Postacie łączy coś więcej niż Toruń, ich historie teoretycznie mocno na siebie oddziałują, ale wciąż ma się wrażenie, że to bardziej życzenie scenarzystów niż samego życia.
Na pewno znacie ten tradycyjny, przekazywany z pokolenia na pokolenie przepis na świąteczny film. Panorama zaśnieżonego miasta (najlepiej stolicy, ale niekoniecznie), cyniczny bohater lub bohaterka, którzy Świąt nienawidzą bardziej niż Ebenezer Scrooge, psiaki, kociaki, małe dzieci i wielowątkowość, którą można zmieścić potem na plakacie, układając zdjęcia bohaterów w małe kafelki. Rozumiecie, prawda?
Wbrew pozorom nie przemawia przeze mnie nienawiść do świątecznych filmów, ale jedynie znudzenie materiałem. No bo przecież te składniki nie są konieczne do stworzenia bożonarodzeniowej opowieści. Co więcej, ich użycie nie gwarantuje od razu powodzenia. Tak się dzieje w przypadku "Piernikowego serca", czyli nowego filmu Piotra Wereśniaka. Składowe są niby odpowiednie, ale finalnie dostajemy wypiek dość mało wyrazisty w smaku.
Wielowątkowość nie musi być niczym złym, ale tu mamy do czynienia z dość losowym przeplataniem ich ze sobą. Mamy dwa małżeństwa, dwoje zakochanych nastolatków, teściową w żałobie, zakręconą szwagierkę i Mikołaja Roznerskiego… to znaczy czarującego weterynarza, Łukasza. Tak, postacie łączy coś więcej niż Toruń, ich historie teoretycznie mocno na siebie oddziałują, ale wciąż ma się wrażenie, że to bardziej życzenie scenarzystów niż samego życia. W pewnym momencie jedna z bohaterek mówi coś, co brzmi jak: "Zachowujesz się, jakby to był film, a nie prawdziwe życie" i niestety ma rację, bardziej niż by się tego spodziewała. Postacie działają w konkretny sposób po to, żeby zaprowadzić historię tam, gdzie ma ona z założenia iść, a nie dlatego, że tak im podpowiadają ich, piernikowe czy nie, serca. Szkoda, tym bardziej że relacja bohaterów granych przez Olgę Bołądź i Stefana Pawłowskiego jest na tyle ciekawa, że cała świąteczna historia mogłaby kręcić się tylko wokół nich i ich problemów. Zamiast tego dostajemy urywki, dialogi mówiące o tym, co się między nimi dzieje, żeby zaraz potem przejść do innych osób, i tak to się toczy.
Twórcy stworzyli w filmie wiele wątków, których nie potrafili dobrze wykorzystać. Poważny rozpad małżeństwa to tylko jeden z nich. W "Piernikowym sercu" mamy też żałobę, temat bardzo wdzięczny w kontekście świątecznych historii, która również dostaje mało prawdziwych okazji na rozwój. Tę okazję dostaje natomiast wątek zakręconej ciotki (Małgorzata Socha), która próbuje otworzyć własną kawiarnię, tyle że ten wątek zostaje dość nieoczekiwanie porzucony pod koniec filmu na rzecz małego fabularnego twistu. Trudno więc za kimś w tej historii podążać.
"Piernikowe serce" przywodzi mi na myśl jakiś długi, bożonarodzeniowy odcinek… serialu typu "M jak miłość". Nie piszę tego z przekąsem, ale raczej jako osoba, która obejrzała setki odcinków właśnie takich produkcji. To skojarzenie, napędzane pewnie po części doborem obsady, tylko rośnie w zetknięciu z dość przypadkowymi kadrami, twistami, które są podawane nam w dramatyczny sposób, do bólu pozbawionymi subtelności lokowaniami produktów (tu nastąpił mały triczek, bo bohaterka influencerka może wprost reklamować różne marki!) oraz… improwizacji. Więcej niż raz miałam poczucie, że aktorzy nie mówili tego, co zapisali im scenarzyści… i to niekoniecznie na korzyść filmu. Dość niespodziewanie wchodzą sobie w słowo i tłumaczą nam, co się właśnie dzieje na ekranie.
Wszystkie te przywary mogą być niczym w zetknięciu z magią Świąt Bożego Narodzenia i dobrze o tym wiem. Sama z miłością oglądam świąteczne filmy, które obiektywnie pozostawiają wiele do życzenia. W tym przypadku jednak ani magia Świąt, ani zapach pierników, ani nawet urokliwy Toruń nie są w stanie zrekompensować mi braków, z jakimi zostawia mnie "Piernikowe serce".