"Shinobi: Art Of Vengeance" perfekcyjnie przekuwa estetykę lat 80. na współczesną modłę. Przez całą grę odpalał mi się tryb jeszcze jednego poziomu i naprawdę trudno było mi się oderwać od ekranu
Kto by pomyślał, że Sega bawi się marką "Shinobi" już prawie czterdzieści lat. W tym czasie zaliczyła niemal wszystkie dostępne platformy, przechodząc po drodze transformację z klasycznej platformówki do akcyjniaka 3D. Przerwy między kolejnymi tytułami wydłużały się, a mieszane przyjęcie "Shinobi" z 2011 roku spowodowało, że niektórzy postawili na serii krzyżyk. Saga rodu Musashi pokryłaby się zapewne grubą warstwą kurzu, gdyby nie dobra passa studia Lizardcube. Drugie życie tchnięte w takie klasyki, jak "Streets of Rage" i "Wonder Boy" sprawiło, że Sega postanowiła rzucić ekipie kolejne wykopaliskowe wyzwanie.
I tak docieramy do premiery "Shinobi: Art Of Vengeance". Gry, która wraca o korzeni 2D i po raz kolejny wrzuca nas w buty Joe Musashiego. Jego sielskie życie zostaje w brutalny sposób przerwane, gdy zamieszkiwana przez niego wioska zostaje zrównana z ziemią przez Lorda Ruse i rządzoną przez niego korporację ENE. Joe traci wszystkich bliskich i, wiedziony tytułową potrzebą zemsty, ponownie sięga po najpotężniejszy artefakt swojego klanu, katanę Oborozuki i rusza w świat, by skopać tyłki wszystkim złolom odpowiedzialnym za nieszczęścia, które go spotkały.
Już od pierwszej planszy wiedziałam, że w trakcie rozgrywki raczej nie będę narzekała na nudę. Tempo jest bardzo szybkie i choć nie pokusiłabym się o stwierdzenie, że walczymy o życie w stylu palce-połamańce z "Guacamelee", to jednak niektóre sekwencje dają w kość. Joe przedziera się przez wielowymiarowe, choć raczej niezbyt przekombinowane poziomy. Gra posiada wyraźne korzenie metroidvaniowe, jednak nie stanowi to głównego szkieletu rozgrywki. Owszem, w trakcie fabuły nabędziemy kolejne ningi (umiejętności specjalne), ale na upartego nie musimy cofać się do poprzednich plansz, by z nich korzystać. Backtracking ma na celu jedynie odnalezienie znajdziek, ale nigdy nie jest powiązany z główną fabułą. Wśród ningi znajdzie się nie tylko klasyczne dashowanie, ale i rozbijanie wzmocnionych ścian, czepianie się specjalnego podłoża, a nawet szybowanie. Ningi zdobywane jest w na tyle rozsądnych odstępach, że nie czułam ani znużenia, ani przeładowania dodatkowymi umiejętnościami.
Jeśli już przy znajdźkach jesteśmy, większość umiejętności Musashiego pochodzi właśnie z nich. Poza wspomnianym ningi, wyposażymy go w ataki specjalne (ninpo) oraz przepotężne ninjutsu, które poza chociażby podpaleniem przeciwników, przydadzą się od czasu do czasu do uleczenia bohatera bądź zapewnienia mu dodatkowego pancerza. Podstawowe ataki zakupimy też w rozsianych po planszach sklepach. Jednak poza tradycyjną walutą będą one wymagały również reliktów klanu Oboro, a te z kolei poukrywane będą skrzętnie w zakamarkach poziomów.
Przystępując do prac nad "Shinobi: Art Of Vengeance", Lizardcube chcieli przede wszystkim nawiązać do klasycznej już side-scrollowej trylogii z lat 80. Udało im się to perfekcyjnie. Najwyraźniejsza wydaje się inspiracja "The Revenge of Shinobi". Zarówno przemierzane plansze, jak i gro przeciwników, na których trafiamy, są żywcem wyjęte z pierwszych gier Segi. Czerpanie z poprzedniczek odbywa się natomiast bardzo świadomie. Trudno tu o prostackie kopiowanie, gdyż każdy element zostaje rozwinięty, co sprawia, że zamiast zwykłej wydmuszki otrzymujemy nową, niesamowicie przyzwoitą jakość.
Do zemsty prowadzić będzie pięć krain. Każda z nich podzielona została na mniejsze poziomy. I to chyba przede wszystkim one sprawiają, że "Shinobi: Art Of Vengeance" błyszczy tak niesamowicie mocno. Każdy z nich stanowi małe dzieło sztuki. Tła zdają się żyć własnym życiem, a poszczególne miejscówki skrywają multum smaczków. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak wielkim entuzjazmem wybuchnęłam, gdy w jednym z etapów w tle za sterami wózka widłowego pojawił się nie kto inny, jak Ryo Hazuki. Takich niespodzianek jest pełno. Co więcej, w trakcie niemal dziesięciogodzinnej przygody ani przez chwilę nie mogłam narzekać na nudę. Gdy tylko emocje zdawały się uspokajać, gra raz za razem przeskakiwała rekina, serwując coraz bardziej absurdalne rozwiązania fabularne. Co zaskakujące, wszystko to wpisuje się w konwencję, zahaczając raz po raz o klasyki kina kategorii B. Chcecie frunąć na torpedzie? Odhaczone. Walczyć z bytami przypominającymi Metroida? Odhaczone. Dla jednych będzie to kwintesencja kiczu i żenady, dla mnie najwspanialsze czerpanie z klasyków popkultury.
Jeśli obawiacie się o poziom trudności, to mam dla Was dobrą informację. Produkcja Lizardcube pozwala na przesuwanie różnych suwaczków i dostosowanie mocy przeciwników do naszego poziomu grania. Co prawda, nie będziecie mieć wpływu na trudność elementów zręcznościowych. No cóż, git gud i nie poddawajcie się! Większość z nich będzie błaha, ale znajdzie się też miejsce na odrobinę adrenaliny. Chociażby w akcji z goniącym nas myśliwcem. Czysta zabawa!
Co więcej, po zakończeniu wątku głównego przed graczem otworzą się nowe tryby rozgrywki, jak chociażby Arcade Mode, czy też Boss Rush.
"Shinobi: Art Of Vengeance" perfekcyjnie przekuwa estetykę lat 80. na współczesną modłę. Przez całą grę odpalał mi się tryb jeszcze jednego poziomu i naprawdę trudno było mi się oderwać od ekranu konsoli. A to chyba jeszcze nie ostatnie słowo Lizardcube, bo na przyszły rok już zapowiedziano kolejne poziomy ze znanymi złolami z innych gier Segi.