części jako pełnometrażowa reklama kierowanej przezeń federacji. I tak też się stało, bo "Underdog" to rzecz spektakularnie słabiutka.


Tyle że samozwańczy reżyser i scenarzysta nie zwiał z ringu z podkulonym ogonem, tylko znowu stanął za kamerą. No i wydarzyło się niespodziewane: po "Jak zostałem gangsterem" zapanował niejaki konsensus, że ten gość jednak potrafi kręcić filmy. Mało tego. Wydaje się, że powoli jesteśmy świadkami powstania czegoś na kształt Kawul Cinematic World, bo tamten film, co prawda jedynie na poziomie epizodycznym, zazębia się z jego nowym projektem, który trafił bezpośrednio na Netflix.

O ile już podtytuł poprzedniej fabuły głosił, że oglądamy historię prawdziwą, to dopiero "Jak pokochałam gangstera" rości sobie prawo do zilustrowania wydarzeń autentycznych. Mamy bowiem do czynienia z nawet nie tyle podkolorowaną, co jawnie obrysowaną świecówkami biografią Nikodema Skotarczaka. Została ona przepuszczona przez podobny plakatowy filtr co niedawna, po hollywoodzku zmitologizowana opowieść z gatunku od zera do gangstera, traktująca o innym kryminaliście, Zdzisławie Najmrodzkim.

Ani tu, ani tam nie chodzi jednak o dokumentalizm, bynajmniej. Dla Kawulskiego istotniejsze są efektowne i efekciarskie zabiegi formalne, fikołki narracyjne, optyczne fajerwerki i rockowy soundtrack, snucie celuloidowej, niemalże chłopięcej fantazji o gangsterskich etosach, upadłych kobietach i powstających z martwych mężczyznach, których żadna siła prócz ołowianej kuli nie powali na amen. Chyba że sprzeniewierzą się niepisanym zasadom o niejasnej treści i proweniencji.

Nikoś, brawurowo zagrany przez Tomasza Włosoka, który niczym linoskoczek balansuje między śmiesznością karykatury a kuszącym kabotyństwem, to u niego self-made man postępujący zgodnie z prawem ulicy, a nie zamordystycznego PRL-u. Innymi słowy, żeby prawdziwie zaznać życia, trzeba jechać pod prąd. Kryminalne ekscesy Nikosia długo są przedstawione przez Kawulskiego jak radosne, osiedlowe psikusy. A że czasem ktoś dostanie po łbie? Trudno.

Dlatego przyczynkiem upadku rzutkiego antybohatera wydaje się przekroczenie niewidocznej gołym okiem cezury między tym, co dozwolone, a tym, co nie. Nikoś, po wyjściu z puchy, już po transformacji ustrojowej, przestępuje nie tylko więzienny próg, ale i granicę nieznanego sobie kraju, z nowymi regułami, dyktowanymi teraz przez pruszkowską mafię i łódzką ośmiornicę. Lecz ten ostatni akt, mimo słusznych założeń, wybrzmiewa fałszywie. Nikoś staje się w tym świetle niemalże zuchwałym buntownikiem, który rzucił wyzwanie socjalistycznym szarościom, lecz zostaje pokonany przez duszny kapitalizm.

Kawulski już na samym początku odrzuca lejce gdzieś na bok, ani myśli się zatrzymać, fundując nam trzygodzinny (!) seans, który jest swoistym portfolio jego mocnych stron i striptizem słabostek, a jedyne, czego mu nie brakuje, to… brak umiaru. Upchnął tu bodaj wszystkie zabiegi, jakie przyszły mu akurat do głowy, tyle że bez żadnego trybu i planu, na czuja i na chybcika, częstokroć myląc styl z manierą. Aktorzy robią, co im się żywnie podoba, szczególnie Sebastian Fabijański, grający permanentnie naćpanego narwańca, ze scenariusza nie wykreślono chyba ani jednego zdania, choćby było zwyczajnie zbędne, i brakło kogoś, kto lekko utemperowałby rozentuzjazmowanego Kawulskiego. Bo ewidentnie jest to projekt zrodzony z potrzeby serca, fanowskiej fascynacji kinem jako plastyczną materią, z której ulepić da się wszystko, co przyjdzie nam do głowy i na co pozwolą pieniądze. Tyle że nawet i rozciągliwa gumka recepturka kiedyś pęknie, a tutaj masa krytyczna zostaje osiągnięta chyba jeszcze przed półmetkiem.

Brak koncepcyjnej konsekwencji, scenariuszowej precyzji i reżyserskiej dyscypliny Kawulski rzadko nadrabia czystym popisem. Film jest nierówny, przez ciągłe zmiany tempa łapie zadyszki, jakby nigdy nie miał służyć nikomu innemu poza swoim twórcą. Tyle że Kawulski jest panem swojego losu i uprawianego przez siebie kina, może sobie kręcić co chce i jak chce, bo, no cóż, już nic nie musi, nawet słuchać się kogokolwiek. Ale może powinien.
1 10
Moja ocena:
5
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?