Pamiętacie, jak "Ferrari", zamiast spektaklem warczących silników i rajdowej rywalizacji, okazał się elegią o małżeńskiej zdradzie i niespełnionym ojcostwie? Podobne rozczarowanie może czekać tych, którzy liczą, że "Smashing Machine" to ostra chryja na ringu i kino totalnej zadyszki pokroju "Good Time" czy "Nieoszlifowanych diamentów". Benny Safdie, tym razem nie w rodzinnym duecie, a w pojedynkę, prezentuje w Wenecji zaskakująco kameralną biografię człowieka nieradzącego sobie z przegraną – w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Trzy lata z życia Marka Kerra (Dwayne Johnson) – dwukrotnego mistrza UFC, pioniera dyscypliny MMA i tytułowej maszyny do miażdżenia – sprowadzają się do łez porażki, kryzysu w związku i stłuczonej ceramiki. Trochę kina indie, trochę reality TV – "Smashing Machine" pokazuje nam życie takim, jakim jest – nic, poza tym.
Marka Kerra poznajemy w 1997 roku, po serii zwycięstw w zawodach WVC 3 oraz UFC 14 i 15, gdy rozpoczyna owocną współpracę z najbardziej znaną japońską organizacją MMA: Pride Fighting Championships. Tytuł najlepszego zawodnika na świecie jest na wyciągnięcie ręki, ale Kerr nie czuje presji, bo jest święcie przekonany, że zwycięży. Nie zaznał nigdy smaku porażki, dlaczego więc miałby myśleć inaczej? Pierwsza sekwencja filmu odsłania zapaśnika w całej swojej glorii – w błysku fleszy, z lepkim od potu torsem i uśmiechem umorusanym krwią. W tle słyszymy fragmenty wywiadu. Kerr z ekscytacją opowiada dziennikarzowi o swoich walkach: "Nie ma lepszego uczucia od wiktorii – gdy fizycznie narzucasz swoją wolę drugiej osobie. Stajesz się wtedy Bogiem".
Rok 1999. Kerr nie jest gotowy na zstąpienie z Olimpu – przegrana z rosyjskim kickbokserem, Igorem Vovchanchynem uderza go jak grom z jasnego nieba. Gdy otumaniony klęską wchodzi po walce do szatni, spodziewamy się co najmniej przewróconej ławki albo wyważonych drzwi. Safdie serwuje nam eksplozję, ale zupełnie innego rodzaju: zamiast demolki i wrzasków dostajemy łzy. Ten kawał krzepkiego mężczyzny łka w dłonie niczym przestraszony chłopiec. Kilogramy mięśni i pulsujących żyłek okazują się tylko efektowną przykrywką. Mark skrywa w sobie ambitnego wrażliwca, którego nikt nie nauczył nigdy pokory, ani przegrywania. "Dzień bez bólu jest jak dzień bez słońca" mówi z uśmiechem na ustach, choć w głębi duszy nie może go już dłużej znieść. Jest dla niego czymś więcej niż rozpraszającą uwagę duperelą. To powód do wstydu, irytująca oznaka własnych słabości.
Remedium na ból stają się opiaty. Dzięki nim Kerr przestaje czuć cokolwiek, coraz bardziej alienując się od swojej partnerki Dawn Staples (Emily Blunt) i przyjaciela Marka Colemana (na ekranie zapaśnik MMA Ryan Bader). Walka Amerykanina z uzależnieniem nie przypomina klasycznej drogi hollywoodzkiego bohatera: Mark dostaje ataku, którego nawet nie widzimy; w połowie filmu trafia na kilka sekund na odwyk (którego również nie widzimy), po czym wraca do regularnych treningów jak feniks z popiołów. Safdie jasno daje nam do zrozumienia, że nie zamierza gonić w filmie sensacji. Nie interesuje go pławienie się w tragedii własnego bohatera ani emocjonalny taran pokroju "Zapaśnika" i "Braci ze stali". Czy robi to z szacunku do własnego idola, czy może z braku pomysłu na poprowadzenie fabuły? Nie wiadomo.
Kolejnym wątkiem, który zawodzi, choć ogląda się go jak dobre amerykańskie reality show, jest burzliwy związek Marka z Dawn. Ona – próbuje go wspierać, lecz z różnych powodów jej to nie wychodzi. Raz wychodzi na próżną egocentryczkę i królową dram, innym razem na ofiarę patriarchalnego wychowania Marka i jego ciągłych wahań nastrojów. On z kolei znacznie lepiej radzi sobie jako zapaśnik, niż okazujący zrozumienia partner. W wielu przypadkach trudno mu się zresztą dziwić – ciągłe awantury z partnerką nie pomagają mu raczej w stresujących przygotowaniach do finału Pride GP 2000 ani zwalczeniu pokusy sięgnięcia po strzykawkę. Blunt i Johnson prezentują na ekranie iście wybuchowy, kipiący chemią duet, którego największą skazą okazuje się niestety scenariusz.
Gdy Dawn zarzuca partnerowi, że nic o niej nie wie, zaczynam z Kerrem empatyzować. Safdie pozbawia kobietę przeszłości, zainteresowań i wszelkich głębszych wewnętrznych rozterek. Oglądając jej kłótnie z Markiem, czuję się jak psycholożka prowadząca terapię dla par, podczas której jedna osoba nadaje na drugą, a druga odwdzięcza się tym samym. Nawet kamera zachowuje się tak, jak w paradokumentach. Stojący za kamerą Maceo Bishop (operator seriali "The Curse" i "Obserwator") sprawia wrażenie kogoś, kto po cichu wprosił się Kerrowi i Staples do domu, by zarejestrować trajektorię ich przedmałżeńskiego kryzysu. Ich związek z pewnością do zdrowych nie należy – to fakt, nie zarzut. Niech ten film będzie toksyczną damsko-męską psychodramą, ale chociaż autentyczną.
"Smashing Machine" mógł być też filmem o wystawionej na próbę chłopackiej przyjaźni, ale twórca "The Curse" postanawia nie przywiązywać do relacji Colmana i Kerra zbyt dużej wagi. Safdie całą energię poświęca za to gwieździe obsady. To zaiste wspaniała wiadomość dla fanów The Rocka: były wrestler zalicza tutaj najlepszy występ w swojej aktorskiej karierze, prezentując surowy, poruszający i zapewne poniekąd autobiograficzny, portret sportowca z krwi i kości. Johnson bez trudu wydobywa z siebie wrażliwość i kruchość, której sam Kerr nie był gotowy pokazać reszcie świata w najtrudniejszych momentach swojej kariery. Dzieło Safdiego może nie uczy nas niczego nowego, ale kończy rozgrywki z klasą i łezką wzruszenia. Morał z tego taki: łatwo jest dać drugiej osobie po mordzie, znacznie trudniej jest z nią po prostu porozmawiać.