To jasne, że w filmie najważniejsza jest muzyka i teksty. Warstwa wizualna przypomina przedłużający się teledysk. "Północ Południe" różni się zasadniczo od wcześniejszego filmowego
Quebonafide zapowiedział, że albumem "Północ Południe" żegna się ze swoją publicznością. Czy to tylko kolejny chwyt marketingowy, pewnie przekonamy się wkrótce. Ale ta deklaracja, wraz z całą ostatnią płytą, idealnie wpisuje się w dotychczasową działalność rapera, który konsekwentnie, przez całą karierę, grał swoją personą sceniczną i podkreślał performatywny aspekt bycia w branży. Podobnie można czytać jego filmowy koncept-musical, stanowiący wizualne dopełnienie ostatniej płyty o tym samym tytule.
"Północ Południe" to bez wątpienia film egocentryczny – w tym sensie, że jego autor (a przynajmniej współautor, bo reżyseruje Sebastian Pańczyk) znajduje się w samym jego centrum. To on jest jego pomysłodawcą, autorem muzyki, tekstów – ale również ich głównym tematem. A ściślej – jego choroba afektywna dwubiegunowa. W tym egocenttyzmie nie ma jednak narcyzmu – zaślepienia miłością do samego siebie. Quebo, a raczej Kuba Grabowski, bo tak został przedstawiony w napisach, jest świadomy samozwrotności własnej muzyki i całego projektu – jak śpiewa w "Chemicznym balansie": "Mam dość (…) smutnych raperów – i tu też chodzi o mnie". Nic z tym jednak nie robi – dlaczego zresztą by miał, czyż każdy autor nie jest dla siebie najważniejszym tematem?
"Północ Południe" to koncept album, opowiadający, z kawałka na kawałek, spójną historię o borykaniu się z cyklofrenią, o nakładaniu masek na potrzeby wychodzenia na scenę, gubieniu się w nich, ale również uciekaniu przed jupiterami – szukaniu azylu, do którego nikt niepowołany nie miałby dostępu. To płyta pełna sprzeczności, różnych tonów i melodii – od mrocznej elektroniki Baascha po roześmiane wodewilowe szlagiery stylizowane na uliczną piosenkę przedwojenną. W tych skrajnościach zawierają się tytułowe północe i południa – przeciwieństwa zamieszkujące jedną głowę artysty. Jest w tym dowcip, sporo śmiechu, zgrywy i autoironii, ale być może jeszcze więcej smutku, melancholii i przenikającej całość depresji.
To jasne, że w filmie najważniejsza jest muzyka i teksty. Warstwa wizualna przypomina przedłużający się teledysk. "Północ Południe" różni się zasadniczo od wcześniejszego filmowego przedsięwzięcia Quebo – dokumentu "Quebonafide – Romantic Psycho Film". Tym razem wszystko, co ma posmak autentyczności, zawiera się w tekstach i stanowi artystyczną autokreację. Dlatego na pierwszy plan wysuwa się sztuczność warstwy audiowizualnej, nawiązująca do umowności musicalu – takiego, w którym numery taneczno-śpiewane nigdy się nie kończą, a spójność bierze się z tematu kolejnych kawałków, nie rozwijającej się fabuły. Gatunkowego wzoru, do którego twórcy nawiązują, dostarczają takie tytuły, jak "Pink Floyd – The Wall" czy "Żółta łódź podwodna" – filmy muzyczne dzielące opowieść na rozdziały, odpowiadające utworom z albumów konceptualnych.
Każdy z utworów ma na siebie własny audiowizualny pomysł, rzecz jasna wprost wynikający z przekazu kawałka. Raz Quebo gra na gitarze przy ognisku z grupką harcerzy, kiedy indziej śpiewa w strugach deszczu, w innym momencie wykonuje balladę na scenie, grając na fortepianie. Najważniejsze pytanie brzmi: czy ten obrazek dodaje cokolwiek do przekazu? Czy jest niezbędny? Czy uzasadnia swoją obecność i rozwinięcie konceptu albumu do formy filmowej? Odpowiedź nie jest jednoznaczna – niekiedy można odnieść wrażenie, że film przeobraża się w serię cameo, które mają za zadanie podbić i tak niebotyczną popularność rapera. Niekiedy sprawia wrażenie żartu albo strategii promocyjnej. Ale wcale nierzadko da się również dostrzec w obrazach większy pomysł, przebijający się przez zgrywę, artystyczną pozę i autorskie ego.
Twórcy skupili się w obrazach na wygrywaniu różnic – szczególnie między sceną a kulisami, których odmienność koresponduje z chorobą rapera. Ciągłe przemieszczanie się między personą medialną a własną tożsamością przypomina psychiczne góry i doły, fluktuowanie między skrajnymi stanami i wersjami siebie. W pierwszej scenie Quebonafide, a może właśnie Kuba Grabowski, podąża labiryntem korytarzy, by w idealnym momencie wjechać windą na scenę, jednocześnie przeobrażając się w popularnego rapera. W warstwie wizualnej ta dwoistość wygrywana jest nieustannie – bycie frontalne wobec widowni, mikrofonu, kamery kontrastujące z poszukiwaniem własnego "ja", podróżowaniem w głąb siebie, ku intymności i prywatności. Rzecz jasna film sam w sobie jest jeszcze jedną maską, kolejnym "byciem wobec", ponowną rezygnacją z własnej autentyczności, wyciąganiem na wierzch tego, co głębokie – kreacją, symulującą uzewnętrznienie. I ten paradoks również tu wybrzmiewa.
Ale nie jest w centrum opowieści – w nim jest choroba, łykane medykamenty, popijane wielką ilością naszej codziennej popkultury. W obrazach, w tekstach i pewnie w głowie rapera jest sporo chaosu i przypadkowości, ale jeszcze więcej zabawy, swady i artystycznej swobody, czystej kreatywności, która raz działa – porywa i porusza, a niekiedy mniej – sprawia wrażenie repetycji i popkulturowej wtórności. Snuta opowieść najlepsza jest wtedy, gdy pracuje na rzecz szczerej (a przynajmniej tę szczerość symulującej) opowieści o zakleszczeniu w tragikomedii schizofrenii, tak bardzo przypominającej życie w szczelinie między sceną a kulisami. Niekiedy rozpuszcza się ona jednak w pstrokaciźnie teledyskowych obrazów, które niczego nie dodają do tekstów i muzyki. Te z kolei bronią się same i nie zawsze potrzebują wsparcia warstwy wizualnej.