Nie każdy chłopiec zostaje królem. Ale ten miał Merlina
Zanim Disneya pochłonęły księżniczki, gadające zwierzęta i skomplikowane multiversa, powstało prawdziwe, niedoceniane arcydzieło animacji – „Miecz w kamieniu” (The Sword in the Stone, 1963). I
Zanim Disneya pochłonęły księżniczki, gadające zwierzęta i skomplikowane multiversa, powstało prawdziwe, niedoceniane arcydzieło animacji – „Miecz w kamieniu” (The Sword in the Stone, 1963). I jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, jak wyglądałby kurs przygotowawczy dla przyszłego króla Anglii, to odpowiedź brzmi: "dużo magii, kilka przemian w zwierzęta i totalnie pokręcony czarodziej z brodą po kolana".
Główny bohater – chłopiec zwany Wartem, a tak naprawdę młody Artur – nie wygląda na materiał na władcę. Jest chudy, niezgrabny i ciągle wpakowuje się w kłopoty. Ale kiedy na jego drodze staje ekscentryczny czarodziej Merlin (z sową Archimedesem, który ma więcej charakteru niż pół współczesnego Hollywood), zaczyna się przygoda, która nie tylko zmienia los chłopca, ale też całej Anglii.
„Miecz w kamieniu” to film z morałem, który powinien być wypisany złotymi literami na każdym szkolnym korytarzu: "Widza i dobroć są większą siłą niż mięśnie i miecze". Artur nie zostaje królem, bo potrafi walczyć – zostaje nim, bo jest odważny, ciekawy świata i słucha mądrzejszych od siebie. W sumie całkiem niezły przepis na przywódcę, prawda?
Od strony technicznej film ma swój niepowtarzalny urok. Styl animacji – bardziej szkicowy i mniej wygładzony niż w późniejszych produkcjach – nadaje mu charakterystyczny wygląd, przypominający „Zakochanego kundla” czy „101 Dalmatyńczyków”. Dla wielu to będzie nostalgiczny powrót do czasów, gdy kreskówki naprawdę były rysowane.
Nie można też pominąć ścieżki dźwiękowej – lekkiej, wpadającej w ucho i idealnie dopasowanej do magicznej atmosfery filmu. Piosenka „Higitus Figitus”, w której Merlin pakuje swój cały dobytek do torby (bardziej chaotycznie niż większość z nas przed wakacjami), to małe arcydzieło humoru. A „That's What Makes the World Go Round”, śpiewana podczas przemiany w ryby, przypomina nam, że nauka może być zabawna – jeśli nie boisz się wpaść do rzeki.
Co ważne – był to ostatni film animowany, który Walt Disney osobiście nadzorował przed swoją śmiercią w 1966 roku. I to czuć. Jest w nim coś wyjątkowego, coś osobistego. Jakby sam Walt chciał nam powiedzieć: "Hej, nie musisz być nikim wielkim, żeby zmienić świat. Wystarczy być sobą (i mieć trochę szczęścia z mieczem w skale)".
Czy film ma wady? Oczywiście! Trochę chaotyczna narracja, brak typowego disneyowskiego "głównego złego"... Ale czy to przeszkadza? Ani trochę. To właśnie ten chaos, ten bajkowy luz i brak patosu sprawiają, że „Miecz w kamieniu” to dla mnie najbardziej niedoceniane arcydzieło Disneya.
Bo nie każdy film potrzebuje księżniczki. Czasem wystarczy miecz, trochę magii i chłopiec z sercem większym niż tron.