Enyedi ma w sobie dużo pokory, problematyzuje swoją i swoich bohaterów pozycję, nie bawi się w coś, co szybko skończyłoby się naiwnym uczłowieczaniem, antropologizacją roślin. Nic z tych rzeczy.
Z Ildikó Enyedi dotąd raczej nie było mi po drodze. Nagrodzone Złotym Niedźwiedziem w Berlinie "Duszę i ciało" (2017) pamiętam jako nieco pretensjonalne i swego czasu trochę na ten film zrzędziłam (dziś powiedziałabym łagodniej, że to po prostu nie moje vibe’y). "Mój wiek XX" (1989) obiecał mi ktoś jako film w duchu "Celine i Julie odpływają" – musiało się skończyć rozczarowaniem. O "Historii mojej żony" (2021), przedostatnim filmie Węgierki, powiedziałabym dyplomatycznie, że ma w sobie przyjemność XIX-wiecznej powieści nie pierwszego sortu i że odzyskała dla mnie Léę Seydoux w momencie, w którym Léi Seydoux miałam już trochę dość. A potem przyszła pandemia.
Tak to sobie wyobrażam: stos książek na stole w kuchni reżyserki, książek zarówno popularnonaukowych, jak i eseistycznych, i ciągle otwarte okienka YouTube’a na laptopie. Współlokatorka podpowiada wykłady Royal Institution of Great Britain, a ja myślę, że gdyby Enyedi była Polką, pewnie zostałaby jedną z pierwszych patronek Radia Naukowego. "Stille Freundin" składa się z trzech przeplatających się planów czasowych, które spaja przestrzeń jednego kampusu; jeden z wątków przypada sam początek pandemii. Grany przez Tony’ego Leunga profesor neurologii przybywa z Hong Kongu na uniwersytet w Marburgu, i gdy rozpoczyna się pierwszy lockdown, w grubych gotyckich murach pozostaje tylko on i burkliwy, nieufny ochroniarz. Ale to nie dlatego film Enyedi okazuje się kolejnym w tym roku świetnym filmem o doświadczeniu pandemii. Kiedy "28 lat później" Danny’ego Boyle’a mierzyło się z wypartą traumą masowych śmieci i nieprzepracowaną społecznie żałobą, Enyedi sięga po mniej tragiczny, ale także zapisany w ciele wymiar lat naznaczonych covidem: wyrzucenia poza rutynę, samotność, w której zaczyna się inaczej patrzeć na świat, a przede wszystkim na krzaki za oknem. Dosłownie: tytułową cichą przyjaciółką czy też towarzyszką okazuje się właśnie drzewo, kluczową przestrzenią – uniwersytecki ogród botaniczny. Występuje tu także żyjące w doniczce na dobrze osłonecznionym parapecie geranium, które dla odmiany bardzo głośno zamyka furtkę.
Nie uświadczymy tu jednak naiwnych prób wyjścia poza perspektywę ludzką. Enyedi ma w sobie dużo pokory, problematyzuje swoją i swoich bohaterów pozycję, nie bawi się w coś, co szybko skończyłoby się naiwnym uczłowieczaniem, antropologizacją roślin. Nic z tych rzeczy. W zamieszczonej w katalogu reżyserskiej eksplikacji pisze o "filmie zrobionym przez ludzi dla ludzi", wskazując jeszcze na inny jego aspekt – wiarę w instytucję uniwersytetu, w robienie nauki. "Stille Freundin" gra bowiem także z konwencją opowieści kampusowej: kiedy tego typu setting zwykle zapowiada komedię ludzkich charakterów w kontekście akademickiego feudalizmu, Enyedi jest autentycznie zainteresowana ekscytacją, którą daje laboratorium. W tym hołdzie dla ludzkiej ciekawości i naukowej cierpliwości też widzę doświadczenie pandemii – zbyt krótki moment wiary, że katastrofa zwróci nasze społeczeństwa z powrotem w kierunku nauki. (W tym momencie może warto zastrzec, że nie jestem w stanie zweryfikować jakości wątków naukowych w filmie. To recenzja będąca częścią relacji festiwalowej, bez możliwości konsultacji, pisana przez osobę, która lubiła uczyć się biologii w czasach, kiedy lubienie biologii równało się zdawaniu na medycynę; tak więc wylądowała na kulturoznawstwie i pisząc ten tekst w weneckim press roomie z widokiem na morze nie zamierza się, oczywiście, na nic skarżyć).
Obraz uniwersytetu nie jest tu, żeby było jasne, utopijny. Równoległe do pandemicznego dwa wątki na różny sposób ogrywają stosunek do instytucji. W roku 1908 grana przez Lunę Wedler studentka biologii – pierwsza dziewczyna na wydziale – radzić sobie musi z protekcjonalizmem przechodzącym w molestowanie, normami obyczajowymi grożącymi wyrzuceniem na ulicę i koniecznością łączenia studiów z pracą (brzmi znajomo?). Z kolei w roku 1972 przybyły ze wsi pierwszoroczniak (Enzo Brumm) dystansuje się od zaangażowanych politycznie kolegów – zostałby na sit-in, ale podlewanie roślin okazuje się jednak ważniejsze. W każdej z części filmu uniwersytet i kampus filmowane są inaczej i nie chodzi mi nawet o to, że reżyserka i jej autor zdjęć Gergely Pálos dla każdej z płaszczyzn czasowych wybierają inne kolory i format. Mogłabym się zresztą przyczepić, że dość tendencyjnie: współczesność jest cyfrowa i zimna, lata siedemdziesiąte ciepło rozmazują się na taśmie (lub cyfrze udającej taśmę), 1908 rok to czerń i biel. Ale czepiać się nie będę, nie każdy jest kornwalijskim mistrzem starego celuloidu Markiem Jenkinem. Miałam zwykłą frajdę z tej różnorodności kolorów i kadrowania, no i właśnie, każda z tych historii inaczej ogrywa przestrzeń kampusu, nie ma tu na siłę szukania symetrii. Echo przebiega po linii ciekawości, ekscytacji eksperymentem.
Wyjście mu czemuś nie-ludzkiemu realizuje się właśnie w samej strukturze wątków: to relacje z roślinami okazują się najważniejsze. Bohater Tony’ego Leunga zaprzyjaźnia się przez zooma z biolożką graną przez Léę Seydoux, ale piękno tej niespodziewanej więzi polega właśnie na spotkaniu się w procesie naukowym, nigdy nie wkracza w stereotypowo pojmowaną prywatę. W 1908 roku bohaterka ociera się o flirt z kolegą z laboratorium, ale wspaniała scena erotyczna tego filmu rozgrywa się pomiędzy nią samą a aparatem fotograficznym, odkrywanym jako narzędzie poznania (tak kiści jarmużu, jak i własnego ciała). W 1972 roku chłopię zadurza się w starszej koleżance i z uczucia do niej zgadza na opiekę nad jej domem, ogrodem i podpiętym do maszyny geranium. I wkrótce roślina doniczkowa zastępuje w jego sercu dziewczynę, a pasja prowadzonego na parapecie i w ogrodzie eksperymentu okazuje się centralnym romansem filmu. Koleżanka już nie wraca, i podobnie jak relacja z kolegą w laboratorium z części czarno-białej, nie doczekuje się żadnej puenty.
Trwający dwie i pół godziny film Enyedi na weneckim festiwalu upchnięto w programie na koniec, już za głośnymi hollywoodzkimi premierami (Wenecja tkwi po pachy w kieszeni Netflixa), z głównym pokazem prasowym wieczorem, dla widowni zmęczonej, kiedy część dziennikarzy i krytyków myślami porządkuje już rzeczy w walizce i wyciąga paszport do podręcznej kieszeni. A jednak na żadnym z dużych konkursowych pokazów nie było chyba tak dobrej, zrelaksowanej atmosfery; w kategorii "salwy śmiechu" może Węgierka rywalizować z konkursowymi mistrzami makabry, Parkiem Chan-wookiem i Yórgosem Lánthimosem. To trzeba Enyedi oddać: każdy jej film jest zupełnie inny od poprzedniego. Cieszę się, że wreszcie się spotkałyśmy.
Laureatka IV edycji Konkursu "Powiększenie". Mieszka w Warszawie, później Grand Prix w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka (2018). Kulturoznawczyni, pisze o serialach telewizyjnych, filmie, literaturze i... przejdź do profilu