Recenzja filmu

Morze drzew (2015)
Gus Van Sant
Matthew McConaughey
Ken Watanabe

W morzu pseudofilozofii

Fabularny szkielet "The Sea of Trees" – pomysł na przewrotne pomieszanie kilku gatunków – niósł ze sobą potencjał równy choćby "Melancholii" Von Triera. Van Sant mógł oblec go skórą teatru, mógł
Gus Van Sant, niegdysiejsza ikona kina queer, ostatnio walczył o Złotą Palmę dokładnie osiem lat temu. W 2007 roku "Paranoid Park" przyniósł mu "tylko" Nagrodę Specjalną, w tym roku będzie zapewne jeszcze gorzej – po pierwszym pokazie prasowym jego "The Sea of Trees" zostało wybuczane przez krytyków i dziennikarzy.

Negatywna reakcja publiczności nie musi automatycznie oznaczać przegranej (w końcu wyroki jurorów są nieprzeniknione), lecz w tym przypadku mówi wiele o jakości samego filmu – Van Sant mocno przeszarżował, chociaż intencje miał dobre. Widać, że reżyser oddalił się od neomodernistycznych klimatów znanych z "Gerry'ego", a jego kino coraz mocniej dryfuje w kierunku amerykańskiej "obyczajowej metafizyki" – prostego przesłania i rozmów o rozterkach duchowych na poziomie szkolnej pogadanki. Kiedyś mieliśmy to u Aronofsky'ego (dla mnie dopiero komiksowa estetyka "Noego" nieco go zrehabilitowała), teraz mamy i u Van Santa, co boli tym bardziej, że fabularny szkielet "The Sea of Trees" – pomysł na przewrotne pomieszanie kilku gatunków – niósł ze sobą potencjał równy choćby "Melancholii" Von Triera. Reżyser mógł oblec go skórą teatru, mógł pobawić się konwencją. Ostatecznie poprzestał jednak na autokarykaturze.

Początek nie zwiastuje późniejszych kiczowatych wolt – jest zabawnie, w dobrym znaczeniu tego słowa. Arthur Brennan (Matthew McConaughey dwoi się i troi, by przekonująco odegrać ofiarę losu), profesor fizyki z USA, kupuje bilet w jedną stronę do Tokio. Na lotnisku pożycza samochód i kieruje się prosto ku gęstym lasom porastającym zbocza góry Fuji, do miejsca znanego jako "Morze drzew" – mekki samobójców i ludzi pogrążonych w kryzysie, którzy poszukują tutaj wyciszenia i warunków do filozoficznego namysłu. Arthur ma ze sobą opakowanie silnych leków nasennych, jednak zanim zdąży przyjąć śmiertelną dawkę, jego uwagę odwróci zataczający się mężczyzna z podciętymi żyłami. Japończyk – przedstawia się jako Takumi Nakamura – znajduje się na granicy życia i śmierci: jego próba samobójcza nie powiodła się, a on sam właśnie zmienił zdanie – bezskutecznie próbuje wydostać się z lasu i wrócić do rodziny. McConaughey szybko zapomina o własnej depresji i zaczyna podążać za tajemniczym człowiekiem – niedawna myśl o samobójstwie przeistoczy się w wolę walki i przetrwania, a sam film – w kino drogi przeplatane wątkami survivalowymi.  

To właśnie w momentach pozbawionych metafizycznych i psychologicznych pretensji "The Sea of Trees" wypada najlepiej – ekstremalna wędrówka dwóch niedoszłych samobójców to kapitalny pomysł, zwłaszcza kiedy z ich ust słyszymy bon moty o przetrwaniu w głuszy czerpane (dosłownie!) z Discovery Channel. Van Sant ubiera tę część filmu w eklektyczne gatunkowe szaty: jest więc i kontemplacyjny snuj, i kino katastroficzne, pojawia się nawet horror (las samobójców to w końcu miejsce usłane rozkładającymi się ciałami i truchłami porzuconych przedmiotów). Reżysera nie zadowala jednak prosta postmodernistyczna baśń – chce, żeby droga bohaterów miała znaczenie symboliczne, prowadziła do oczyszczenia, przemiany wewnętrznej, zupełnie jak u wielkich modernistów, Antonioniego czy Ozu. Ci ostatni przedstawiali przemianę, o ile w ogóle miała ona miejsce, subtelnymi środkami, stroniąc od nachalnego komentarza i pseudofilozofii. U Van Santa wszystko zostaje podane na tacy, a poziom dosłowności ociera się  o absurd i osiąga wyżyny złego smaku. Dość powiedzieć, że główny wątek – japońska wędrówka – jest przeplatany równolegle prowadzoną narracją retrospektywną, która ma nam uzmysłowić skalę cierpienia Arthura i wyjaśnić jego samobójcze motywacje. Dowiadujemy się o małżeńskich problemach, poczuciu życiowej porażki i w końcu – tragicznej śmierci żony. Przebitki utrzymane są w okropnej w poetyce produkcyjniaka – jest płasko, bez emocji, a wyjęte z kontekstu fragmenty oddalają nas od bohaterów, zamiast prowadzić do upragnionej identyfikacji.

W końcu i jałowość głównego wątku zostaje bezlitośnie obnażona. Van Sant jakby niespodziewanie zapomniał o dotychczasowej linii narracyjnej i sięgnął po wybór dzieł Paulo Coelho, rozpoczynając tym samym prawdziwy pseudofilozoficzny maraton, gdzie główne skrzypce gra deus ex machina, a nie logika przyczynowo-skutkowa. Nie chcę spojlować, bo może ktoś zechce dać Van Santowi szansę, ale w drugiej części filmu praktycznie wszystko, co przytrafia się bohaterom, jest wynikiem dziwnego zbiegu okoliczności. Z przyjemnością wymienię za to kilka pozycji z filozoficzno-teologicznego katalogu "The Sea of Trees": dużo japońskiej tradycji, o której nie dowiadujemy się w zasadzie nic pewnego i konkretnego, przyjazne duchy zmarłych (Tamashii), różne znaczenia słowa "purgatorium" i wreszcie Matthew McConaughey płaczący i sadzący kwiaty – na pamiątkę, oczyszczony z poczucia winy, wolny. Duchowa utopia staje się ciałem, a nam pozostaje tylko złożyć podziękowania i mieć nadzieję, że Van Sant nie przeszedł podobnej przemiany i zaskoczy nas jeszcze dobrym kinem.
1 10
Moja ocena:
3
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones