Recenzja filmu

Osierocony Brooklyn (2019)
Edward Norton
Edward Norton
Gugu Mbatha-Raw

Symfonia miejska

"Osierocony Brooklyn" broni się przede wszystkim jako portret wielkomiejskiej chandry. Jako opowieść o człowieku uwikłanym w pajęczynę miejskich sensów i relacji. O psychicznym krajobrazie
Symfonia miejska
Jak czarny kryminał, to wiadomo: detektyw, narracja z offu, fedory, automobile, zadymione kluby jazzowe, konspiracja sięgająca wyżyn władzy. W "ChinatownRoman Polański przeniósł tę konwencję z szemranych ciemnych zaułków do słonecznego i przestrzennego Los Angeles, Edward Norton (gwiazdor, scenarzysta i reżyser "Osieroconego Brooklynu") zabiera ją zaś na wschodnie wybrzeże, do utopionego w jesiennym spleenie Nowego Jorku. Mniejsza o pogodę, ważne, że jest spisek, jest narrator i jest śledztwo. Tylko detektyw dość nietypowy.


Już pierwsza scena z Lionelem Essrogiem (Edward Norton) mówi wiele: bohater znajduje luźną nitkę w swetrze, zaczyna kompulsywnie ją szarpać i… nie może przestać. Mamy tu oczywiście metaforę detektywistycznych intryg, w których jakiś drobny wąteczek prowadzi zazwyczaj prosto w skomplikowaną sieć kryminalnych zależności. Ale mamy tu też po prostu portret bohatera. Essrog cierpi bowiem na zespół Tourette'a, ma tendencję do wpadania w nerwowe słowotoki i zapętlania się w kompulsywnych ciągach myślowych. To, co utrudnia mu życie osobiste, czyni go jednak dobrym detektywem. Przypadłość Lionela jest jak nieustanne swędzenie gdzieś z tyłu głowy: gdy już się na czymś zafiksuje, nie ma zmiłuj. Nic zatem dziwnego, że postanawia rozwiązać tajemniczą sprawę, w którą zaplątał się jego szef, Frank Minna (Bruce Willis), facet, który ze zbieraniny chłopaków z sierocińca – w tym Essroga – stworzył regularną, profesjonalną agencję detektywistyczną. Co odkryje śledztwo?

O dziwo, nie to jest w filmie najważniejsze. Ekranizując powieść Jonathana Lethema, Norton skupia się na atmosferze i historii Nowego Jorku, na rozsupływaniu miejskiego węzła gordyjskiego. Twórca zanurza nas w scenerii lat 50. i analizuje punkty, gdzie stykają się polityka, architektura i żywa tkanka społeczna. Fabuła kręci się wokół planu zagospodarowania metropolii, a do głosu dochodzą architekci-wizjonerzy, ratuszowi urzędnicy i nowojorskie szare eminencje. Grany przez Aleca Baldwina z iście Trumpowskim zadęciem miejski potentat Moses Randolph to zresztą postać inspirowana kontrowersyjnym urbanistą Robertem Mosesem. Randolph jest oczywiście diaboliczną figurą w centrum kryminalnej układanki, ale sama intryga stanowi jedynie fabularny pretekst do powyższych dywagacji. Sęk w tym, że Norton nie potrafi tej pretekstowości zamaskować. Ogólny zarys zagadki krystalizuje się dość szybko, większą część filmu Lionel spędza więc, próbując dopasować najintymniejsze elementy układanki. Śledztwo jednak nudzi, a jego emocjonalny wymiar nie wybrzmiewa. 

   
 
Część winy leży po stronie Nortona-aktora, który nie potrafi odnaleźć wiarygodnego rytmu dla słowotoków Lionela. Nortonowi-reżyserowi udaje się uniknąć karykaturalnego tonu i protekcjonalnego traktowania bohatera, ale jego rola trąci jakimś trudnym do wypunktowania fałszem. Nie do końca przekonuje też sama motywacja Essroga, bo jego przyjaźń z Minną zostaje raczej opowiedziana niż pokazana. Podobnie jest z nicią porozumienia między detektywem a zaplątaną w dochodzenie Laurą (Gugu Mbatha-Raw): ich relacja trzyma się głównie na scenariuszowe dobre słowo. To w ogóle dość zimny film: Norton niby kreuje nastrój wielkomiejskiej zadumy, buja się w rytmie jazzu, z pomocą operatora Dicka Pope'a maluje czuły portret smutnego, szaro-brązowego Nowego Jorku. W kadrze czuć jednak jakąś teatralność, sztywność, chłód. Zamiast urokliwej patyny jest sterylna symulacja przeszłości.
 
Co ciekawe, akcja książkowego pierwowzoru rozgrywała się w latach 90. Norton odrzuca jednak postmodernistyczny pastisz i udaje się do źródeł konwencji noir. Oczywiście i tak wychodzi mu pastisz, ale więcej w nim nostalgii niż ironii. To przesunięcie odzwierciedla już sama postać Lionela, który nie jest Bogartowskim cynicznym wyjadaczem tylko wrażliwym underdogiem. Podmiana dekad produkuje jednak kolejne problemy: przede wszystkim stępia społeczny pazur opowieści. Norton intrygująco pokazuje, że gentryfikacja nie jest świeżym zjawiskiem, że jest wpisana w historię Nowego Jorku i idee inżynierii społecznej, które go uformowały. Ale – paradoksalnie! – krytyczny lament nad wysiedlaniem biednych czarnoskórych dzielnic łagodnieje, jeśli obtoczyć go watą obyczajowości lat 50., gdy rasizm był wciąż jawny i z dzisiejszej perspektywy nie stanowi żadnej rewelacji. 

"Osierocony Brooklyn" broni się więc przede wszystkim jako portret wielkomiejskiej chandry. Jako opowieść o człowieku uwikłanym w pajęczynę miejskich sensów i relacji. O psychicznym krajobrazie zaułków, uliczek i gmachów. O tym, co prezentuje, a co ukrywa fasada metropolii - i kto na tym traci, a kto zyskuje. Ze spaceru ulicami tego filmowego Brooklynu wracam jednak z nieodpartym wrażeniem, że bardziej doświadczony reżyser-przewodnik zaproponowałby ciekawszą, bardziej spełnioną wycieczkę.  
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones