Recenzja wyd. DVD filmu

Maurycy (1987)
James Ivory
James Wilby
Hugh Grant

Edukacja Maurice'a, czyli miłość ponad klasowymi podziałami

Początek XX wieku, Wielka Brytania, szczytowy okres epoki "angielskiego dżentelmena". Społeczeństwo angielskie jest wyraźnie podzielone na grupy społeczne. Zachowywanie "odwiecznych" i "świętych"
Początek XX wieku, Wielka Brytania, szczytowy okres epoki "angielskiego dżentelmena". Społeczeństwo angielskie jest wyraźnie podzielone na grupy społeczne. Zachowywanie "odwiecznych" i "świętych" zasad jest obowiązkowe, jeśli ktoś chce cokolwiek znaczyć. Przekroczenie nich równoznaczne jest z ostracyzmem towarzyskim, a często i więzieniem. Seks jest tajemnicą, o której nie wypada mówić. Relacje międzyludzkie są wyraźnie określone i nie ma w nich miejsca na pasje i emocje. Reputacja jest wszystkim, co istotne. Spoufalanie się z osobami z niższych klas społecznych jest źle widziane. Homoseksualizm jest zbrodnią przeciwko człowieczeństwu i kończy się wyrokiem. Gorset moralny tłamsi wszystko. W tym wspaniałym, imperialnym społeczeństwie przyszło żyć bohaterom książki E. M. Forstera, przeniesionej na ekran za sprawą Jamesa Ivory'ego. Głównym bohaterem jest Maurice Hall. Pochodzi on z zamożnej, mieszczańskiej rodziny. Bogaci mieszczanie (kupcy, bankierzy) zajmowali wysoką pozycję w drabinie społecznej. Maurice wychowywany był bez ojca. Większość okresu dorastania spędził w restrykcyjnych szkołach z internatem. Jego wiedza na temat spraw, o których w towarzystwie nie wypada rozmawiać, była równa zeru. Jedyna próba edukacji seksualnej, jaka miała miejsce w jego życiu, to dziwaczna rozmowa z wychowawcą ze szkoły podstawowej, który w zagmatwanym wykładzie pełnym łacińskich zwrotów próbował wbić mu do głowy, że seks to święta tajemnica małżeńska, której w żaden sposób nie należy plugawić. Dopiero na uniwersytecie w Cambridge odbędzie prawdziwą lekcję życia i to od razu w praktyce. Los sprawił, że Maurice spotkał na swej drodze młodego lorda Clive'a Durhama i szybko się z nim zaprzyjaźnił. Durham należy do najwyższej warstwy społecznej. Jego pochodzenie gwarantuje mu karierę polityczną i wspaniałą przyszłość. Dziedzic krwi i rodowego nazwiska utożsamia wszystko to, czym "prosty" mieszczanin Maurice chciałby być, lecz kim nigdy być nie będzie. Ich przyjaźń jednak kwitnie i szybko nabiera intymnego charakteru. Jednocześnie edukacja klasyczna otwiera przed Mauricem podwoje ku koncepcji miłości idealnej łączącej mężczyznę z mężczyzną. Powoli orientuje się, że to, co czuje wobec Clive'a, to coś więcej niż zwykła przyjaźń. Jednak to Clive pierwszy wypowie słowa "Kocham cię". I nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bowiem Clive to patrycjusz, a Maurice zwykły ekwita. To do patrycjusza należy inicjatywa, jako osoby wyższego stanu. Zdefiniowanie własnych emocji jest pierwszym egzaminem w życiu Maurice'a. Zamieszanie, jakie wcześniej odczuwał, nagle zniknęło. Wszystko nabrało sensu. W swej radości chętnie podążyłby za głosem serca, nawet jeśli musi to być ukrywane przed światem. Lecz tu pojawiają się schody, których źródłem jest różnica społeczna pomiędzy Clivem i Mauricem, znakomicie ukazana w pierwszej scenie uniwersyteckiej filmu. Oto grupa studentów na spotkaniu dyskusyjnym u dziekana. Wśród nich jest Risley, kolejny z błękitnokrwistych, przemawiający ze zwykłą dla arystokraty wyższością. W pewnej chwili jego tyradę przerywa Clive stwierdzeniem: "Czyny są ważniejsze niż słowa". Na to Risley odpowiada rozbawiony, że jest to przedziwna koncepcja, gdyż naprawdę "Liczą się tylko słowa!" Jeśli wtedy Maurice nie uwierzył Risleyowi, to Clive szybko wyprowadził go z błędu. Odrzuca bowiem pragnienia Maurice'a, by fizycznie potwierdzić uczucie. Clive jedynie chce rozmawiać o ich miłości. Co więcej, twierdzi, że przejście do czynów SPLUGAWIŁOBY ich "wyjątkowy" związek. Zakochany Maurice ulega Clive'owi. Co znów nie powinno dziwić, osoba niższego stanu powinna godzić się z decyzjami ludzi "lepszych od siebie". Przez pewien czas utrzymuje się specyficzna równowaga: młodzieńcy spędzają dużo czasu ze sobą, jednak nie wychodzą poza przytulanie, trzymanie się za rękę. Równowaga ta wiecznie trwać nie mogła, nie spełniała bowiem oczekiwań ani Maurice'a ani Clive'a. W filmie załamanie przychodzi, kiedy Risley zostaje skazany za dopuszczenie się sodomii (podrywanie kawalerzysty). Widząc, jaką totalną hańbą kończy się oddawanie "greckiemu zboczeniu", Clive przechodzi kryzys, ucieka od Maurice'a i znajduje sobie żonę. Twórcy wiele czasu poświęcili wyjaśnieniu, dlaczego właśnie w taki sposób pokazali przemianę Clive'a, twierdząc, że wersja książkowa jest mało przekonująca. Owszem, ich rozwiązanie jest bardzo "filmowe", lecz moim zdaniem zupełnie niepotrzebne. Na początku filmu Clive pokazany został jako młody lord, buntownik. Wiele mówi na temat "starych" i ich rygorystycznych, purytańskich zasadach. Szokuje rodzinę opuszczając msze. Maurice'owi mówi wprost, że nienawidzi tego wszystkiego, co reprezentuje sobą matka. Relacja z Mauricem to flirt z rozpinaniem moralnego gorsetu. Lecz tylko flirt! Jego obsesja na punkcie utrzymania związku na poziomie miłości czysto platonicznej wyraźnie pokazuje, że choć może chce trochę wolności, to jednak nie jest w stanie rzeczywiście zaprzedać swego wychowania, tradycji rodu. Jeszcze dobitniej widać to w usuniętej z filmu scenie tuż sprzed wyjazdu do Grecji, kiedy Clive, miotając się z własnymi sprzecznymi pragnieniami, "na próbę" kładzie się do łóżka Maurice'a i wkrótce potem wychodzi stwierdzając, że to nie jest rozwiązanie. Clive jest lordem. Z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej uświadamia sobie korzyści, jakie to ze sobą niesie, a także wymogi - wśród których najważniejszym jest posiadanie żony. Czy proces Risleya by się odbył czy też nie, Clive zakończyłby związek z Mauricem, bo taka jest jego natura. I tu uwidacznia się kolejna różnica krwi. Clive wychowany na lorda nie ma większych problemów z ożenkiem i ustatkowaniem się. W myślach może wspominać Maurice'a. Podtrzymuje z nim nawet kontakty towarzyskie, bowiem Maurice stanowi dla niego świadectwo jego "wolności". Jest jednak lordem, patrycjuszem z krwi i kości. Dziedzictwo, tradycja i wychowanie wtłoczyły go w ramy zachowań, z których nie chce się uwolnić. Tymczasem Maurice raz obudzonych pragnień nie potrafi zagłuszyć, choć próbuje nawet hipnozy. Po prostu nie posiada tej "naturalnej" tendencji do tłamszenia natury ludzkiej. Jednak przed Mauricem jest jeszcze jedna, ostatnia lekcja na kursie samoakceptacji. A jego nauczycielem będzie Alec Scudder. Scudder jest służącym. Należy zatem do niższych warstw społecznych. W oczach uprzywilejowanych pospólstwo to półludzie, istoty dzikie, grzeszne, poddające się instynktom. Taki też jest Alec. Co ważniejsze, nie ma on żadnych intelektualnych obiekcji przed wcielaniem myśli w czyny, w przeciwieństwie do Clive'a. Kiedy oddaje się Maurice'owi, to oddaje mu się całkowicie. Dla Maurice'a jest to pierwszy kontakt seksualny. Przekroczył Rubikon, od tego momentu nie ma już dla niego odwrotu. Stał się homoseksualistą nie tylko w myślach, ale i w uczynkach. Już nie może się bronić, że to wszystko było tylko jego wyobrażeniem (jak próbował mu wmówić jego lekarz). Ostatecznie Maurice godzi się z tym, kim jest. Podąża za głosem miłości i co więcej Alec na ten głos odpowiada. Ivory decyduje się w tym momencie zakończyć film, tworząc pozory happy endu. Oto bohater zakończył naukę, odnalazł i zaakceptował siebie, a wraz z akceptacją przyszło i prawdziwe uczucie. Jednak życie to nie film. Ich związek to istna rewolucja. I to podwójna! Po pierwsze rewolucją jest kontakt homoseksualny (a już z całą pewnością miłość). U dżentelmena akt ten jest absolutnie niedopuszczalny, ponieważ emocje biorą górę nad wychowaniem, konwenansami. Po drugie miłość połączyła ludzi z dwóch różnych światów. Dla brytyjskich patrycjuszy Maurice równie dobrze mógłby się zakochać w koniu (chociaż nie, konie były bardziej cenione niż służba). Można zatem z łatwością domyślić się, jak trudne były dalsze losy dwójki bohaterów. Dla reżysera to już jednak nieważne. Maurice odniósł zwycięstwo nad samym sobą, zdjął gorset, odetchnął pełną piersią i to się liczy. Dla Forstera, który "Maurice'a" nigdy nie wydał (powieść ukazała się po jego śmierci), a nawet dla Ivory'ego w 1987 roku to musiało być i tak bardzo znaczące posunięcie. Nie powinien więc dziwić ten nazbyt romantyczny koniec. Jednak w pierwszej chwili robi on dziwne wrażenie, zwieńcza bowiem film niezwykle realistyczny, prawdziwy w ukazaniu brytyjskiego społeczeństwa z początku XX wieku, a przez co trąci fałszywą nutą. "Maurice" doceniony został w Wenecji za reżyserię. I całkiem zasłużenie. Film jest dopracowany, dopieszczony, nic nie pozostawiono w nim przypadkowi. Każda scena iskrzy wręcz od szczegółów, które nie dla każdego widza będą czytelne (zwłaszcza jeśli nie zna on kodeksu zachowania obowiązującego ówczesne klasy uprzywilejowane). Opowiedziana historia jest na pierwszy rzut oka banalnie prosta, by przy bliższym przyjrzeniu rozrastać się o kolejne poziomy interpretacyjne. Ivory'emu udało się też znakomicie poprowadzić aktorów. Hugh Grant zagrał w tym filmie swoją (póki co) najlepszą rolę. Jego Clive jest inteligentny, wygadany, sztywny jak każdy arystokrata. Jednak w tle, w spojrzeniu, w gestach widać napięcie, widać pragnienia, którym nie daje dojść do głosu. James Wilby tworzy równie skomplikowaną postać Maurice'a, z jednej strony naiwnego, sympatycznego człowieka, który pragnie tylko miłości, z drugiej strony egocentryka ślepego na krzywdy, jakie wyrządza własnej rodzinie i do tego cynika o niezbyt przyjemnych poglądach na temat niższych klas społecznych. Patrick Godfrey jako Simcox stworzył chyba najciekawszą z kreacji drugoplanowych, często nie dostatecznie docenianą przez widzów. Jego Simcox jest ironiczny do szpiku kości. Widział wiele i nie ma żadnych złudzeń co do "wyższości" dżentelmenów. Inteligentny, potrafi być złośliwy w sposób, który pozostawia go bezkarnym wobec wyższych mu stanem. Potrafi nawet swoim zachowaniem pokazać, że jest od nich lepszy! Jedyna rzecz, jaka w tym filmie mi przeszkadzała to mozaikowa konstrukcja opowieści. "Maurice" stanowi raczej zlepek kolejnych epizodów, a nie jedną nierozerwalną całość. Niektórym może się to podobać, mnie troszeczkę irytowało. Sprawiało to na mnie wrażenie, jakbym oglądał serial (każda scena to odrębny odcinek) przedstawiony w telegraficznym skrócie. Jakby bohaterowie żyli tylko w tych krótkich epizodach, a pomiędzy nimi była czarna pustka nieistnienia, z której wydobywała ich dopiero kolejna sekwencja. Brakowało mi po prostu poczucia ciągłości życia poszczególnych bohaterów. Jest to jednak mała wada i w żaden sposób nie umniejsza radości z oglądania filmu. Podobnie jak pozostałe dwa filmy Ivory'ego na podstawie prozy Forstera, uważam "Maurice'a" za dzieło udane i co więcej nie tracące nic ze swej wartości mimo przemijania czasu. Szkoda, że późniejsze jego filmy już nie są tak precyzyjnymi opowieściami.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones