Podróż do kresu nocy

To nie jest normalna sytuacja w polskim kinie – nieważne, bardziej eksperymentalnym czy bardziej konwencjonalnym – tak sobie drwić z przyzwyczajeń widzek i widzów: zmajstrować rzecz wymagającą
To pulsuje, przepływa, drży i migocze. Kosmos widziany pod szkłem mikroskopu, wymodelowany w laboratorium, wykopany z ziemi albo ułożony z tysiąca mrugających żaróweczek. Niezależnie, z czego je uformujesz, nieznane musi pozostawać otwarte na pracę wyobraźni: na sensy, lęki i tęsknoty, które – jak rakieta kosmonauty – pokonają siłę grawitacji i wejdą na orbitę z ładunkiem wykradzionym z Ziemi. Obrazy z "Solaris mon amour" otwierają się na interpretacje niczym gościnny właz na niegościnnej planecie, zapraszając pasażerów na poligon doświadczalny świadomości, pamięci kulturowej i cierpliwości. To nie jest normalna sytuacja w polskim kinie – nieważne, bardziej eksperymentalnym czy bardziej konwencjonalnym – tak sobie drwić z przyzwyczajeń widzek i widzów: zmajstrować rzecz wymagającą gimnastyki percepcyjnej, a zarazem opartą na kanonicznym materiale literackim. Tego nie robi się w kraju, który od lat przekreśla wszelkie budżetowe perspektywy na porządne science fiction.

A jednak jest i z nami leci: czterdzieści minut dokumentu w stylu found footage i zarazem opowieści na motywach "Solaris" Stanisława Lema (a dokładnie: na motywach dwóch słuchowisk radiowych z lat 1962 i 1970 zrealizowanych przez Józefa Grotowskiego). Niby wielkiego zaskoczenia tu nie ma, choć przecież można się zdziwić. Wiadomo było, że pomysłodawca konceptu – Kuba Mikurda, raczej badacz i archeolog obrazu niż stereotypowy filmowiec – zaproponuje coś gęstego od znaczeń, zanurzonego w kontekstach historycznych oraz materialnym wymiarze wizualności. "Solaris..." bywa więc bardzo hermetyczne, ale na podstawowym, dramaturgiczno-fabularnym poziomie, to również film zadziwiająco przystępny i nieprzeintelektualizowany. Z wielowątkowej powieści Lema na pierwszy plan idzie jej najbardziej emocjonalny, osobisty aspekt: historia utraty i nieprzepracowanej żałoby, widmo ukochanej osoby, które towarzyszy kosmonaucie Krisowi Kelvinowi w trakcie wędrówki ku temu, co radykalnie obce i niemożliwe do ogarnięcia za pomocą naukowych kategorii. Czytelna narracja działa jak klamra spinająca ławicę niesamowitych obrazów wydobytych z archiwum Wytwórni Filmów Oświatowych w Łodzi. To one – perfekcyjnie zmontowane przez Laurę Pawelę i z transowym udźwiękowieniem Marcina Lenarczyka – są właściwą osią "Solaris mon amour", praprzyczyną zaistnienia tego filmu oraz dowodem na to, że przemyślana praca z archiwaliami często przynosi efekty dużo oryginalniejsze niż budowanie na całkowicie surowym korzeniu. 

Żeby zobaczyć, z jakiego ogromu różnorodnych wizualiów składa się ten projekt, bardzo polecam wytrwać do końca napisów. Człowiek spodziewa się kilku głównych motywów, tymczasem jest tu dosłownie wszystko: dokumenty o kosmosie i rozwielitkach, materiały z laboratoriów biochemicznych i schematy anatomiczne, wykopaliska i fabryki, kalejdoskopowe eksplozje i radiografia metali. Przekładnie, wzmacniacze lampowe, zegary, archaiczne okablowania, gumowe skafandry i starożytne monitory – całe przepiękne, wzbudzające dreszcz nostalgicznej rozkoszy rekwizytorium wyobraźni retrofuturystycznej. Intelektualny kościec filmu opiera się zresztą na idei kina niezaistniałego. Lem zaczął pisać powieść w 1959 roku, tekst ukazał się drukiem dwa lata później, archiwalia z WFO dokumentują więc technologię, którą musiał obserwować autor, kiedy tworzył własne wizje podróży międzyplanetarnych i kosmonautyki. Gdyby wówczas peerelowska kinematografia porwała się na ekranizację "Solaris", scenografie, rekwizyty i kostiumy z dużym prawdopodobieństwem wyglądałyby właśnie tak, jak to przedstawił Mikurda

Ta hardware'owa wizualność to jednak zaledwie coś w rodzaju stelażu, na którym twórcy oparli to, co u Lema chyba dużo ważniejsze: sekwencje abstrakcyjnych obrazów, filmowych ekwiwalentów metaforycznego języka, którym pisarz usiłował przyszpilić byty i zjawiska nieznane oraz niepoznawalne. Mikurda przypomniał o tym w wywiadzie dla tygodnika "Polityka": Lem – fanatyk nowinek technologicznych, ale także człowiek z niepełnym wykształceniem lekarskim – filtrował język medycyny przez awangardową poezję, czego efektem stawały się nieintuicyjne, mechaniczno-biologiczne przenośnie: wszystkie te niesamowite "lawiny porodów", "mięsiste deszcze" czy momentalne maszyny" wykwitające na powierzchni tytułowej planety-oceanu. W "Solaris mon amour" kosmos istnieje więc przede wszystkim w formach organicznych: w ujęciach tkanki mózgowej, cząsteczek krwi, mikroorganizmów, półprzezroczystych błonek czy morskich zwierząt. Mieni się, rozrasta, morfuje i fluktuuje, w mozaikowej, psychodelicznej postaci dając drugie życie zapomnianym dokumentom pewnej epoki. Windując peerelowskie kino oświatowe do rangi dzieła sztuki, którym – wiele na to wskazuje – bywało już u swego zarania.

Jest w końcu "Solaris..." – już na bardziej niejednoznacznym, podprogowym poziomie – także spotkaniem z Lemem, którego dopiero się odkrywa: człowiekiem naznaczonym doświadczeniem Zagłady, ukrywającym we własnej prozie – w refleksjach o pustce i skończoności języka – potężną wojenną traumę. Bezradność wobec uczuć, poszukiwanie odpowiedzi na fundamentalne egzystencjalne pytania – o znaczenie życia i sens śmierci w bezsensownych okolicznościach – kierowało lwowsko-krakowskiego fantastę w stronę wizji archetypicznych, uogólnionych, zakorzenionych w przypowieści, bez wątpienia bardzo dalekich od realistycznego odsłonięcia czy emocjonalnej spowiedzi. U Mikurdy – przepracowującego w "Solaris mon amour" również własne doświadczenie utraty – ból i tęsknota zostają sprowadzone na ziemię, ukryte w materialnych detalach i bardzo konkretnych, kinofilskich inspiracjach (tytuł to oczywiste nawiązanie do "Hiroszimy, mojej miłości" Alaina Resnaisa, ale czuje się tutaj również ducha Chrisa Markera). 

Być może najważniejszą chwilą, najmocniejszym odpryskiem przeszłości zawartej w tym filmie, jest obraz dokumentujący prace archeologiczne na terenie obozu zagłady w Brzezince: ujęcie ręki w gumowej rękawicy, która podnosi z ziemi zakurzone lusterko i szminkę. To tutaj metaforyczny język fantastyki ustępuje przed mocarnym "tam i wtedy" pamięci, a nieznane – obca planeta, abstrakcyjny byt, nieskończenie dalekie gwiazdy – materializuje się jako wewnętrzny mrok, lęki i traumy konkretnych twórców. Lem na sekundę zdejmuje maskę, choć przecież nie traci nic ze swojej tajemniczości. Maskę intelektualisty zdejmuje też Mikurda, a jego nowy film to dowód na wielką żywotność eseju wizualnego jako wehikułu czasu i emocji. Awangardowa panorama kosmosu niezaistniałego i zarazem osobiste wyznanie bezradności – tak, to da się zrobić. Trzeba tylko zawiesić oczekiwanie, że wielkie opowieści wymagają wielkiej skali i bombastycznych środków artystycznych. Oraz obudzić w sobie wiarę w terapeutyczne moce archiwów. 
1 10
Moja ocena:
8
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones