Obraz Jamesa Vanderbilta stanowi nie tyle opowieść o humanizmie, odę do sprawiedliwości czy przypomnienie o Holocauście, ile ostrzeżenie, jak banalne i łatwe do wewnętrznego uzasadnienia jest
Między listopadem 1945 roku a październikiem 1946 w zrujnowanej alianckimi nalotami kolebce nazizmu – Norymberdze, na ławie oskarżenia zasiadło dwudziestu dwóch najważniejszych wciąż żyjących polityków Trzeciej Rzeszy. Międzynarodowy Trybunał Wojskowy przez niemal rok przeprowadził przeszło 400 sesji, a każda z nich relacjonowana była na cały świat. Po raz pierwszy ludzkość mogła zobaczyć na własne oczy dowody zbrodni w okupowanej Europie oraz przekonać się o jej skali; spojrzeć w oczy złu w najczystszej postaci. Nigdy wcześniej ani nigdy później żadna państwowa machina śmierci nie została w podobny sposób rozliczona na sali sądowej. Dużo mniej znane są jednak kulisy słynnych procesów norymberskich. To na nie zabiera widzów James Vanderbilt w swojej "Norymberdze" – opartym na zapisach prawdziwych rozmów, psychologicznym thrillerze ze świetnym aktorstwem.
Było ich dwóch. Douglas Kelley (Rami Malek), młody psychiatra, właśnie otrzymał przepustkę do bogactwa i sławy. Po latach przeskakiwania kolejnych szczebli naukowej kariery i trudów pomagania straumatyzowanym żołnierzom za liniami frontu z podniesioną głową wchodzi do luksusowego Palace Hotel w luksemburskim Mondorf-les-Bains. Podczas gdy na najwyższych szczeblach państw sprzymierzonych trwają gorączkowe negocjacje, w jaki sposób rozliczyć się z Trzecią Rzeszą, tak by nie powtórzyć tragicznych skutków Traktatu Wersalskiego, w eleganckich wnętrzach, lecz pod ciągła strażą, na informacje o swoim losie oczekują dziesiątki schwytanych nazistowskich oficerów i urzędników. Jest ich wielu, lecz lidera mają tylko jednego — Hermann Göring, dowódca Luftwaffe i drugi po Hitlerze nawet w niewoli nie stracił swojej władczości i pewności siebie. Wręcz przeciwnie, za sprawą Kelleya przestał pić alkohol i zażywać opioidy, dzięki czemu, jak wspominali współosadzeni, po raz pierwszy od lat jego mózg działał znów na pełnych obrotach. Amerykanin oficjalnie ma za zadanie zbadać poczytalność więźniów i przygotować ich rys psychologiczny, lecz nie jest to jego jedyny cel. Pragnie zdobyć zaufanie Marszałka Rzeszy, wniknąć w jego psychikę i dzięki temu napisać bestseller, który nie tylko sprzeda się w milionach egzemplarzy, ale też zapewni mu komfortowe życie na kolejne dekady jako dyżurny medialny ekspert od ludzkiego zła. Niemiec toczy jednak walkę o swoje życie i, co ważniejsze, honor, a przeciągnięcie doktorka na swoją stroną może stać się prawdziwym procesowym Wunderwaffe. Rozpoczyna się gra.
Nazwisko Jamesa Vanderbilta sygnujące "Norymbergę" może zaskoczyć widzów zaznajomionych z karierą Amerykanina. To współautor m.in. scenariuszy dwóch ostatnich części serii "Krzyk", a także szpiegowsko-romantycznych komedii z Adamem Sandlerem i Jennifer Aniston – "Zabójczy rejs" i "Zabójcze wesele", co nie do końca krzyczy "poważne historyczne kino psychologiczne". Filmowiec zaczynał jednak od całkowicie innych rejestrów; w 2007 roku z jego fascynacji ludzką psychologią i skłonnością do zła narodził się scenariusz "Zodiaka", który zekranizował David Fincher, a w 2015 zadebiutował reżysersko nieudaną, lecz ambitną "Niewygodną prawdą", gdzie opowiadał o kulisach drugiej kampanii prezydenckiej George’a W. Busha. Jeszcze przed premierą tej drugiej produkcji w jego ręce trafił reportaż Jacka El-Hai’ego "Norymberga. Naziści oczami psychiatry". Już po przeczytaniu krótkiego fragmentu Vanderbilt wiedział, że będzie to projekt jego życia. Skrypt powstawał kilkanaście lat i puchł wraz z coraz głębszym researchem. Ostatecznie łączy on w sobie trzy warstwy: opisany przez dziennikarza pojedynek uzupełniony został portretującym prawne oraz polityczne kulisy procesu wątkiem głównego oskarżyciela Roberta H. Jacksona (Michael Shannon), a także perspektywą sierżanta Howarda Triesta (Leo Woodall), asystenta i tłumacza Kelleya, która nadaje opowieści osobistą stawkę.
Reżyser w wywiadzie dla Guardiana stwierdził, że dla niego najbardziej przerażający w Hermannie Göringu był fakt, że ten naprawdę zdawał się kochać swoją rodzinę i dzieci, posiadał uczucia i emocje. Zadaniu oddania złożoności tej postaci rewelacyjnie sprostał Russell Crowe, na którego barkach de facto opiera się cała "Norymberga". Nowozelandczyk w swojej najlepszej roli od lat umiejętnie przeskakuje między różnymi rejestrami, spod maski charyzmy, poczucia humoru i uczuciowości granej przez niego postaci co rusz wypełza bezwzględność, megalomania i absolutny brak sumienia. Chociaż dynamika relacji jego Göringa z psychiatrą jest tu jawnie inspirowana "Milczeniem owiec", aktorowi udało się sprawić, by widz uwierzył w prawdziwość postaci, lecz ani przez chwilę nie miał pokusy jej romantyzowania czy sympatyzowania z nią. To zresztą niejedyna świetna kreacja w filmie. W pamięć zapada Michael Shannon jako człowiek, który w imię wiary w znaczenie procesu postawił na szali całą swoją karierę i życie; w jego grze i postaci najmocniej rezonują echa "Wyroku w Norymberdze" i szerzej tradycji kina sądowego. W tym drugim dziele towarzyszy mu Richard E. Grant, wcielający się w sprytnego Sir Davida Maxwella Fyfe, oskarżyciela brytyjskiego. Imponuje także znany z "Białego lotosu" Leo Woodall; jego postać początkowo zdaje się jedynie błahym elementem komediowym, ale w trzecim akcie z jego ust pada najbardziej poruszający i najważniejszy monolog obrazu. Fałszywe nuty w tym koncercie znajdziemy jednak za sprawą Ramiego Maleka; laureat Oscara za "Bohemian Rhapsody" chwilami ociera się o karykaturę i autoparodię, śmiertelnie poważnie prezentując ekspresywną mimikę i gestykulację godną ról Jima Carreya z lat dziewięćdziesiątych. Jak sam mówił, w przygotowywaniach do roli pomogło mu doświadczenie bycia antagonistą Jamesa Bonda i to niestety widać.
Chociaż wydarzenia na sali sądowej są dla "Norymbergi" drugorzędne, to samo pomieszczenie zostało odwzorowane na podstawie oryginalnych planów w najdrobniejszych szczegółach. Inaczej niż w większości dotychczasowych adaptacji tych wydarzeń na ekranie widzimy cały tłum zaangażowanych w proces: skład sędziowski, ławników, dziennikarzy – bez uproszczeń i skupienia się tylko na najważniejszych postaciach. Wszelkie odległości, na przykład między mównicą świadka a ławą prokuratorską, zostały w pełni zachowane, a scenografka Eve Stewart wymusiła wykonanie sufitu i odtworzenie oryginalnego oświetlenia. Dzięki temu aktorzy mogli zanurzyć się w doświadczeniu. Reżyser zdecydował się nawet pokazać pełny dokument "Nazistowskie obozy koncentracyjne", który, jak wiemy z zapisów, odegrał bardzo ważną rolę w procesie. Te wszystkie zabiegi znakomicie wykorzystał Dariusz Wolski – polskiemu operatorowi za sprawą gry światłem oraz kadrów udało się całkowicie uniknąć pułapki teatralności, grożącej kinu sądowemu i opartemu na dialogach. Dużo tu obrazów wizualnie imponujących i zapadających w pamięci; poza rozprawą warto wymienić chociażby spotkanie Kelleya i Jacksona na zrujnowanym Reichsparteitagsgëlande. Nasz rodak zgłosił silny akces do walki o dopiero drugą nominację do Oscara w swojej przebogatej karierze.
Douglas Kelley nigdy nie osiągnął wyśnionego sukcesu. Jego "22 cele w Norymberdze" zostały przyćmione przez "Dziennik Norymberski" Gustave’a Gilberta (w filmie drugoplanowy antagonista, grany przez Colina Hanksa), a po powrocie do Ameryki zmagał się z depresją. Obcowanie z Göringiem i pozostałymi nazistami przekonało go, że nie istnieje coś takiego jak gen zła, a najgorszych okropieństw dokonują szarzy, zwykli ludzie i Ameryka pełna jest potencjalnych zbrodniarzy. Popadał w szaleństwo i próbował ostrzegać społeczeństwo, które nie chciało go słuchać. Popełnił samobójstwo w wieku czterdziestu pięciu lat, w taki sam sposób jak Hermann Göring – połykając kapsułkę z cyjankiem. "Norymberga" ponawia jego przestrogi. Obraz Jamesa Vanderbilta stanowi nie tyle opowieść o humanizmie, odę do sprawiedliwości czy przypomnienie o Holocauście, ile właśnie ostrzeżenie, jak banalne i łatwe do wewnętrznego uzasadnienia jest zło, a zbrodnia, nawet dokonana w majestacie prawa, jest niemoralna. A poza tym, to kawał solidnej rozrywki.