Recenzja filmu

Tranzyt (2018)
Christian Petzold
Franz Rogowski
Paula Beer

Okręt mój płynie dalej

Stawką filmowego "Tranzytu" nie jest nakreślenie realistycznego obrazu nazistowskiego terroru, ale przeprowadzenie bezpośredniej paraleli między losem ówczesnych europejskich uchodźców a
Rzecz, zdawałoby się, karkołomna: w jednym filmie zestawić ze sobą historie uchodźców z przeszłości i teraźniejszości. Christian Petzold lubi takie układanki, swoje obrazy buduje przede wszystkim z powidoków, nawarstwień, przenikających się porządków czasowych. Tak było w "Feniksie", gdzie główną rolę zagrały wojenne ruiny, fantazje o okupowanym przez Amerykanów Berlinie i – co chyba najważniejsze – lęk przed sobowtórem, przed realną utratą twarzy i symboliczną – tożsamości. W "Tranzycie" nie ma co prawda tej onirycznej, przesiąkniętej sztucznością atmosfery, są za to cienie traum, które stale krążą nad Europą i przypominają o jej mrocznej przeszłości. Karmią się powtórzeniem, bo żadnego końca historii nigdy nie było i nie będzie, a doświadczenie wygnania z ojczystej ziemi istnieje poza określonym czasem i geografią. Widma uciekinierów nawiedzają więc wciąż te same tułacze szlaki – poczekalnie w konsulatach, naczepy ciężarówek, wagony towarowe, ciasne, zajmowane kątem mieszkania. Albo wielkie porty, które – wczoraj i dziś – zapowiadają początek lub koniec czyjejś wędrówki – jak Marsylia w "Tranzycie"

U Petzolda francuskie miasto spełnia dwojaką funkcję: to przedsionek Europy i jednocześnie jej okno na świat. Marsylia jest nowym domem dla migrantów i uchodźców z dawnych kolonii, ale to również stąd – w czasie II wojny światowej i niemieckiej okupacji – odpływają statki pasażerskie do Ameryki Południowej i USA. Idealna sceneria, żeby pokazać przecinające się trajektorie ludzkich doświadczeń, wydobyć na wierzch splątaną sieć wygnań i powrotów, zrośniętych z europejskim lądem na dobre i na złe. Reżyser sięga w tym celu po literaturę – "Tranzyt" oparty jest na motywach powieści Anny Seghers, niemieckiej pisarki i działaczki lewicowej o żydowskich korzeniach. Wydana po raz pierwszy jeszcze w czasie wojny – w 1944 roku – opowiada historię paryskiej grupy emigrantów, uciekających w kierunku Marsylii przed inwazją nazistów. Georg eskortuje umierającego towarzysza z konspiracji – Heinza –  a w bagażu podręcznym ciąży mu dziedzictwo tragicznie zmarłego pisarza, niejakiego Weidela – manuskrypt nieukończonej książki, list od żony i dokumenty niezbędne do wydania meksykańskiej wizy. "Bezpańska" tożsamość nęci łatwą przyszłością i początkowo Georg rzeczywiście planuje skorzystać z cudzej szansy i za wszelką cenę wydostać się z Europy. Jednak im dłużej przebywa w nie swoich Ja – angażując się w sprawy Heinza i Weidela – tym silniejsza więź łączy go z własnymi alternatywnymi życiorysami. Utożsamienie kusi zwłaszcza w przypadku pisarza, bo Weidel, chociaż prawdopodobnie popełnił samobójstwo, wcale nie był typem uciekiniera. Miał kobietę, która zawsze gdzieś tam na niego czekała, a teraz może poczekać również na Georga. 

Stawką filmowego "Tranzytu" nie jest przy tym nakreślenie realistycznego obrazu nazistowskiego terroru, ale przeprowadzenie bezpośredniej paraleli między losem ówczesnych europejskich uchodźców a najnowszą odsłoną kryzysu migracyjnego. I tutaj należą się Petzoldowi wyrazy szacunku – do wyznaczonego celu nie poszedł najkrótszą i najbardziej konwencjonalną drogą. Postawił raczej na strategię bliską teatrowi, zabieg wymagający wyjątkowego reżyserskiego wyczucia i przez to szczególnie wrażliwy na najdrobniejsze potknięcie. Chodzi o świadome posłużenie się anachronizmem, w sensie sparowania dwóch niepasujących do siebie porządków czasowych. Akcja filmu dotyczy wydarzeń z czasów II wojny światowej, ale sceneria jest już całkowicie współczesna. Nie oglądamy więc nazistowskich mundurów i głodnych owczarków niemieckich, lecz całkowicie "opatrzone" uniformy francuskich policjantów i służb celnych na tropie "nielegałów". Mało tego, część bohaterów dostaje nowe, pasujące do kontekstu tożsamości – jak wdowa po Heinzie, sportretowana jako uchodźczyni z Maghrebu, i jej małoletni syn,  których Georg odwiedza na zapuszczonym osiedlu socjalnym, jakby żywcem wyjętym z "Imigrantów" Jacques'a Audiarda

Widać też niestety, że reżysera ta trudna konwencja ostatecznie przerasta i dociska do ziemi. Nakładając literackie schematy na publicystyczne realia, zaczyna lawirować między dwiema skrajnościami – przesadzoną ckliwością z jednej (wątek z synem Heinza i piłką nożną), a męczącą nostalgią z drugiej strony (romans z żoną pisarza). Największym przekleństwem "Tranzytu" jest właśnie jego rozbuchana literackość, całkowite "nieokrzesanie" przekładu – tak jakby tłumacz uznał, że język filmu uniesie każdą postać słowa pisanego. Co sekunda giniemy więc przytłoczeni deklamacjami trzecioosobowego narratora – literą tak potoczystą, że w jej nurcie giną końcówki nitek, których jeszcze nie zdążyliśmy sobie na dobre powiązać. Wciąż mamy mglistą świadomość, że stał tu jakiś port i że tułali się po nim jacyś biedni uchodźcy. Dokąd jednak chcieli dopłynąć – tego już zupełnie nie pamiętamy. 
1 10
Moja ocena:
6
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones