Recenzja filmu

Sauvage (2018)
Camille Vidal-Naquet
Félix Maritaud
Eric Bernard

Skazany na wolność

Cudownie, że portretując społeczność żigolaków, Vidal-Naquet dostrzega w niej ludzkie pragnienia i godną pozazdroszczenia solidarność, zamiast snuć stereotypowy moralitet o defekcie jednostki i
Kim jest Léo? XXI-wiecznym Kasparem Hauserem, Oliverem Twistem przemierzającym francuskie uliczki, męską wersją Pretty Woman? Żadnym z nich i wszystkimi po trochu. Tytułowy dzikus z debiutu 46-letniego Vidal-Naqueta zasypia i budzi się pod gołym niebem, twarz obmywa w sztrasburskich kałużach, a śniadanie podkrada z pobliskiego straganu. Dla 22-latka kalendarz nie istnieje, a dnie i noce zlewają się w jedną całość. W jego dziurawym słowniku pod hasłami "stabilizacja", "dom", "rodzina", "minimum socjalne" zieje pustka. Gdyby ten słownik wydrukować, Léo nie potrafiłby go przeczytać. Jest nomadą zadomowionym na marginesie francuskiego społeczeństwa: jako homoseksualna męska prostytutka nie liczy na nic więcej. Wyzysk należy do jego codzienności, lecz chyba nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Wystarczy spędzić z nim chwilę, by dostrzec kogoś w rodzaju (powiedzmy, z braku męskiego odpowiednika) świętej dziwki – troskliwej dla samotnych staruszków, spełniającej najdziksze fantazje seksualnych sadystów. Do bólu intensywne, adorujące, psie spojrzenie mówi jednak samo za siebie: także Léo potrzebuje odrobiny czułości. Centrum jego świata wyznacza Ahd – przyjaciel, współpracownik i obrońca, w którym jest bez wzajemności zakochany.


Sami widzicie. Brutalność ulicy, prostytucja z gatunku tych nieowijających w bawełnę i niespełniony romans jako namiastka uczucia sumują się w prozę życia, o której nie śniło się hipsterom z filmów Xaviera Dolana. Wybierając się na seans "Sauvage", zapomnijcie o znanych z seriali Netfliksa wcieleniach queerowej sympatyczności czy o walczących z tradycyjnym patriarchatem homoaktywistach. Naoliwionych mięśniaków w lateksie też wybijcie sobie w głowy. Francuski reżyser hołduje trzem przykazaniom, a są nimi: surowość, surowość i jeszcze raz surowość. Dokumentalna kamera z ręki, obserwacyjny styl bezpardonowo wdzierający się w intymność sprzedającego swoje ciało bohatera, a do tego zlekceważenie tradycyjnej dramaturgii – oto opakowanie. Sednem filmu Vidal-Naqueta są zaś, adekwatne do formy, społeczne wykluczenie i niewidzialność. Léo, choć sam wolny jest od materialnych oczekiwań, zamienia się w zabawkę pozbawionych empatii konsumentów ("Nazywaj mnie, jak chcesz", powie raz klientowi, wyrzekając się godności i zagłuszając własne pragnienia). Bez rodziny i dachu nad głową, w fatalnej kondycji zdrowotnej, chłopak ukrywa się na peryferiach Strasburga – tuż za horyzontem najważniejszych instytucji demokratycznej Europy.

Przejmująca kreacja naturszczyka Félixa Maritauda ("120 uderzeń serca") kojarzy się ze słynną tabula rasą – jest pozbawiona jednoznacznych wyjaśnień, genezy i przejrzystych pobudek. Nadmiar otwartych pytań jednych będzie frapować, innych wprawi w zakłopotanie; u części widzów wywoła współczucie, u pozostałych irytację. Lista skojarzeń z początku niniejszego tekstu może równie dobrze stanowić o sile filmu, co o jego słabości. Nie wiadomo, czy brak ograniczeń jest dla zajmującego pierwszy plan impulsywnego nieokrzesańca radością czy raczej przekleństwem i powodem (rezultatem?) zagubienia. Zadomowił się na miejskich i społecznych marginesach na skutek jakichś okoliczności czy mieszka tu od zawsze? Odtrąca pomocną dłoń w gniewie czy w wyniku niewiedzy o innym, lepszym życiu? Owe kwestie świadczą o bierności Léo, która nie pozwala wybrzmieć szeptanej tu między słowami odzie do wolności. Obezwładniającej niechęci do norm społecznych oraz autodestrukcji bohatera nie starcza motywacji, bym mógł go zrozumieć, a tym bardziej mu kibicować.


Cudownie, że portretując społeczność żigolaków, Vidal-Naquet dostrzega w niej ludzkie pragnienia i godną pozazdroszczenia solidarność, zamiast snuć stereotypowy moralitet o defekcie jednostki i środowiskowej degrengoladzie. Wspaniale, że ukazując zepsuty świat, filmowiec podbija każdą oznakę czułości; że euforię miesza z tragedią, nie zakłamując brutalnych realiów (popartych kilkuletnią obserwacją w terenie). Świetnie, że etykiety dla niego nie istnieją, nie zawraca sobie głowy tabu i odpiera pokusę efektownej publicystycznej pointy. Wreszcie, bardzo dobrze, że reżyser nie ocenia swojego bohatera, przygląda się jego wzlotom i upadkom, nie przesądza o finałowym być albo nie być. Mam jednak wątpliwości, czy ta dokumentalna wyrazistość – z jej brakiem dramaturgii, przesuwanymi granicami dosłowności i, przede wszystkim, nieujawnionymi motywacjami – nie odbiera sprawczości głównemu bohaterowi. Léo przez większość opowieści zbyt upodabnia się do trzciny na wietrze, by nagle miał zyskać możliwość autodefinicji.

Wiadomo, że motywacje to nieostra materia. Jeśli więc w snuciu psychologicznych domysłów widzicie główną przyjemność płynącą z seansu, cieszcie się i radujcie, bo czeka Was wielka zgadywanka. W pełnych bólu oczach Félixa Maritauda dostrzegam jednak zbyt wiele niewiadomych, by z pełnym przekonaniem trzymać za niego kciuki.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones