Pierwsze pół godziny "Samotnych wilków" dostarcza mnóstwa frajdy, pozwalając dwóm hollywoodzkim legendom zmierzyć się po raz kolejny z konwencją bromance'u. Wattsowi, który jest również
Komedia kryminalna, której fabularny szkielet to rywalizacja dwóch zgorzkniałych specjalistów od czarnej roboty, granych przez Brada Pitta i George'a Clooneya. Za kamerą Jon Watts, odpowiedzialny za sukces serii o Spider-Manie z Tomem Hollandem. Brzmi jak gotowy przepis na sukces. Niestety, interesujący punkt wyjścia i starcie dwóch charyzmatycznych osobowości to trochę za mało, by utrzymać zainteresowanie widza podczas niemal dwugodzinnego seansu "Samotnych wilków".
Gadacie tak samo, nosicie identyczne ubrania. Jesteście praktycznie tą samą osobą. Długo pracujecie razem? – pyta w jednej ze scen oczarowany Dzieciak, grany przez znanego z "Euforii" Austina Abramsa. Sęk w tym, że bezimienni bohaterowie Brada Pitta i George'a Clooneya, dwaj specjaliści od tzw. "brudnej roboty", są swoimi zaciekłymi wrogami i dopiero co się poznali. Poprzez splot przypadków otrzymali to samo zlecenie i – czy im się to podoba, czy nie – po prostu muszą się dogadać. "Samotne wilki" Jona Wattsa to film taki o tym, jak faceci w średnim wieku skaczą sobie do gardeł ze szwagrem, który prowadzi konkurencyjny biznes, by w gruncie rzeczy odkryć, że żyć bez siebie nie mogą.
Margaret (Amy Ryan) zaprasza do luksusowego pokoju hotelowego młodego mężczyznę (Abrams). Romantyczna schadzka kończy się tragedią: chłopak uderza głową w szklany stolik i pada trupem, stawiając bohaterkę w kłopotliwej sytuacji. Wysoko postawiona prokuratorka nie może sobie pozwolić na wizerunkowy skandal. Zamiast sprawdzić puls, sięga więc po telefon i dzwoni pod tajemniczy numer, który otrzymała kiedyś od znajomego "na wszelki wypadek". Po drugiej stronie linii słychać kojący głos George'a Clooneya, który tłumaczy, że za chwilę wszystkim się zajmie. Mężczyzna jest specjalistą od brudnej roboty, zajmuje się "znikaniem" ludzi i dowodów, pomaga osobom takim jak Margaret wyjść z rozmaitych opresji. Kiedy dociera na miejsce, okazuje się jednak, że do zlecenia został wynajęty drugi "załatwiacz" – grany przez Brada Pitta. Tak zaczyna się zawzięta walka, w której najważniejszą stawką wbrew pozorom wcale nie będzie czyjaś kariera czy nawet życie. Gorzej – chodzi o kruche męskie ego.
Panowie sprzeczają się o techniki usuwania śladów wypadku/morderstwa (niepotrzebne skreślić), popisują swoim doświadczeniem przed klientką niczym przedsiębiorcy walczący o zlecenie na przesyconym rynku. Skaczą sobie do gardeł, przeszkadzają i kwestionują wszystko, co mówi i robi druga strona. Szybko jednak odkryją, że wbrew pozorom więcej ich łączy, niż dzieli: od problemów z kręgosłupem po rywalizację o względy tej samej kobiety (chyba najlepsza sekwencja całego filmu z lekarką graną przez Poornę Jagannathan). W dodatku sprawy skomplikują się, kiedy wyjdzie na jaw, że trup w bagażniku (Abrams) jest całkiem żywy i ma przy sobie kilka kilogramów narkotyków.
Pitt i Clooney to jeden z najbardziej charyzmatycznych gwiazdorskich duetów. Panowie mają na koncie osiem wspólnych projektów, przyjaźnią się też prywatnie. Kolejna komedia sensacyjna, która spienięża ich zawodowo-prywatną relację i traktuje ją jako punkt wyjścia do rozmaitych mniej lub bardziej "meta" gagów, brzmi jak gatunkowy pewniak. I faktycznie, pierwsze pół godziny "Samotnych wilków" dostarcza mnóstwa frajdy, pozwalając dwóm hollywoodzkim legendom zmierzyć się po raz kolejny z konwencją bromance'u. Wattsowi, który jest również scenarzystą filmu, nie udaje się jednak utrzymać napięcia – zarówno pod kątem relacji bohaterów, jak i samej intrygi kryminalnej, która rozłazi się w szwach już od zawiązania akcji.
Główny konflikt filmu jest osadzony wyłącznie na różnicach osobowościowych bohaterów, a taka formuła, trzymająca się na docinkach i prztyczkach w nos, trochę na słowo honoru, wyczerpuje się bardzo szybko. To taki rodzaj humoru, że aż się prosi, by w trakcie seansu zagrać w "drinking game": wypij shota za każdym razem, kiedy panowie rzucają w swoją stronę "fuck you". Żarty są powtarzalne i jest ich tak dużo, że cała zabawa szybko staje się mechaniczna i nużąca. Watts, mając do dyspozycji dwa wielkie nazwiska i wschodzącą gwiazdę, nie potrafi wykrzesać z tej historii głębi, która wyniosłaby film ponad zbiór przeciętnych gagów. Perypetie dwóch starzejących się "sprzątaczy" uwikłanych w ojcowsko-kumpelską relację z młodym chłopakiem ogląda się do końca już wyłącznie siłą rozpędu. Ale nie ma tego złego – po seansie na poprawę humoru można zawsze sobie powtórzyć "Ocean's Eleven" i zobaczyć, jak świetni mogą być razem Clooney i Pitt.