Recenzja filmu

Pan Popper i jego pingwiny (2011)
Mark Waters
Miriam Aleksandrowicz
Jim Carrey
Carla Gugino

Tupot małych stóp

Podopiecznym Pana Poppera nie brakuje wprawdzie uroku, jednak ton ich przygodom nadaje mierna wyobraźnia scenarzysty i wyeksploatowane do cna emploi Jima Carreya. 
Sezon na pingwiny dobiegł końca. Te najsłodsze, najbardziej puszyste i kochane wytuptały sobie drogę do sławy w "Happy Feet". Ten najbardziej zblazowany surfował "Na fali" w animowanym mockumencie. Podopiecznym Pana Poppera, bohaterom książki dla dzieci Richarda i Florence Atwaterów, nie brakuje wprawdzie uroku, jednak ton ich przygodom nadaje mierna wyobraźnia scenarzysty i wyeksploatowane do cna emploi Jima Carreya.  

W kinie o ludzko-zwierzęcej przyjaźni nie chodzi o maraton gagów. Nie chodzi o głupie miny, slapstickowe żarty i smutne oczy drobiu. Chodzi o uczciwość. W filmie Watersa pingwiny prawdziwe grają razem z cyfrowymi, to znaczy te prawdziwe muszą być czasem "ucyfrowione" albo zastąpione zerojedynkowymi wersjami, bo przecież naśladowanie ruchów Charliego Chaplina, czy szusowanie słynną "serpentyną" w Muzeum Guggenheima to dla nielotów trudna sztuka. Ten estetyczny rozdźwięk rodzi wrażenie autorskiej nieszczerości – prawdopodobnie jest ono jeszcze intensywniejsze niż w przypadku Scooby'ego Doo, wiewiórek Alvina i Stuarta Malutkiego. Pingwiny Poppera, choć bywają prawdziwe, są cyfrową atrakcją w rzeczywistym świecie – niewłaściwymi pingwinami na niewłaściwym miejscu. Lassie wróć.  

Ptaki dostają się pod opiekę Carreya za sprawą testamentu jego ojca-wagabundy i głupoty samego bohatera, który nie słucha ludzi, a jedynie czeka na swoją kolej. Popper, komiksowy demon kapitalizmu, zadaje szyku w przestronnych biurowcach i mieszka w sterylnym apartamencie na Manhattanie. Pingwiny nauczą go miłości, szacunku, umiejętności słuchania i cierpliwości. Mimo arktycznych warunków panujących w mieszkaniu bohatera, rozgrzeją jego serce i wyedukują go w zakresie altruizmu. Gdyby jeszcze znalazły sposób na powstrzymanie nadekspresji samego Carreya, który uparcie powraca do komedii, choć ta już go nie chce. Aktor, zjadający własny ogon od mniej więcej półtorej dekady, przechodzi tutaj sam siebie. Garnitur jego żenujących min przywodzi na myśl martwą konwencję, której kiedyś był sednem. Dziś mówi za niego wynik trzech ostatnich filmów, które firmował swoim nazwiskiem – nakręcone za 268 milionów dolarów (z czego ponad dwie trzecie pochłonęła produkcja "Opowieści wigilijnej") zarobiły ledwie 200 milionów dolarów w USA, a na całym świecie jedynie podwoiły ten wynik.

Gwieździe programu nie pomaga scenarzysta, który z lubością pochyla się nad gastralnymi problemami pingwiniej gromady i przetyka tekst czerstwymi "solówkami" postaci drugoplanowych. W połączeniu z napakowanym neologizmami, onomatopejami i "zajebistymi" wypisami z internetowych memów dubbingiem robi to fatalne wrażenie. Panu Popperowi już dziękujemy. Jego pingwinom życzymy powrotu do zoo. Albo formatowania dysku.
1 10 6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones