Recenzja filmu

Na fali (1991)
Kathryn Bigelow
Keanu Reeves
Patrick Swayze

Surfin' USA

Na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych surfing to dla wielu wręcz rodzaj religii, mistyczne doświadczenie oparte na adrenalinowym zastrzyku. Taki pogląd lansuje przynajmniej hollywoodzkie
Na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych surfing to dla wielu wręcz rodzaj religii, mistyczne doświadczenie oparte na adrenalinowym zastrzyku. Taki pogląd lansuje przynajmniej hollywoodzkie kino, lubujące się w górnolotnych deklaracjach i ekstremalnych postawach. Te, jak jednak wiadomo, istnieją nie tylko na Srebrnym Ekranie, ale też pod każdą szerokością geograficzną. Może dlatego tak łatwo i tak chętnie wierzy się w muskularnych, blondwłosych półbogów ujeżdżających fale.

Sztandarowym przykładem takiego bożyszcza jest niejaki Bodhi (Patrick Swayze), prujący po morskich wyżynach z gracją baletmistrza herszt grupy miłujących pokój surferów, którzy co roku przybywają do Los Angeles w poszukiwaniu doznań. Bodhi obejmuje pieczę nad pragnącym poznać tajniki surfingu Johnnym (Keanu Reeves), byłej gwieździe futbolu, którego karierę zakończyła kontuzja. To, czego Bodhi nie wie, to fakt, że jego nowy protegowany jest tak naprawdę agentem FBI, prowadzącym dochodzenie w sprawie szajki rabusiów, dokonujących napadów na banki w maskach amerykańskich prezydentów...

Rozgrywający się pod błękitem kalifornijskiego nieba thriller Kathryn Bigelow to zarazem emocjonujące kino akcji, w którym nie zabraknie pościgów i strzelanin, jak i opowieść o męskiej przyjaźni, nawiązująca do formuły buddy movies. W ramach jednego filmu dostajemy nieśmiertelne motywy z katalogu "gliniarze w akcji": policyjny wyga i nowicjusz, zmuszeni do współpracy przy prominentnej sprawie, praca agenta "pod przykrywką", kwestia zaufania i zdrady, a ponadto wątek romansowy na drugim planie. Razem owocuje to wszystko obrazem w równym stopniu nacechowanym przekleństwem schematyzmu, co efektownym i spełniającym wszelkie wymagania porządnego kina rozrywkowego. Scenariusz w paru momentach trzeszczy pod naporem naciąganych rozwiązań i sytuacji, lecz brnie naprzód z impetem i przekonaniem, co do słuszności zawartej w nim koncepcji.

Cały ciężar dramaturgiczny został tu bowiem zawarty w relacji mantor-uczeń, jaka nawiązuje się pomiędzy Johnnym Utah a długowłosym mistrzem surfingu o mentalności kontestatora. Z jednej strony mamy służbistę pod krawatem, z drugiej – współczesnego Robin Hooda, który rzucił wyzwanie systemowi. Widz pała sympatią do obu stron, jako że racje zostały rozłożone po równi, a w ich rzeczników wcielają się gładkolicy gwiazdorzy bez skazy. Wiadomo jednak, że wygrany może być tylko jeden, a w miarę jak gęstnieje napięcie, w drodze do zwycięstwa wszystkie chwyty stają się dozwolone. Bigelow umiejętnie wygrywa wszystkie znajome kalki, tworząc z nich coś na kształt nowej jakości. Po dodaniu do mieszanki surfującej "filozofii" można już śmiało odpierać zarzuty o wtórność, podpierając się atrakcyjną formą i zręcznym warsztatem.

W świetle powyższego traci na znaczeniu fakt, że Reeves bynajmniej talentem nie grzeszy, a Swayze wciąż kojarzy się raczej z "Dirty Dancing" aniżeli z Beach Boys. I tak życzymy im, żeby zostali dobrymi kumplami, nawet jeśli rokowania są na to kiepskie. Wiara w siłę oceanicznego porozumienia nad podziałami pozostaje wszak silna, niczym sam amerykański sen.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Agent Utah (Keanu Reeves) przyjeżdża do Kalifornii, żeby rozwikłać sprawę tajemniczych napadów na banki.... czytaj więcej
Agnieszka Majewska