Zaznaczam, iż jest to wersja beta mojego opowiadania. Pierwszy rozdział wrzucam na próbę. Jeśli komuś się spodoba i będą propsy, kolejne kontynuuję w odpowiednim wątku. Chcę po prostu zobaczyć czy się przyjęło. Jeśli się nie spodoba, rozszarpcie mnie żywcem, niczym żywe trupy. Miłego czytania szwędacze.
Rozdział pierwszy: Ostatni dzień Ziemi cz. 1
*
Gdy to wszystko się zaczęło byłem zwyczajnym nauczycielem wychowania fizycznego w jednym z liceów, w Sacramento. Kochałem swoją pracę, uwielbiałem ją, ponieważ, nie wiedząc czemu, moje relacje z młodzieżą zawsze układały się niezwykle pozytywnie. Byłem szanowanym pedagogiem w Sacred Heart School, będąc nieskromnym, budowałem swoją opinię przez kilka lat, dopóki dyrektor nie docenił moich starań związanych z realizacją pasji i celów. Prowadziłem żeńską drużynę koszykówki, która po kilku latach zdobyła mistrzostwo stanu. O tak! Nie wierzyłem w to wszystko. Ze względu na moje sukcesy dostałem propozycję kontraktu na wschodnim wybrzeżu, mniejsza o miasto i drużynę, teraz to zupełnie się nie liczy. To byłby najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Byłby, ponieważ okazał się przedsionkiem piekła, w którym później przyszło mi żyć. Pieprzony 14 maja… Tego dnia straciłem wszystko.
**
Miguel Ferro był trzydziestoletnim mężczyzną, atletycznej budowy latynosem. Posiadał 190 cm wzrostu i krótko przystrzyżone, czarne włosy. Posiadał typowo latynoamerykański zarost. Wąsy przechodzące w idealny prostokąt, kończące się tuż na linii brody i niewielka bródka nadawały mu naprawdę południowy wygląd. Kochał swoją pracę, której w stu procentach był oddany. Jako kawaler miał zdecydowanie dużo więcej czasu niż inni w jego wieku, którzy założyli rodziny musząc, siłą rzeczy, dzielić życie rodzinne i zawodowe. Miguel taki nie był. Powiedział sobie kiedyś, że rodzinę założy dopiero wtedy, gdy osiągnie pewien pułap życiowy, pozwalający w przyszłości nadać dobry status materialny jego osobie, a co za tym idzie, najważniejszym dla niego ludziom.
- Sandy! Nie staraj się jej minąć! To strata czasu! Podaj tą piłkę do Sylvii! Podaj! O taaak! To było świetnie! Brawo dziewczyny! Dwa punkty dla was! Pamiętajcie, że każdy punkt jest na wagę złota!- Dziewczyna nazwana przez Miguela Sandy, była niezwykle śliczna i pociągająca. Wysoka, smukła sylwetka oraz długie, jasne włosy splecione w złocisty warkocz nadawały jej niesamowity wygląd. Miguel starał się omijać szerokim łukiem wszystkie swoje podopieczne. Był przystojny, co wśród zawodniczek oprócz respektu, budziło także chęć zawiązania bardziej osobistych relacji z młodym trenerem. Jak każdy mężczyzna starał oszukać swoje dumne ego, zapominając, że to kobieta jest łowcą, że to kobieta określa cel, do którego potem obiera drogę. Sandy zauroczyła młodego trenera koszykówki. Na początku było niewinnie. Kilka spacerów, czasami jakiś lunch, rozmowy telefoniczne. Wszystko wydawać by się mogło zwyczajne, gdyby nie fakt, że pewnego pięknego popołudnia, po skończonym treningu, Miguel kochał się z nią w swoim gabinecie. Był to ich pierwszy i nie ostatni wspólny seks. Ferro nie mógł sobie tego później wybaczyć. Zero spoufalania się z kimkolwiek- to była jego zasada numer jeden, nie wiedząc czemu, złamana. On jednak dobrze wiedział, czemu. Nie mógł się powstrzymać, okazał słabość. Sandy, śliczna nastolatka, owinęła go sobie wokół palca. Miała tak piękne oczy, tak piękne ciało…
- Trenerze?- Miguel wyrwał się letargu, stojąc jak słup soli na parkiecie Sali gimnastycznej.- Trenerze? Czy wszystko w porządku?- Stała naprzeciw niego Sandy. Wpatrywała mu się w oczy, piłując go błękitnym spojrzeniem. Ferro zamrugał, po czym słabo uśmiechnął się i rzekł:
- Tak Sandy, wszystko ok. Wracaj do gry.- Nastolatka puściła mu oko, po czym podniosła piłkę wypinając się niezwykle wymownie i prowokująco. Ferro przełknął ślinę i włożył do ust gwizdek:
- Ostatnia kwarta dziewczyny! No, jazda! Pamiętajcie, że na parkiecie dajemy z siebie wszystko!- w tym momencie do Sali gimnastycznej wszedł podenerwowany dyrektor placówki. Był to czarnoskóry, około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Podszedł szybkim krokiem do Miguela i szepnął mu na ucho:
- Do sali konferencyjnej, prędko.- Zdziwiony Ferro skinął i już miał pytać o co chodzi, kiedy nagle dyrektor odwrócił się na pięcie, wyjął z kieszeni telefon, przyłożył go do ucha i zniknął za drzwiami sali gimnastycznej. Mężczyzna spojrzał na dziewczyny. Rzekł:
- Hannah, będziesz sędzią. Skończcie dziewczyny ostatnią kwartę, zapiszcie wynik i idźcie się przebrać. Ja przyjdę nieco później, to przeanalizujemy trening. Teraz muszę załatwić ważną sprawę.- Miguel wyszedł z sali gimnastycznej i skierował się tuż do gabinetu dyrektora. Szkoła była niemalże pusta z racji popołudniowych godzin. Większość uczniów skończyła już zajęcia, a i nauczycieli było w placówce niewielu. Ferro minął sprzątaczkę i dozorcę i stanąwszy naprzeciw drzwi do gabinetu dyrektora taktownie zapukał:
- Proszę!- dało się słyszeć z gabinetu. Miguel odchrząknął, po czym chwycił za klamkę i wszedł do pomieszczenia. Za biurkiem siedział barczysty Benjamin Stevens. Pedagog z kilkunastoletnim doświadczeniem, opanowany, ale i surowy, zdecydowany w swoich decyzjach, co pozwoliło objąć mu posadę szefa placówki:
- Usiądź Miguel.- rzekł Ben, po czym wstał i skierował się do barku znajdującego się na prawo od jego biurka:
- Szkockiej, chłopcze?- spytał i otworzył niewielkie drzwiczki.- Miguel odparł:
- Dziękuję panie dyrektorze. Za chwilę jadę do domu, a muszę prowadzić, także…
- Rozumiem.- przerwał stanowczo Stevens, po czym odparł:
- Ja pozwolę sobie na małą lampkę, jeśli nie masz nic przeciwko.- Oczywiście, proszę się nie krępować.- odparł Ferro patrząc z zainteresowaniem na sylwetkę dyrektora. Mężczyzna wyjął szklaneczkę zza oszklonej półki i nalał do niej niewielką ilość ekskluzywnego alkoholu. Odstawił butelkę na miejsce, usiadł, upił jeden spory łyk po czym odparł:
- Wezwałem cię tu nie bez powodu Miguel. Chodzi o opinię, którą miałem ci wydać.- Ferro wyraźnie się zaniepokoił:
- Coś nie tak?- Dyrektor uśmiechnął się ukazując szereg śnieżnobiałych zębów:
- Nie, nie. Skądże. Wszystko w jak najlepszym porządku kolego. Chodzi mi o jedną rzecz…
- Panie dyrektorze, ja przemyślałem sobie wszystko. Jestem zdecydowany, co do kontraktu. W końcu ktoś docenił moje trudy i dostrzegł we mnie potencjalnego kandydata na poprowadzenie drużyny do młodzieżowego mistrzostwa kraju.- Stevens z zaciekawieniem popatrzył na twarz swojego podopiecznego tak, że ten musiał uciec wzrokiem:
- Sugerujesz, że my tutaj nie doceniamy twojego kunsztu i talentu? Do jasnej cholery, Ferro! Od zera stworzyłeś żeńską drużynę, wykreowałeś dziewczyny do tego stopnia, że zdobyły mistrzostwo Kalifornii. Ja doskonale rozumiem twoje cele, ale ku*rwa! Jesteś jednym z najlepszych, masz ogromny talent trenerski. Uwierz, że nie chciałbym, byś póki co odchodził. To dopiero wierzchołek góry lodowej. Ja nie kwestionuję twojej decyzji, broń Boże. Chciałbym tylko, żebyś przemyślał to jeszcze i został w naszej szkole, tak długo, aż wszystko nie osiągnie dobrego pułapu, żeby ktoś mógł przejąć po tobie pałeczkę i utrzymać solidny poziom w dalszych latach.- Miguel spuścił głowę i westchnął. Rzekł:
- Panie dyrektorze, doceniam to wszystko, co dla mnie zrobiliście, ale niech mnie pan zrozumie. To moja życiowa szansa! Za parę lat może jej już nie być. Byłem niezwykle zdziwiony propozycją tego kontraktu, ale i mile zaskoczony. Jestem młodym pedagogiem i wyczuwam na wschodzie moją życiową szansę, z całym szacunkiem dla pańskich kompetencji. Nie twierdzę, że poziom tutejszej koszykówki, że poziom tutejszej placówki jest zły. Ba, śmiem twierdzić, że stał się naprawdę solidny i przez lata wyrobił renomę. Ja jednak…
- Wiem, wiem. Rozumiem cię chłopcze. Miałem jednak nadzieję, że nie opuścisz nas po tym roku szkolnym. Łudziłem się, że zostaniesz jeszcze na sezon, dwa.- Dyrektor słabo uśmiechnął się i przechylił jednym haustem szklaneczkę szkockiej. Skrzywił się i odparł:
- Jak najbardziej cieszę się z twoich sukcesów, ponieważ jest to także nasz sukces, jako solidarnego grona pedagogicznego i młodzieży reprezentującej naszą szkołę. Nie ukrywam, że żal mi cię puszczać do Nowego Jorku. Będzie nam cię brakowało Miguel. Niemniej jednak, życzę powodzenia, z pewnością Ameryka o tobie usłyszy.- uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szuflady. Wyjął z niej aktówkę, w której znajdował się pewien dokument:
- Oto twoja opinia. Oczywiście jak najbardziej pozytywna.- Sięgnął po pieczątkę, po czym odbił ją na kartce, w lewym dolnym rogu opinii. Podpisał, podał Miguelowi i rzekł:
- W takim razie, oto twój bilet. Jest mi niezmiernie szkoda, że nie zostaniesz u nas nieco dłużej. Mam jednak nadzieję, że będziesz nas miło wspominał, tak jak my ciebie.- Ferro wziął opinię, schował ją do teczki i rzekł z uśmiechem:
- Panie dyrektorze, jeszcze nie wyjeżdżam. To jeszcze ponad miesiąc. Niemniej jednak dziękuję za dobre słowo i opinię. To moja życiowa szansa.
- Wiem, wiem.- Odparł Stevens.- Za kilka dni organizujemy małe przyjęcia z okazji twojego kontraktu. Będzie to także małe pożegnanie. Mam nadzieję, że jako osoba kluczowa, pojawisz się na nim.- Ferro szczerze się uśmiechnął, po czym odparł:
- Pewnie. Bardzo mi miło, nie sądziłem, że aż tak wzięliście sobie mój wyjazd do serca.- Dyrektor wstał, to samo uczynił Ferro. Czarnoskóry mężczyzna uścisnął dłoń młodego trenera, po czym odparł:
- Nie bądź skromny Miguel. Jesteśmy jedną, wielką rodziną. Nie puścimy cię bez odpowiedniego pożegnania. Tego możesz być pewien. Szczegóły powiem ci jutro, tymczasem uciekaj już do domu, na zasłużony odpoczynek. Długo dzisiaj trenowałeś nasze dziewczęta.
- Oczywiście panie dyrektorze. Dziękuję za wszystko.- Już miał wychodzić, gdy nagle usłyszał za sobą donośny, ponury głos dyrektora:
- Miguel. Jeszcze jedno. Uważaj na tą małą, Sandy. Doskonale wiem, co jest na rzeczy, jednakże z sympatii do ciebie przymykałem na to oko. Nie zrań jej, skoro wyjeżdżasz, a przynajmniej bądź delikatny. Teoretycznie to nie moja sprawa, praktycznie dotyczy relacji jednego z moich najlepszych pedagogów i najlepszej zawodniczki szkolnej drużyny. Wiesz, co mam na myśli.- Młody trener nie odwrócił głowy, nie chciał spotkać tych świdrujących oczu dyrektora. Rzekł:
- Tak, wiem. Na pewno to załatwię, niech się pan nie martwi.
-Mam taką nadzieję. Do wiedzenia Miguel.
- Do zobaczenia.- odparł Ferro i pospiesznie zamknął za sobą drzwi.
Sandy czekała na niego kilka przecznic od miejsca, gdzie znajdowała się szkoła. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a powietrze było niesamowicie gorące. Drzewa zaczęły rzucać cienie nadając magiczny wygląd sielankowej części dzielnicy. Kalifornia była jednym z najbardziej magicznych stanów amerykańskich. Ocean po jednej, pustynne rubieże po drugiej stronie nadawały jej wygląd najpiękniejszego klejnotu pośród innych klejnotów Ameryki. Miguel kochał to miejsce, nie do końca chciał wyjeżdżać, ale pewne sprawy zmusiły go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. Ferro wyszedł ze szkoły, założył okulary przeciwsłoneczne, po czym wsiadł do swojego porsche i skierował się do miejsca, gdzie czekała na niego Sandy. Dziewczyna wyglądała bajecznie. Spódniczka mini leżała na niej idealnie, długie nogi potęgowały jej urok, a te jasne, długie włosy rodziły najdziksze, seksualne fantazje w głowie młodego trenera koszykówki. Mężczyzna na jej widok uśmiechnął się, podjechała autem na parking i wysiadłszy z auta rzekł:
- Hej skarbie. Mam nadzieję, że nie czekasz zbyt długo.
- Miguuuel!- krzyknęła uradowana dziewczyna i rzuciła mu się na szyję całując go namiętnie w usta, tak że momentalnie skoczyło mu ciśnienie.- Co będziemy robić? Kochaj się ze mną, proszę. Tu i teraz. Jestem taka napalona.- złapała go za krocze całując namiętnie po szyi. Ferro z trudem opanował się, chwycił ją za rękę i delikatnie odsunął:
- Sandy, co ty robisz? Nie tu i nie teraz. Wsiądź proszę do samochodu. Pojedziemy na obiad…- Dziewczyna wyraźnie spochmurniała i spuściła głowę.
- A potem do mnie, księżniczko.- rzekł Miguel z szerokim uśmiechem i uchyliwszy okulary puścił jej oko.- Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, po czym obydwoje wsiedli do samochodu.- Miguel westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjąwszy paczkę czerwonych Marlboro wyjął jednego papierosa. Odpalił, zaciągnął się niezwykle mocno i włączył radio:
- Uwielbiam połączenie dymu papierosowego i perfum. Twoich perfum Miguel.- rzekła Sandy i pocałowała go w policzek.
- Jak spędzimy wieczór?- spytała poprawiając włosy. Miguel rzekł:
- Pojedziemy na mały lunch do The Fire Restaurant, później do galerii handlowej na małe zakupy, a resztę wieczoru i noc spędzimy u mnie. Co ty na to?- spojrzał w jej stronę uśmiechając się szeroko.- Sandy zamrugała i odpowiedziała czarującym uśmiechem. Miguel wiedział, że będzie musiał jej powiedzieć o wyjeździe. Nie czuł nic szczególnego do dziewczyny, choć bardzo ją lubił. Nie kochał, ale lubił. Stała mu się bliska, choć nie na tyle, by mógł poświęcić karierę trenerską dla jej osoby. Postanowił, że porozmawia z nią dzisiaj. Tak. Dzisiaj był dobry dzień. Zjedzą kolację, będą uprawiać seks, będzie miło. Dopiero przed snem z nią porozmawia. Miał tylko nadzieję, że Sandy się z tym pogodzi. Będzie musiała. Ferro czuł się źle z tym wszystkim.- Chyba nie sądziła, że będę z nią na stałe?- spytał się w myślach, ale to mu nie pomogło. Zaciągnął się papierosem po raz kolejny, wyrzucił niedopałek przez okno i zmienił stację. Radio odezwało się świetnym klasykiem.
- Billie Jean is not my lover…- śpiewał w starym kawałku Michael Jackson. Ferro odprężył się, po czym rzekł do Sandy:
- To jak maleńka? Najpierw zakupy czy lunch?- Dziewczyna uśmiechnęła się słabo i rzekła:
- Jak wolisz Miguel, po czym spuściła głowę.- Latynos zauważył to i wyraźnie spochmurniał:
- Eeeej. Co jest mała? Co się stało?- Sandy odparła smutno:
- Czy ty w ogóle mnie lubisz?- Mężczyzna spuścił na chwilkę wzrok, po czym uśmiechnął się i spokojnie odparł:
- Pewnie skarbie. Chodź no tu do mnie.- Przysunął delikatnie jej głowę do swojej, po czym musnął jej wargi. Nie minęło kilka sekund, a para już pochłonęła się w erotycznym pocałunku, który trwał przez dobrych kilkanaście sekund. Byli tak skupieni na sobie, że nie usłyszeli komunikatu radiowego, który przerwał Michaelowi występ:
- Tu Radio 94.7 Sacramento. Mamy godzinę 18.30 i zapraszamy na fakty. Od godzin porannych przez miasto przetoczyła się fala kanibalistycznych ataków. Mamy kilkanaście przypadków pogryzień, w tym jedno śmiertelne. Kapitan policji w Sacramento nie wie, czym jest to spowodowane. Epidemiolodzy podejrzewają, że chodzi o jakiś nowy narkotyk, który wzmaga u ludzi agresję. Stołeczna policja radzi, aby mieszkańcy miasta nie opuszczali domostw po zmroku. Gwarantujemy państwu, to tylko niewielki incydent. Pogryzieni zostaną przebadani w lokalnych szpitalach, a sytuacja jest już opanowana. Dla bezpieczeństwa prosimy jednak…
- Pieprzone radio.- rzekł Miguel nie odrywając wzroku od Sandy i wyłączył odbiornik. Słońce powoli opuszczało nieboskłon. Powiał lekki wiatr znad oceanu.
Szybko zjedli lunch i zrobili zakupy. Było kilka minut po 20. Miguel otworzył drzwi do samochodu i wpuścił Sandy. Włożył siatki z zakupami do bagażnika i sam zasiadł za kierownicą. Ostatnie promienie słońca padały na Sacramento. Za półtorej godziny amerykański zachód miał pogrążyć się w mroku. Miguel wyjął z pulpitu krążek Cypress Hill i włożył go do napędu. Przy dźwiękach Hits from the bong opuścili parking galerii handlowej kierując się do domu Ferro. Młody Latynos mieszkał na przedmieściach, ale miasto nie było olbrzymie. Posiadało około pół miliona mieszkańców, co przy potężnych metropoliach pokroju Nowy Jork, Chicago czy Los Angeles nie nadawało mu monumentalnego wyglądu. Droga z centrum miasta do domu Miguela zajmowała w tych godzinach około 15-20 minut. Mężczyzna wyprostował się i jadąc w ulicy pokrytej ostatnimi promieniami słońca rzekł:
- Grasz coraz lepiej Sandy. Musisz skupić się na technice. Nie możesz nieustannie grać sama. Koszykówka polega na kooperacji… Zwłaszcza koszykówka…
- Wiem skarbie, wiem, ale tak już mam. Może chcę ci troszeczkę zaimponować…- uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. Miguel odwzajemnił uśmiech i odparł:
- Wiem, ale kluczem do sukcesu jest pełna kontrola tego, co na boisku. Skupienie i współpraca w drużynie to podstawa. Tym mi zaimponujesz.- Spojrzał na nią robiąc zeza i krzywiąc przy tym usta. Sandy wybuchła śmiechem i rzekła:
- Uwielbiam, jak tak robisz, haha. Uwielbiam.- W tym momencie minęły ich trzy rozpędzone radiowozy policji Sacramento. Miguel spojrzał w lusterko. Oddalały się z dużą prędkością. Dziewczyna odwróciła głowę i patrzyła, jak samochody znikają w półmroku. Chwilę później przejechał ambulans na sygnale i dwa wozy strażackie:
- Co do ku*rwy nędzy… Co jest?- spytał Miguel marszcząc brwi. Sandy zamrugała, spojrzała przed siebie i rzekła:
- Pewnie znowu jakieś wojny gangów czy coś w tym stylu. Nie przejmuj się Miguel. To nic takiego.
- Mam złe przeczucia skarbie. Cholernie złe przeczucia. Coś wisi w powietrzu.
- Eee tam… To nic takiego. Mało razy widziałeś tu policję? Jeżdżą codziennie, jak opętani… Zachód jest opętany. Ludzie zabijają się każdego dnia, jak gdyby to było normalne. Smutny jest ten świat, coraz bardziej zaczęłam się nad tym zastanawiać, wiesz?- Miguela coś ukłuło. Jak on jej mógł to zrobić. Jakim sposobem? Była inteligentna i wrażliwa. Piękna i delikatna. Nienawidził siebie za to, że pozwolił, by sprawy zaszły tak daleko. Nie chciał jej skrzywdzić. Nie chciał, ale już to zrobił. Ich rozmowa miała być tylko uwieńczeniem tego dzieła zniszczenia. Na pewno rozbije ją psychicznie i uczuciowo… Czuł się, jak świnia…
- Miguel, co jest? Coś z tobą nie tak dzisiaj. Za dużo myślisz. Skup się na mnie, proszę. Spędźmy miły wieczór, dobrze?- spytała go osiemnastoletnia kochanka. Latynos westchnął, złapał ją za dłoń i rzekł:
- Dobrze skarbie. Obiecuję, już wracam do normalności.- Podkręcił radio i pokonując ostatnie przecznice kierował się do domu. Osiedle było niezwykle spokojnie. Słońce na dobre zaczęło znikać za horyzontem. Miguel zaparkował samochód i wysiadłszy z niego otworzył drzwi Sandy. Dał jej kluczyki i rzekł:
- Otwórz proszę drzwi i rozgość się skarbie. Ja uporam się z zakupami.- Sandy podbiegła do drzwi, otworzyła je i uradowana weszła do środka. Miguel wyjął z paczki papierosa, odpalił go i oparłszy się o samochód spojrzał w niebo. Mrok coraz szybciej spowijał osiedle. Powiał lekki wiaterek, który wywołał gęsią skórkę na ciele młodego Latynosa. Ferro cały czas myślał o tym, jak powiedzieć Sandy o kontrakcie, o tym, jak będą musieli się rozstać… Przynajmniej na pewien czas, chociaż sam nie wierzył w to, że kiedyś znów się zobaczą. Będzie myślał o tym za chwilę. Po kolacji. Już miał wchodzić do domu, gdy jego uwagę przykuła sylwetka mężczyzny znajdująca się kilkadziesiąt metrów dalej, z wolna przesuwająca się w stronę zaciekawionego Miguela:
- Siemasz Josh! Co słychać?- krzyknął młody trener machając mężczyźnie, którego nazwał Joshem. Ten jednak nic nie odparł, tylko z wolna, niezwykle ślamazarnie zaczął przesuwać się w kierunku Miguela.- Ech, pewnie pijany, jak zwykle…- rzekł pod nosem.- Ten alkohol kiedyś cię wykończy brachu! Idź lepiej spać, zamiast uderzać po kolejną tequilę! Stary, ledwo chodzisz!- Josh nie odparł nic po raz kolejny, przesuwając się konsekwentnie dalej.- Miguel wyrzucił niedopałek, machnął ręką i zamknąwszy kluczykiem samochód, wszedł do swojego domu.
-Mmmm… Kochanie, kolacja była wyborna. Jesteś świetnym kucharzem, wiesz? A seks z tobą… mogłabym się kochać godzinami mój Latynosku- rzekła Sandy gładząc Miguela po klatce piersiowej. Leżeli na łóżku, tuż po kolacji i… stosunku. Miguel palił papierosa i z milczeniem wpatrywał się w sufit pokoju. Sandy nakryła się kołdrą i zaczęła z wolna przesuwać swoją głowę w stronę penisa partnera. Miguel jednak skrzywił się i rzekł:
- Nie teraz skarbie. Musimy porozmawiać.- Sandy momentalnie wstała. Drżącym głosem spytała:
- Ttaak? Co się dzieje? Tylko mi nie mów, że mnie zostawiasz! Nie chcę kur*wa tego słuchać!!!- Miguel podniósł się. Najgorsze było przed nim. Wiedział, że albo teraz albo nigdy:
- Sandy odsunęła się od niego. Miała łzy w oczach. Była bystra. Wiedziała co się święci.
- Posłuchaj skarbie. Dostałem propozycję kontraktu w Nowym Jorku. To moja życiowa szansa.
- Nie, nie, nie, nieeee…- łkała dziewczyna. Zrobiło mu się jej żal. Spuścił głowę i kontynuował:
- Za miesiąc wyjeżdżam. Nie wiedział, jak ci to powiedzieć. Posłuchaj mnie. Został ci jeszcze rok liceum. Później zaczynasz studia. Zaczekam tam na ciebie. Będziesz mogła uczyć się i rozwijać karierę sportową na wschodzie. Daj mi tylko czas, muszę się tam zadomowić i rozeznać w sytuacji…- Poczuł uderzenie jej dłoń na policzku. Nie odwrócił wzroku. Należało mu się:
- Ty cholerny sk*urwie lu! Zaplanowałeś to! Dobrze wiedziałeś, jak to się skończy. Pół roku temu, jak mnie rżnąłeś! Już wtedy to wiedziałeś! Ty cholerny draniu! Ty draniu!- przytulił ją. Uległa:
- Posłuchaj Sandy. Lubię cię. Naprawdę cię lubię, ale… Daj nam czas. To nie jest takie proste.- Dziewczyna momentalnie odskoczyła. Pospiesznie wstała z łóżka. Była piękna. Piękna, ale i przygnębiona. Pod wpływem histerii wypowiedziała ostre słowa:
- Nienawidzę cię, wiesz? Nienawidzę… Leć sobie do tego pieprzonego Nowego Jorku. Leć i zapomnij o mnie. Zmarnowałeś mi życie, wiesz? Zmarnowałeś mi ku*rwa życie!- Pospiesznie się ubrała i skierowała do wyjścia. Miguel leżał na łóżku nagi, z otwartymi ustami, nie mogąc nic zrobić.- przepraszam.- rzekł w myślach.
- Skarbie, zaczekaj!- odparł i podniósł się zacząwszy ubierać. Dziewczyna otworzyła drzwi i już miała wychodzić, gdy nagle spostrzegła przed sobą sylwetkę mężczyzny. Płacząc spytała go z żałością w głosie:
- Kim pan jest? Proszę mnie przepuścić!- Odpowiedź padła szybciej, niż się spodziewała. Mężczyzna wpatrując się w nią rybimi oczami złapał dziewczynę za ramiona i zatopił zęby w jej szyi. Sandy piskliwie krzyknęła. Nieznajomy wyrwał kawałek mięsa i ścięgien z jej szyi i zaczął żuć. Krew trysnęła na wszystkie strony szkarłatnie barwiąc dywan w domu Miguela. Latynos krzyknął:
- Joooosh! Co ty ku*rwa wyprawiasz! Jooosh!- podbiegł do nich, ale było już za późno. Sandy leżała na ziemi, w konwulsjach. Jej poszarpana aorta uwalniała ostatnie litry krwi, a dziewczyna bladła z sekundy na sekundę. Spojrzała jeszcze słabym wzrokiem na Miguela i z otwartymi ustami zastygła w grymasie bólu.
- Sandy!!! Nieeee!!!! Coś ty jej zrobił poje*bańcu! Josh przełknął kęs świeżego mięsa i spojrzał na Ferro. Z wolna zaczął przesuwać się w jego stronę z wyciągniętą prawą dłonią. Wyglądał strasznie, niczym neptek. Rybie, bezbarwne oczy tępo patrzyły na twarz Miguela. Ten dopiero teraz spostrzegł, że jego sąsiad nie był pijany. Z brzucha zwisał pas jelit. Połowa jego wargi była jakby wyrwana z twarzy. Josh od szyi po pas pokryty był krwią, zapewne swoją i Sandy. Miguel rzucił:
- O ku*rwa! Stój tam! Stój tam do cholery, nie ruszaj się! O Boże… Sandy! Zabiję cię śmieciu, słyszysz!? Zabiję!- Miguel wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i pod wpływem amoku z krzykiem rzucił się w stronę Josha. Wbił mu ostrze w lewe oko, po czym szarpnął i wyciągnął. Mężczyzna zatoczył się po pokoju i runął na ciało Sandy. Miguel dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Upuścił nóż i panicznie przykrył wargi dłońmi:
- Ku*rwa mać! Co ja zrobiłem! Zabiłem człowieka! Zabiłem go! O Boże! Co ja zrobiłem…- Osunął się na ścianie i zaczął płakać. Musiał się uspokoić i zrobił to. Po chwili wstał i niepewnym krokiem podszedł do Sandy. Zdjął z niej ciało Josha i objął dłońmi jej twarz Był cały we krwi:
- Kocham cię mała. Kocham cię… Dopiero teraz to zrozumiałem… To wszystko przeze mnie… Pocałował ją w czoło i przytulił zwłoki. Po chwili coś zwróciło jego uwagę. Krzyki na ulicy... Podniósł się, sięgnął po scyzoryk, który upuścił i wybiegł na ganek. Potężny wybuch wyrzucił słup dymu kilkadziesiąt metrów dalej. Spojrzał w górę. Policyjny śmigłowiec patrolował osiedle i oświetlał pogrążone w mroku i chaosie ulice. Kilkanaście osób wyszło przed domy. Jakaś kobieta leżała na ziemi… Krzyczała w niebogłosy, podczas gdy dwóch mężczyzn pożerało ją żywcem:
- Co tu się do ku*rwy nędzy dzieje?- spytał sam siebie Miguel. Nagle usłyszał za sobą dźwięk. Odwrócił głowę i nie wierzył własnym oczom:
- Sandy…?
Ufff. JEden podrozdział skończony. Niestety zeszło mi trochę dłużej, ale i akcja nieco bardziej skomplikowana. Potrzebuję jeszcze jakiejś godzinki :)
Dowiesz się niebawem dudeee :D, jestem w połowie rozdziału szóstego, pisze się całkiem przyjemnie, także do 19.00 powinien być :)
powiem tak,Twoje opowiadanie rządzi!!!!!Normalnie mamy zdolnych ludzi w Poland-ii!!!
Rozdział szósty: Pozory mylą
Minuty mijały, a Esteban stał przed drzwiami opuszczonego zakładu samochodowego i szklistymi oczyma wpatrywał się w napis nad wejściem. Miguel co chwila szarpał go za koszulkę:
- Tam nikogo nie ma! Nikogo oprócz tych… kreatur! Ktoś wyraźnie to napisał, żeby nas ostrzec! Żeby ostrzec wszystkich przypadkowych przechodniów!- Esteban spuścił głowę i zamknął oczy. Z ich kącików popłynęły kropelki łez. Wyprostował się i rzekł:
- To była moja rodzina, wiesz Miguel? Spędziłem z nimi ponad dwadzieścia lat mojego życia.- Ferro ponownie popatrzył na napis. Coś przykuło jego uwagę. Był tam jeszcze mały wyraz, kilka centymetrów obok ostrzeżenia. Niewielki i słabo widoczny, ale jednak. Ferro podszedł i wytężył wzrok: JUAREZ. Powiał mocniejszy wiatr. Słońce powoli schodziło z nieboskłonu. Wszystko toczyło się w zawrotnym tempie. Jeszcze wczoraj Miguel był trenerem żeńskiej drużyny koszykówki, miał romans z uczennicą i kontrakt na tacy. Teraz stał ze swoim najlepszym przyjacielem przed opuszczonym budynkiem, pośród śmierci i niepewności, nie wiedząc co czeka ich jutro, za kilka godzin, minut, czy w ogóle uda im się przeżyć przez najbliższy czas.
- Podejdź tu Esteban! Szybko! Popatrz na to!- Esteban otrząsnął się i podszedł do Miguela wpatrującego się w niewielką notatkę:
- Cwany ku*tas! Wiedziałem!- uśmiechnął się przez łzy. Po chwili jednak znów pogrążył się w myślach:
- Jeśli w środku są martwi, to znaczy, że część z chłopaków po prostu się przemieniła. Na pewno te sku*wiele dostały się do środka i zaatakowały naszych.- Miguel odparł:
- No tak, ale skoro Juarez to napisał, to znaczy, że na pewno jakaś część grupy wydostała się stamtąd!- Esteban zamrugał i rzekł:
- Opuściłem ich wczoraj z samego rana. Jeśli mówisz prawdę, a wierzę, że masz rację, to znaczy, że coś potoczyło się naprawdę szybko. Juarez jest przezornym sukinsynem. Na pewno nie zostałby tu wiedząc, że coś zagraża naszej społeczności, co zresztą widać.
- Masz rację.- skontrował Miguel.- Musimy mieć nadzieję, że wszystko jest w najlepszym porządku.- W tym momencie drzwi do warsztatu poruszyły się. Po kilku sekundach po raz kolejny, a następnie drgały już co chwilę. Mężczyźni cofnęli się o kilka kroków i popatrzyli na siebie:
- Lepiej stąd chodźmy, stary, bo znowu wpakujemy się w kolejny bajzel.- rzucił nerwowo Miguel. Jego kompan skinął. Kiedy opuszczali teren warsztatu, Esteban, rozejrzawszy się po okolicy, rzekł:
- Cholernie zgłodniałem, wiesz?- Miguel przystanął. Spojrzał na niego i odparł:
- To prawda. Ja też jestem głodny. Przez tą pieprzoną adrenalinę zapomniałem o tym, że czasami trzeba zjeść. Tylko jest jedno „ale”… Nie możemy stać tutaj, na środku ulicy i dyskutować, jak gdyby nigdy nic.- W oddali dało się słyszeć wybuch i odgłosy strzałów.- Zaczęło się.- rzucił Miguel. Po chwili kontynuował:
- Musimy zebrać zapasy jedzenia i leków. Jeśli Juarez z resztą chłopaków opuścili to miejsce, to na pewno udali się poza miasto.- Esteban uśmiechnął się żywiołowo i rzekł:
- Dobra myśl, Amigo. Jestem pewien, że nie odeszli daleko. Co do jedzenia… Hmmm…- zastanowił się przez chwilę i rozejrzał:
- Kilkanaście metrów stąd, po drugiej stronie ulicy jest sklep spożywczy. Oooo tam! Widzisz?- pokazał palcem we wspomnianym kierunku. Miguel zrobił kilka kroków wprzód i wytężył wzrok. Spojrzał na szyld i stwierdził, że spokojnie mogą zrobić tam zapasy i trochę poczekać, pod warunkiem, że miejsce będzie bezpieczne:
- Chodźmy zatem. Nie mamy zbyt wiele czasu. Musimy poszukać ocalałych.- oznajmił Ferro i pospiesznym krokiem ruszył w kierunku sklepu, rozglądając się co chwila w różnych kierunkach, aby upewnić się, że jest bezpiecznie. Esteban przeładował shotguna i ruszył za przyjacielem. Po chwili obydwaj stanęli przed witryną sklepu. Popatrzyli na siebie, a następnie na drzwi. Były otwarte. Ferro sięgnął za pasek spodni, ale po chwili zdziwienia rzekł z jękiem zawodu:
- Kuuu*rwa! Zapomniałem, że zgubiłem pistolet, chociaż… Czekaj chwilę.- Sięgnął do kieszeni i po chwili wyciągnął z niej mały przedmiot. Był to scyzoryk. Westchnął smętnie, na co odrzekł Esteban:
- Amigo, lepsze to niż nic. A skoro faktycznie te potwory kierują się w stronę dźwięku, to może lepiej, że jeden z nas ma bardziej cichą broń do ich eksterminacji. Umówmy się, że mojej pukawki będę używał tylko w sytuacji naprawdę koniecznej.- Miguel spojrzał na niego i rzekł:
- Niech tak będzie. To co? Wchodzimy?- nacisnął niewielki przycisk i odblokował ostrze.
- Wchodzimy!- odparł pewnie Esteban i jako pierwszy niepewnie zajrzał do środka. Miguel tymczasem odwrócił się i rozejrzał czy na zewnątrz nadal jest bezpiecznie. Strzały i wybuchy w centrum miasta odezwały się z jeszcze głośniejszym, niż poprzednio, natężeniem. Ferro w momencie znalazł się obok Estebana i delikatnie zamknął drzwi sklepu. W środku panował półmrok. Półki z prowiantem stały na swoich miejscach, ale nie było ani śladu personelu. Wszystko wyglądałoby normalnie, gdyby nie plama krwi na podłodze, tuż obok lady, ciągnąca się długą smugą w stronę zaplecza. Kilka produktów leżało na parkiecie. To było wszystko, na co zwrócili uwagę mężczyźni:
- Ćśśś… Coś słyszałem.- szepnął Miguel. Esteban wytężył uszy. Rzeczywiście, za wpół otwartymi drzwiami, które najprawdopodobniej prowadziły do zaplecza sklepu dało się słyszeć pojedyncze szmery:
- Sprawdźmy, co jest za ladą.- rzekł Ferro. Esteban skinął, po czym niepewnym krokiem skierował się w kierunku wspomnianego przed chwilą miejsca. Miguel tymczasem obszedł wszystkie rzędy pomiędzy półkami. Nic nie przykuło jego uwagi. Spojrzał na Estebana. Ten odwrócił się i cicho rzekł:
- Asekuruj mnie od strony zaplecza. Ja wejdę za ladę i zobaczę czy wszystko gra.- Ferro pokazał palcem, że jest OK i szybkim, aczkolwiek bezszelestnym krokiem podszedł w stronę drzwi, przez próg których przechodziła wąskim pasmem smuga krwi. Esteban tymczasem przysunął głowę do shotguna i mierząc wyjrzał za ladę. Miguel czekał. Po chwili jego przyjaciel opuścił broń i pokiwał przecząco głowa. Ferro zrozumiał, że obszar jest czysty. Teraz z kolei on pokazał dłonią na zaplecze. Esteban skinął i odwróciwszy się znów podniósł broń:
- Na trzy, Amigo.- rzekł. Po chwili rzucił:
- Raz, dwa, trzy!- Latynosi pospiesznie wbiegli do pomieszczenia. Było niewielkie, mniej więcej o wymiarach pięciu na siedem, osiem metrów. W rogu stał niewielki stolik z komputerem, a dalej kilka nierozpakowanych jeszcze towarów i dwie szafki z dokumentacją. Tuż obok jednej z nich leżała martwa dziewczyna. Nad jej ciałem klęczał mężczyzna, około czterdziestki, żywiołowo konsumujący jej wnętrzności. Usłyszawszy Miguela i Estebana odwrócił się i popatrzywszy na nich rybimi, martwymi oczami wstał. Ferro nie pozwolił mu rzucić się do ataku. Szybkim ruchem ręki wbił ostrze scyzoryka prosto w jego prawe oko. Szwendacz cofnął się krok do tyłu, a kiedy Miguel wyjął szarpnięciem nóż, trup upadł na posadzkę. W tym momencie oczy otworzyła kobieta. Była bardzo młoda i śliczna. Płomienne włosy kleiły się od brudu i krwi. Miała na sobie fartuch sprzedawczyni, więc Miguel domyślił się, że musiała członkiem personelu. Podszedł do kobiety, uklęknął i rzekł:
- Przykro mi za to, co cię spotkało.- Przez chwilę popatrzył, jak przemieniona otwiera szczęki i syczy złowrogo na obserwującego ją Latynosa. Nie pozwolił jej jednak podnieść się. Wbił zakrwawiony scyzoryk prosto w czoło nieszczęśniczki. Dziewczyna zadrgała, by po chwili znieruchomieć z otwartymi ustami i oczami. Esteban skrzywił się i odwrócił wzrok. Miguel sposępniał. Delikatnie wyjął ostrze z głowy dziewczyny i po chwili zamknął jej powieki dłonią. Wstał i popatrzył na martwego mężczyznę. Miał ranę postrzałową na brzuchu. Rzekł:
- Wydaję mi się, że był tu jakiś napad rabunkowy. Ten koleś musiał przypełznąć tu ranny, a dziewczyna próbowała udzielić mu pomocy. Nie zdążyła i została zagryziona.- Esteban zdjął z głowy chustę i przetarł nią twarz. Miguel kontynuował:
- Ludzie to najgorsze bestie, jakie mogła zrodzić ta planeta.
- Masz rację, Amigo. Zawsze tak uważałem, chociaż sam nie postępowałem według wszystkich zasad. No nic. Poszukajmy czegoś na zapasy.- Miguel skinął. Zaczęli przeszukiwać szafki i znaleźli dwie istotne dla nich rzeczy. Jedną była pusta torba podróżna, drugą natomiast stara strzelba myśliwska. Ferro podniósł ją i rzekł:
- Koleś był przezorny. Szkoda tylko, że nie przydała mu się w ostatnich minutach życia.- Odłożył broń na stolik, po czym rzekł:
- Zbierzmy trochę jedzenia, Esteban.
- Słuszna uwaga. Mam jedno zastrzeżenie. Lepiej nie konsumujmy mięsa ani innych produktów z niebezpiecznie krótką datą ważności. Zero chleba, ryb. Proponuję, żebyśmy zebrali tylko jedzenie w puszkach. Wydaje mi się, że ten pieprzony wirus, czym by nie był, może być w każdym, niezabezpieczonym produkcie. Lepiej dmuchać na zimne.
- Trafna uwaga, przyjacielu. No nic. Do roboty!- Nie minęło kilka minut, a mężczyźni zgromadzili na zapleczu całkiem pokaźną liczbę puszek z jedzeniem i kilka butelek wody źródlanej. Esteban znalazł w międzyczasie woreczek nabojów do strzelby. Zamknęli drzwi od zaplecza i usiedli na podłodze.
- Co tam masz?- spytał Esteban. Miguel zerknął na swoją puszę i rzekł:
- Fasola z wołowiną. Dobrze trafiłem.- uśmiechnął się. Esteban spojrzał na etykietę swojej:
- Makaron z kurczakiem. Też nie najgorzej.
- Zatem smacznego, przyjacielu.- Już miał zamiar otwierać puszkę swoim scyzorykiem, gdy nagle poczuł zdecydowany ruch dłoni Estebana na prawym przegubie:
- Nie radzę Amigo. Przed chwilą uśmierciłeś tym dwóch kanibali. Chcesz, żeby zakażona krew dostała się do środka? Jeden diabeł wie, jaką drogą ta choroba się przenosi.- Miguel przełknął ślinę. Całkowicie o tym zapomniał i gdyby nie jego kompan, już dawno pałaszowałby posiłek.
- Ufff… Wielkie dzięki stary druhu.- Esteban wyciągnął z kieszeni nóż wojskowy i otworzywszy nim swoją puszkę podarł go Ferro. Rzekł:
- Ten nóż służy wyłącznie do otwierania konserw. U Juareza jedliśmy z chłopakami tylko puszkowane żarcie. Możesz śmiało nim powalczyć z tym żelastwem.- Miguel uśmiechnął się i wziął ostrze od kolegi. Spojrzał na puszkę, a potem na dwa trupy:
- Nie będę jadł patrząc na tą dwójkę.- wstał, zdjął obrus ze stolika i rozłożywszy tkaninę nakrył nią zwłoki. Spostrzegł na biurku małe, przenośne radio. Spojrzał na Estebana. Ten powiedział pałaszując kurczaka z makaronem:
- Włącz. Posłuchałbym, co nowego mówią.- Miguel bał się newsów. Szczerze mówiąc, wolałby, żeby świadomość złych faktów nie wpędzała go w coraz większą panikę.- A może w końcu mają coś dobrego?- spytał sam siebie w myślach. Wypuścił powietrze z płuc i włączył radio. Od razu natrafili na istotny komunikat:
-… i dlatego nie są już bezpieczne. Rząd skierował oddziały wojskowe do stolic wszystkich stanów. Najbezpieczniejsze są szpitale. Wszystkich mieszkańców, którzy słuchają naszego radia, prosimy o natychmiastową ewakuację z mniejszych miast i miejscowości. Kierujcie się do Los Angeles. Gwarantujemy, że metropolia posiada najlepszą na zachodzie kraju obronę i jest przygotowana na długotrwałe oblężenie. Nasi naukowcy już pracują nad szczepionką. Centrum Chorób Zakaźnych podaje, że jest to wirus, podobny do wścieklizny, który atakuje układ nerwowy w ciągu 24 godzin. Wszyscy, którzy nas słuchają, prosimy, abyście unikali kontaktu z płynami ustrojowymi zakażonych. W przypadku ugryzienia, jak najszybciej amputujcie kończynę. Póki co antytoksyna nie jest znana, dlatego też zaleca się tylko i wyłącznie amputację, oczywiście w przypadku zagrożenia. Mamy także informacje, że na całym świecie wybuchły podobne ogniska epidemii…- W tym momencie padło zasilanie. Esteban poderwał się na równe nogi. Żarówki palące się na zapleczu sklepu straciły swój blask i stałe się przeźroczyste. Miguel także wzdrygnął się. Nagle usłyszeli potężny wybuch. Ferro podszedł do Estebana, oparł się o ścianę o osunąwszy się po jej powierzchni rzekł:
- Tak myślałem, że niebawem padnie zasilanie. Jest coraz gorzej.
- Spokojnie Amigo. Zjedz posiłek. Ja już skończyłem. Szczerze mówiąc, podreperowałem nim nieco swoje siły. Teraz twoja kolej. Nie wypuszczę cię na zewnątrz w takim stanie. Jak zjesz, spakujemy zapasy i ruszymy w dalszą drogę…
- Do szpitala. Musimy mieć bandaże, podstawowe lekarstwa i jakieś koce.- wtrącił były trener. Esteban zamrugał i odparł:
- Masz rację. Do szpitala .W pobliżu znajduje się Mercy General Hospital.
- Wiem. Tam właśnie planowałem się udać.- Rzekł Miguel i zabrał się za otwieranie puszki z jedzeniem. Minuty mijały niezwykle szybko. Mężczyzna naprędce spałaszował posiłek popijając go kilkoma łykami wody. Poczuł się nieco lepiej, ale sama potrawa nie była zbyt smaczna. Nie interesowało go to zbytnio. Chciał tylko zaspokoić głód. Kiedy opróżnił puszkę do cna, razem z Estebanem wstali, spakowali zapasy i zamknąwszy drzwi od zaplecza opuścili sklep. Na zewnątrz panował półmrok. Miguel zrzucił torbę z ramienia i rzekł:
- Ajjj… Trafiliśmy na zły moment. Padło zasilanie, więc nie mamy co liczyć na energię lamp. Poczekaj tu chwilę. Poszukam jakiejś latarki na zapleczu.
- Ok. Rzekł Esteban, po czym zaczął rozglądać się po okolicy. Ferro wszedł do sklepu i po kilku minutach błądzenia w ciemności i przeklinania pod nosem znalazł kilka baterii i dosyć dużą latarkę. Kilka sekund później dołączył do przyjaciela stojącego przed sklepem. Esteban popatrzył w niego i rzekł:
- Za godzinę, może półtorej będzie już zupełnie ciemno. Stąd do szpitala jest niedaleko. Miejmy nadzieję, że wojsko skierowało swoje siły do centrum i szpital nie jest strzeżony zbyt dobrze…
- O ile jeszcze nie padł.- wtrącił Miguel.- No nic. Ruszajmy.- Minął kwadrans. Dwaj przyjaciele przemierzali opuszczone uliczki Sacramento nie spotykając nikogo ani niczego na swojej drodze. Strzały w centrum dawno już umilkły. Niesamowicie straszliwa cisza przejęła teraz Sacramento. Oprócz ćwierkania ptaków i cichego koncertu pasikoników nie było słychać zupełnie nic. Po kilkunastu minutach mężczyźni dotarli przed gmach szpitala. Tak, jak się spodziewali. Teren hospitalizowany został wcześniej opuszczony. Najprawdopodobniej mieszkańcy zostali ewakuowani przez wojsko kilka albo kilkanaście godzin temu. Esteban i Miguel delikatnie otworzyli bramę prowadzącą na plac. Uwagę mężczyzn zwrócił tylko słup dymu wydobywający się kilkadziesiąt metrów za ogrodzeniem okalającym plac szpitala, z przeciwnej strony. Uznali, że to nic istotnego i zaczęli podążać dalej. Po chwili rozległ się strzał. Miguel podskoczył. Esteban przeładował shotguna. Za chwilę nastąpił drugi:
- Co do…- Zaczął Miguel.- Esteban pokazał, żeby był cicho. Rzekł:
- Zabierzmy, co nam potrzeba i spieprzajmy stąd.- Ferro skinął. Rozejrzeli się po okolicy, a kiedy stwierdzili, że nikogo nie ma w pobliżu, weszli w mury opuszczonego szpitala. W pobliżu panowała kompletna pustka. Zero pacjentów, zero personelu, zero wojska i policji. Wszystko było nienagannie poukładane, zapewne podobnie, jak dzień wcześniej.
- Zaraz tu nie dotarła. Przynajmniej tak mi się wydaje.- rzekł Miguel.
- Miejmy nadzieję. Na nasze szczęście jesteśmy u progu gabinetu zabiegowego. Wejdźmy tam szybko, weźmy co potrzeba i spieprzajmy w stronę zachodniego przedmieścia. – rzucił podenerwowany Esteban. Słońce już niemalże całkowicie zniknęło za horyzontem, dlatego musieli się spieszyć. Miguel niepewnie otworzył drzwi do pomieszczenia. W środku, tak jak się spodziewał, panował ład i porządek.
- Ja szukam bandaży i koców, a ty podstawowych medykamentów, takich jak woda utleniona, gaziki czy najzwyklejsze antybiotyki.- rzekł Ferro, po czym obydwaj zajęli się pałaszowaniem szafek medycznych. Nie minęło kilka minut, a znaleźli wszystko, co było im potrzeba. Spakowali wszystko do torby podróżnej, którą trzymał Miguel. Mężczyzna wyjął tylko strzelbę, schował złożone koce i zasunął wieko.
- Gotowe. Spadamy.- rzucił i pospieszne wyszedł z pomieszczenia. To samo uczynił Miguel. Kiedy tylko wyszli na korytarz, zobaczyli przed sobą sylwetki dwóch żołnierzy, mierzących do nich z karabinów maszynowych M4. Esteban zauważył ich przed Miguelem, dlatego też zdołał wziąć na muszkę wyższego komandosa. Ferro opuścił torbę i szybko skierował strzelbę w kierunku oponentów. To mógł być błąd, ponieważ jeden z uzbrojonych marines’ów mógł w tym momencie strzelić do Miguela. Nie zrobił tego zapewne tylko dlatego, że Esteban miał już jednego z nich na muszce. Trwali tak przez kilka sekund, mierząc do siebie wzajemnie, po czym jeden z żołnierzy, donośnym, grubym i nieprzyjemnym głosem odezwał się, jako pierwszy:
- Rzućcie broń i poddajcie się. Nie chcemy zrobić wam krzywdy.- Esteban wyczuł w jego głosie nutkę fałszu, dlatego też rzekł:
- Zapomnij gringo! My też mamy was na muszce. Nie zdążysz pierdnąć, a rozwalę ci łeb!- Znowu zapanowała chwila nieprzyjemnej ciszy. Miguel spocił się, a dłonie zaczęły mu się trząść…
**
- Doyle ocknął się w rozbitym śmigłowcu. Głowa bolała go, jak diabli, a wzrok mętnie błądził po otoczeniu. Próbował poruszyć nogami.- Ufff… kręgosłup cały.- pomyślał, ale było to szczęście w nieszczęściu. Sierżant był co prawda cały, ale gdy odzyskał ostrość, jego uwagę przykuła pewna sytuacja, po zobaczeniu której uświadomił sobie swoje tragiczne położenie. Pilot, a raczej to, co kiedyś nim było, spożywał przepołowionego Nicholsona. Jelita, niczym wodorosty, pokrywały zakrwawiony pokład Apacza. Doyle przekręcił głowę w lewo. Kapitan Spunkmeyer leżał nieruchomo z rozbitą głową. Strużka zaschniętej krwi spoczywała na jego czole. Pozostałych dwóch żołnierzy i Abrette’a, który uprzednio się przemienił, nie było. Zapewne wypadli podczas spadania maszyny.- Całe szczęście, że mnie to nie spotkało.- pomyślał Doyle uświadamiając sobie, że musi zacząć działać. Jak najciszej przesunął prawą dłoń w kierunku kabury. Beretta spoczywała na swoim miejscu. Młody żołnierz już miał odpinać wieko kabury, gdy nagle przebudził się Spunkmeyer. Zaczął jęczeć z bólu, przewracając się na prawy bok. Szwendacz w kasku pilota oderwał wzrok od martwego Nicholsona:
- Aaaargh!- Jęknął coś niezrozumiale i niezdarnie zaczął przesuwać się w stronę na wpółprzytomnego kapitana. Doyle odpiął kaburę. Wyciągnął pistolet i już miał strzelić, kiedy zobaczył przed sobą górną połowę ciała Nicholsona. Szeregowy krzyknął mimowolnie. W tym momencie oczy otworzył Spunkmeyer:
- Kapitanie! Niech pan uważa!- Oficer wybałuszył oczy:
- Aaaaaaaaaaa!!!!- krzyknął przeraźliwie. Pilot był już przy nim. Kapitan z całych sił przesunął się w róg maszyny. Szwendacz dopadł do jego torsu i zatopił zęby w mundurze. Na szczęście Spunkmeyera, trykot był gruby, także stwór wyszarpał tylko kawałek materiału. Kapitan resztkami sił sięgnął po nóż, który miał zamontowany na nogawce lewej łydki. Wyjął ostrze, prawą nogą przyparł go do ściany śmigłowca i krzyknął:
- Nażryj się tym!- wbił szybkim ruchem nóż od strony podbródka. Stwór jęknął po raz ostatni i oparłszy głowę o blachę zatoczył się w bok, by na zawsze spocząć w tej dziwnej pozycji. Doyle tymczasem próbował przeładować swój pistolet, gdyż jak się okazało, pozbył się całego magazynka w US Bank Tower. Nicholson złapał go za nogę i byłby go ugryzł, gdyby w tej sekundzie nie padł strzał. Głowa martwego szeregowca zawisła na chwilę w powietrzu, a po chwili upadła na nogi Doyle’a. Sierżant krzyknął w geście przerażenia. Spojrzał w kierunku Spunkmeyera. Oficer leżał oparty o wewnętrzną ścianę pokładu z pistoletem wymierzonym w kierunku zastrzelonego przed chwilą szwendacza:
- Nic ci nie jest Doyle?- Spytał z zamkniętymi oczami, lewą łapiąc za głowę. Sierżant podniósł się. Na początku miał problemy z ustaniem na nogach, ale później wziął kilka głębokich wdechów, oparł się o blachę i przeładował, tym razem na spokojnie, swoją Berettę:
- Nic panie kapitanie. Dziękuję za uratowanie życia.- odparł. Spunkmeyer podniósł się z krzykiem agonii na ustach i oparł o blachę:
- Aaaa! Mój łeb! Chyba mam pieprzone wstrząśnienie mózgu!- Doyle podszedł do niego:
- Niech pan położy rękę na moim ramieniu.- Spunkmeyer z grymasem bólu uczynił to, o co poprosił go jego podkomendny. Przeszli kilka kroków i opuścili śmigłowiec. Maszyna była doszczętnie zniszczona. Słup dymu wydobywał się z jej silnika na kilkadziesiąt metrów w górę. Na zewnątrz panował mrok. W oddali Doyle zauważył kilkanaście sylwetek zmierzających w stronę rozbitej maszyny:
- Panie kapitanie, musimy opuścić to miejsce. Zaraz zaczną się zbierać. Dobrze się składa, bo w pobliżu jest szpital. Rangersi wycofali się razem z cywilami i personelem kilka godzin temu, dlatego też miejsce nie jest na pewno oblężone przez te stwory. Znajdziemy jakieś środki przeciwbólowe, odpocznie pan chwilę, a potem udamy się w dalszą drogę… Póki co nie wiem, gdzie, ale…
- Zamknij się Doyle i puść mnie do cholery!- wybuchł kapitan.
- Nic mi nie jest.- Kontynuował.- Ale dzięki za pomoc. Chodźmy.- Wyprostował się, schował pistolet do kabury i chwycił za swoją M4kę.
- Prowadź do tego szpitala.- rzekł obserwując zbliżających się szwendaczy.- Doyle skinął i rzekłszy:
- Za mną!- ruszył w stronę budynku, który znajdował się kilkadziesiąt metrów przed nimi. Po dosłownie paru minutach byli na miejscu. Doyle spostrzegł, że drzwi do szpitala są otwarte. Spunkmeyer przeładował broń:
- Uważaj Doyle. W środku mogą być maruderzy. Wiesz, co należy z nimi zrobić.- Sierżant skinął. Weszli ostrożnie do środka i od razu przekonali się o prawdziwości słów kapitana. Z pokoju zabiegowego wybiegło dwóch mężczyzn. Doyle od razu przymierzył do jednego. Spunkmeyer zareagował nieco później, był ranny. Drugi z mężczyzn, który wyskoczył z pomieszczenia miał już na muszce kapitana. Doyle spostrzegł, że jeden z nieznajomych rzucił na ziemię torbę i sięgnął po strzelbę niemrawo mierząc w sierżanta. Ten mógłby go spokojnie ściągnąć, ale nie wiedząc czemu, nie zrobił tego. Zawahał się.- Nie będę uszczuplał grona ocalałych.- rzekł w myślach mierząc w zdenerwowanego przeciwnika. W tym momencie odezwał się Spunkmeyer:
- Rzućcie broń i poddajcie się. Nie chcemy zrobić wam krzywdy.- Po chwili milczenia odpowiedział jeden z nieznajomych, stojący nieco w tyle, z dziwnym, meksykańskim akcentem:
- Zapomnij gringo! My też mamy was na muszce. Nie zdążysz pierdnąć, a rozwalę ci łeb!- Doyle odczekał chwilę. Minęło kilka sekund i podenerwowanym głosem odezwał się drugi z nich:
- Nie chcemy żadnej jatki. Przyszliśmy tu tylko po koce i leki. Przestańcie do nas mierzyć, a gwarantujemy, że opuścimy szpital i pójdziemy w swoją stronę.- Doyle miał dosyć walki. Opuścił broń. Spunkmeyer spostrzegł to i krzyknął:
- Doyle, idioto! Co ty wyprawiasz do ku*rwy nędzy?- Sierżant oparł M4kę na ramieniu i rzekł:
- Nie chcemy z wami walczyć. Ja i mój kapitan jesteśmy ranni. Jako jedyni ocalaliśmy z masakry w centrum. Sacramento upadło.- Ferro opuścił strzelbę. Tylko Esteban i Spunkmeyer mierzyli do siebie. Miguel otworzył usta:
- Ale… Ale jak to?- Wojsko przegrało?- Bryan smętnie skinął głową:
- Niestety. Jestem starszy sierżant, Bryan Doyle, a to kapitan Michael Spunkmeyer. Jesteśmy jedynymi ocalałymi z drużyny Stars.- wyciągnął prawice w kierunku Miguela. Ten, z początku niechętnie, odpowiedział tym samym gestem w kierunku żołnierza. Spunkmeyer opuścił broń i przecząco pokręcił głową wzdychając…
- Jak się tu znaleźliście?- Spytał Doyle idąc obok Miguela. Ferro podążał z latarką i co chwila rozglądał się. Za nimi szedł Spunkmeyer, utykając, a pochód zamykał Esteban, mając na oku obydwu żołnierzy. Były trener rzekł:
- Mój przyjaciel przyjechał po mnie autem. Chcieliśmy przejechać do centrum przez most, ale zaatakowała nas horda. Żołnierze zaczęli strzelać do cywilów. Cały dzień zajęło nam przedarcie się w te rejony. Niemal zginęliśmy.- Doyle westchnął i rzekł:
- Nas ewakuowano z dachu US Bank Tower. Nasz śmigłowiec rozbił się obok szpitala. Także ledwo uszliśmy z życiem. Dalej sami wiecie, co było…
- Co do…!- krzyknął Esteban. Odwrócił głowę i spostrzegł za sobą szwendacza, który był dosłownie kilka centymetrów od jego głowy. Potwór jednak nie zaatakował. Upadł na ziemię z głuchym uderzeniem. Spunkmeyer, Doyle i Miguel odwrócili się gwałtownie:
- Co jest?- krzyknął Ferro.
- Ktoś z was ocalił mi tyłek.- rzucił Esteban pokazując na ciało szwendacza obok siebie.- Ale zaraz… nie słyszałem strzału…
- Bądźcie bardziej czujni wędrowcy.- odezwał się głos zza Estebana. Cała czwórka momentalnie odwróciła się mierząc w ciemną pustkę.
- Kim jesteś i czego chcesz?- krzyknął Ferro świecąc latarką na oślep.
- Powinniście raczej powiedzieć: dziękujemy za ocalenie naszego kumpla.- odezwał się ponownie, spokojnie, niezbyt głośno, ale i nie cicho.
- Ferro opuścił broń:
- Pokaż się nieznajomy. Nie zrobimy ci krzywdy.- Po chwili milczenia głos odpowiedział:
- O to się nie martwię.- W tym momencie tuż za Estebanem pojawiła się wysoka postać. Mężczyzna, w dość młodym wieku. Ubrany był w elegancki, szary garnitur, czarną koszulę i takowe, skórzane buty. Spodnie rozszerzały się w kierunku nogawek, przypominając te, jakie nosili w latach 70tych XX wieku. Szyja przechodziła w szczupłą twarz. Mężczyzna posiadał długi, wąski nos, przypominający ptasi dziób i niezwykle ostrą, niemal szpiczastą brodę. Cerę miał bladą, a przynajmniej taką wydawała się w blasku latarki. Wąskie oczy patrzyły na nich bez żadnych emocji. Głowę wieńczyły włosy, czarne jak smoła, kończące się tuż przed linią ramion. Nieznajomy przypominał raczej nieokrzesaną gwiazdę rocka, która wyszła dopiero z odwyku. Człowiek o ptasiej twarzy trzymał w prawej dłoni pistolet, którego lufa zakończona była tłumikiem. Jego dłonie pokrywały skórzane rękawiczki:
- Mam na imię Richard. I niech to wam wystarczy.- powiedział bez żadnego specyficznego wyrazu twarzy. Esteban, niemal podekscytowany wybuchł:
- O Boże! Przecież to Richard Frost! Jeden z najbardziej poszukiwanych zabójców na zlecenie! Widziałem cię koleś wiele razy w telewizji!
- Rzeczywiście…- szepnął z niedowierzaniem Spunkmeyer. Wszyscy wybałuszyli na niego oczy czekając, co odpowie. Frost podszedł do nich chowając w kaburę pistolet. Zdjął rękawiczki, wyjął z kieszeni papierosy, a kiedy nikt się nie poczęstował, sam wziął jednego do ust i rzekł spokojnym, niemalże cichym głosem:
- Wolałbym raczej określenie biznesmen.- Miguel dopiero teraz otrząsnął się:
- Dziękkkujemy zzaaaa…
- Nie ma za co.- Odparł odpalając złotą zapalniczką papierosa.- Ferro podszedł do niego i spytał:
- Chcesz przyłączyć się do nas?- Frost zastanowił się i patrząc prosto w oczy Ferro tak, że ten musiał odwrócić wzrok, rzekł:
- Nie. To wy przyłączycie się do mnie. Jeśli chcecie…- zakończył wziąwszy walizkę, która stała obok niego i ruszył spokojnie przed siebie. Ferro, Spunkmeyer, Esteban i Doyle stali w milczeniu patrząc na wysokiego, młodego jegomościa, który przed chwilą ocalił życie Estebana… I w dodatku był jednym z najniebezpieczniejszych ludzi na zachodnim wybrzeżu…
Rozdział siódmy (SPOJLER):
* Ferro, Esteban, Spunkmeyer, Doyle i Frost po wielu perypetiach docierając na przedmieścia Sacramento i w jednym z lasów okalających miasto spotykają 9osobową grupę ocalałych, na czele której stoi Juarez
* Los Angeles upada
* media przestają nadawać
* grupa zostaje zaatakowana przez hordę szwendaczy. Kilka osób ginie...
Premiera rozdziału siódmego w niedzielę wieczorem :) Pozdrawiam i zachęcam do czytania i komentowania!
Dzięki twojej inspiracji,również zacząłem pisać, na razie jeszcze nie skończyłem 1 rozdziału, ale już jakoś to wygląda.Jak coś szukaj" Opowiadanie w uniwersum TWD"
Nie ma sprawy mistrzu. Na pewno będę śledził :D. Cieszę się, że ktoś jeszcze bierze się za to.
Ty jesteś mistrzem,a mi jakoś na razie tak dziwnie wyszło,nie potrafię się wczuć
Stary:
nie jestem mistrzem, to raz!
zaraz przeczytam Twoje, jak skończę pisać pracę i ocenię konstruktywnie co i jak :) nie miej mnie za mistrza, proszę, hehe, bo jestem kompletnym amatorem i po prostu piszę, bo lubię ;)
Spokojnie. Skończę pracę i przeczytam Twoje dogłębnie, a potem napiszę swoje odczucia :). Tymczasem looknij najnowszy rozdział, jeśli masz ochotę ofc :)
zajebiste stary zajebiste :) nie mogę się doczekać dalszych losów
chociaż proszę cię nie pisz w komentarzach takich rzeczy jak napisałeś "nie martw się esteban jeszcze trochę pożyje..JESZCZE :) w tym rozdziale trochę podjechałeś pod serial z tym szpitalem i potem z tym ,że znaleźli ten obóz w lesie zostali zaatakowani i kilka osób zginie :)
A powiem Ci, że nawet nie myślałem o tym czy podpiąłem się pod serial czy nie hehe :) chciałem tylko dojść do momentu, jak nasza 5tka bohaterów połączy się z większą grupą i stworzą drużynę. Gwarantuję, że oprócz tego mankamentu podobieństw nie będzie ;]
E-P-I-C-K-I-E
Naprawdę doskonałe,przyjemnie się czyta.
A jeżeli chodzi o moje to trochę krótkie bo nie potrafię długo pisać,zwłaszcza że 2 razy musiałem zaczynać od nowa
Im dłużej piszesz, tym bardziej męczą się palce i wyobraźnia. Mnie też wkurza pisanie długich tekstów, bo tracę trochę zajawkę, ale jakoś się motywuję i wydłużam wątki :) też musisz tak robić!
Po pierwsze: bardzo dobre opowiadanie. Podoba mi się sposób, w jaki prowadzisz akcję. Dobrze stopniujesz napięcie i aż chce człowiek myśli "Cholera, co będzie dalej"? Plus jest też za to, że nie poleciałeś na łatwiznę i pokazałeś nam, jak to się zaczęło. Coś, czego brakowało mi w serialu. Chciałam zobaczyć, jak wybucha epidemia, jak upada wojsko, a ty świetnie to przedstawiłeś i oby tak dalej. Widać też, że lubisz pisać i sprawia Ci to frajdę. Przecież właśnie o to tu chodzi, prawda? ;) Są oczywiście jakieś drobne usterki językowe i niedociągnięcia, ale nawet nie zwracam na to szczególnej uwagi, bo strasznie mnie wciągnęło.
Po drugie: muszę Ci podziękować, bo mnie trochę zainspirowałeś. Też lubię pisać, ale ostatnio miałam jakąś twórczą blokadę, a teraz w końcu ruszyłam. Tematyka daje duże pole do popisu, a ja mam już masę pomysłów. Dzięki, stary. Może też się podzielę opowiadaniem, chociaż wątpię, że zdołam Cię przebić. Tak czy inaczej, nie przestawaj pisać.
Pisz, pisz! Chciałem, żeby inni też zaczęli. Przede wszystkim cieszę się z tego, że zainspirowałem ludzi na forum. Też z chęcią wtopię się w jakieś opowiadanie i zacznę śledzić losy alternatywnych bohaterów. Najważniejsze, że łączy nas świat żywych trupów. To jest najlepsze ;]
Wrzuci w niedzielę, bo jutro basta :) muszę sobie zrobić schemat następnego rozdziału, bardziej dokładny :)
Spokojnie. Mam ten wątek w pamięci :). Niebawem będzie również poruszona jego sprawa.
Dobra robota, opowiadanie wciąga, być może lekko upodabnia sie do akcji z pierwszego sezonu serialu, ale poczekajmy na następne rozdziały, generalnie świetnie się czyta i wciąga.
p.s Już ktoś Ci zwrócił uwagę na dosyć nieistotny szczegół dla laika, AH-64 Apache posiada tylko dwuosobową załogę, pilota i operatora uzbrojenia,jest to typowy śmigłowiec szturmowy niemożliwym jest aby zabrał drużynę jednego z bohaterów opowiadania, ale to tylko szczegół nie mający istotnego wpływu na Twoje opowiadanie.
Pozdrawiam
Co do Apacza to fakt, mogłem umieścić Chinooka albo Ospreya, muszę zwracać więcej uwagi na detale. Co do podobieństwa, jeśli chodzi o 1 sezon. Chcę tego uniknąć, dlatego też rozegram spotkanie z grupą w inny sposób, nie będzie ono miało miejsca w lesie, zapewniam, że poprowadzę ten wątek nieco bardziej oryginalnie. Pozdrawiam.
Masz o tyle ułatwione zadanie że możesz się sugerować tematami na forum co się podobało w serialu a co nie, twórcy serialu odstawili w 3 sezonie odstawili nasze "kochane szwędaczki" do przysłowiowego kąta, a największe niebezpieczeństwo groziło bohaterom serialu groziło ze strony Woodbury czyli ludzi , pomijając inne kwestie był to minus 3 sezonu, cała groza związana z zombiegdzieś się ulotniła. Proszę Cię abyś w swoim opowiadaniu(chociaż czy to powoli nie przestaje być opowiadaniem?) jak mówił pewien klasyk nie poszedł tą drogą.
Druga myśl która mnie naszła , na pewno wśrod miłośników tematyki TWD są także osoby z talentem plastycznym, może więc na podstawie twojej już mogę tak powiedzieć "kiełkującej powieści " powstanie komiks ?
Nie ukrywam, że byłbym bardzo zaskoczony, aczkolwiek nie sądzę, że coś takiego będzie miało miejsce, niemniej jednak zastosuję się do Twoich rad, podobnie jak uczyniłem to w przypadku innych sugerujących. Naprawdę dzięki za konstruktywną krytykę, taka jest czasami potrzebna. Pozdrawiam.
Acha i jeszcze doczepie sie do jeden nieistotnej rzeczy : M4 to nie karabin maszynowy tylko karabinek szturmowy ^.^
Podziwiam samozaparcie, że też Ci się chce ;) Nie zamierzam się czepiać, bo rozumiem, że tu chodzi wyłącznie o dobrą zabawę, więc poruszę tylko jedną z nasuwających mi się kwestii: to Twoi bohaterowie i Twoje podwórko, ale czy jesteś pewny, że kolesie wychowani w określonym środowisku rzeczywiście rozmawiają między sobą, mówiąc "jak mniemam", "skonsumujmy posiłek" itp, itd. Każdy taki moment w tekście sprawia, że gęba sama mi się śmieje, ale nie wiem, czy to efekt zamierzony przez autora ;) Warto też różnicować sposób wypowiadania się poszczególnych postaci, nie ograniczać tego do wstawiania słów typu "amigo". Ktoś ma zwyczaj wypowiadania się krótkimi zdaniami, inny leje wodę, zanim dotrze do sedna, itp. To tyle, choć walczę ze sobą, by nie wytknąć czegoś jeszcze ;) Pisz dużo, czytaj jeszcze więcej, a może kiedyś forma nadąży za wyobraźnią :) Pozdrawiam.
Chciałem poinformować, że kolejny rozdział będzie we wtorek, w niedzielę niestety nie dam rady, ponieważ wyskoczyły mi pewne obowiązki. Pozdrawiam.
Czekam, wciąż czekam. Mam nadzieję, że za to czekanie, zrekompensujesz nas meeeeeeega długim rozdziałem!
kuerwa, sorry za opoznienia, ale staram sie zastosowac do rad uzytkownikow i chce, zeby dialogi, akcja i relacje miedzygrupowe byly jak najbardziej naturalne i rozbudowane. co chwila cos poprawiam, zmieniam i dlatego tak dlugo to trwa, hehe. spokojnie, cierpliwosci, wieczorem na pewno bedzie kolejny rozdzial.
Spoko, spoko, lepiej sie nieśpiesz:) polukaj na necie na temat broni wozóew itp. :)
niebawem mistrzu :D ale na bank jeszcze dziś, piszę na raty, razem z pracą na studia, więc wiesz ;]
NIe no panowie, przepraszam, że tak dziś wyszło, ale użytkownik o ksywie "ramsz" wjechał mi na ambicję i jest póki co 3/4 zaplanowanego rozdziału :<. Wszystko musi być w nim idealne, a coś czuję, że dziś go nie skończę. Poważnie, jeszcze raz sorry, że obiecałem, a nie wrzuciłem.
To, może i ja dodam coś od siebie. Nie powiem, czuję się trochę oburzony bo czekam na ten rozdział od niedzieli, nie mówiąc już, że łudzę się na następny rozdział w najbliższą niedzielę. Następnym razem nie obiecaj, tylko po prostu siądź, napisz i wrzuć. Nie myśl, że Cie poganiam, nie o to chodzi. Tylko mniej niepotrzebnego gadania, więcej roboty.
I sorry mistrzu, masz prawo być wkur wiony, doskonale Cię rozumiem :], nie sądziłem, że wiele osób aż tak zainteresowało się moją serią, która de facto, miała być pisana lekkimi palcami, dla zabawy. Skoro sprawy zaszły w takim, a nie innym kierunku, to faktycznie, nie będę deklarował się na konkretną godzinę, ew. porę, tylko pisał, kończył i wrzucał, zwłaszcza, że akurat często mi coś tam wypadało ostatnimi czasy. Mogę tylko zapewnić z czystym sumieniem, że jak wrócę jutro na kwadrat, od razu kończę i wrzucam 7 rozdział. Pozdro i jeszcze raz sorry.
potraktuj swoją powieść jak czekoladę. Dając nam po kawałeczku co jakiś czas rozbudzasz nasz apetyt na więcej i jeszcze więcej :) Dając nam od razu połowę tabliczki możesz liczyć się z tym, że zemdli część klientów:)
Ale w sumie to Twoje dzieło - Ty decydujesz kiedy i w jakiej formie się ma ukazać. A czekanie na nie można porównać do premiery filmowej :)
Wiesz że dzięki Tobie forum TWD nie umarło, jak to ma w zwyczaju po zakończeniu sezonu? I swoją drogą to jest chyba jedyne forum NA ŚWIECIE o tematyce TWD które bawi się w taki sposób. Tak trzymaj, K2, tworzysz historię :) Piona!