Recenzja filmu

Z miłości do... (2012)
Paul Andrew Williams
Terence Stamp
Vanessa Redgrave

W sercu mizantropa

Zamiast stopniować napięcie i cieniować psychologiczne portrety, brytyjski autor stawia na scenariuszowe półprodukty. Jego bohaterowie sprawiają tu wrażenie figurek porozstawianych na
W melodramatycznym "Z miłości do..." Paul Andrew Williams rzuca się w wir emocji, zaniedbując przy tym scenariuszowe rzemiosło. Opowieść o miłości, która skłania do przełamywania własnych ograniczeń i rodzinie jako plątaninie trudnych relacji, z jednej strony wzrusza, z drugiej drażni narracyjnym niechlujstwem.

Williams od pierwszych minut stawia swych widzów w obliczu emocjonalnego szantażu. Jego bohaterka (można by napisać "tytułowa", gdyby polski dystrybutor nie stworzył własnej, niezbyt udanej wersji tytułu) Marion umiera na raka (Vanessa Redgrave). Nie ma odwołania. Niby lekarze próbują jeszcze różnych terapii, ale pomimo ich starań koniec jest bliski i nieunikniony. Tym, co osładza ostatnie dni Marion, są próby chóru stworzonego przez miejscowych emerytów i towarzystwo gburowatego, acz kochającego męża Arthura (Terence Stamp). To właśnie on, mizantrop warczący na świat i ludzi, stanie się głównym bohaterem tej opowieści. Po śmierci żony zgorzkniały samotnik postanowi wstąpić w szeregi chórzystów, by w ten sposób oddać hołd Marion. W międzyczasie będzie musiał poukładać trudne relacje z synem (Christopher Eccleston) i Elizabeth, młodą nauczycielką śpiewu zajmującą się emerycką trupą (jak zawsze urocza Gemma Arterton).

W nowym filmie Williams stawia na pastelowe tonacje, próbując zmienić swoje estetyczno-artystyczne DNA. Dotąd dał się bowiem poznać jako miłośnik "męskiego" kina: jego "Z Londynu do Brighton" było więcej niż niezłym thrillerem, a i późniejsze "Cherry Tree Lane" wskazywało, że Williams dobrze się czuje w filmowym mroku. "Z miłości do..." dowodzi, że nie jest reżyserem jednego gatunku, ale z optymistycznymi opowieściami jest mu jakby nie po drodze.

Zamiast stopniować napięcie i cieniować psychologiczne portrety, brytyjski autor stawia na scenariuszowe półprodukty. Jego bohaterowie sprawiają tu wrażenie figurek porozstawianych na emocjonalnej szachownicy i wykorzystywanych do reżyserskiej rozgrywki. Owszem, wygłaszają emocjonalne przemowy, a w ich twarzach raz po raz odzwierciedla się ludzki ból, ale wewnętrzne przemiany, którym podlegają, są mechaniczne i  nienaturalne.

Williams sięga przy tym do zbioru kinowych archetypów i zderza je ze sobą, by opowiedzieć historię o tym, że miłość zmienia ludzi, a wzajemna bliskość jest czymś, o co trzeba dbać. Szkoda jedynie, że niewystarczająco dba przy tym o psychologiczną wiarygodność (zaborczość Artura jest karykaturalna), a zamiast rozwijać zasygnalizowane wątki, porzuca je. I choć Williams rozczarowuje warsztatową przeciętnością, jednocześnie uderza siłą prostych, ludzkich emocji. Bo choć "Z miłości do..." to bezwstydnie sentymentalny wyciskacz łez, w kilku scenach okazuje się bardzo skuteczny.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones