Zaznaczam, iż jest to wersja beta mojego opowiadania. Pierwszy rozdział wrzucam na próbę. Jeśli komuś się spodoba i będą propsy, kolejne kontynuuję w odpowiednim wątku. Chcę po prostu zobaczyć czy się przyjęło. Jeśli się nie spodoba, rozszarpcie mnie żywcem, niczym żywe trupy. Miłego czytania szwędacze.
Rozdział pierwszy: Ostatni dzień Ziemi cz. 1
*
Gdy to wszystko się zaczęło byłem zwyczajnym nauczycielem wychowania fizycznego w jednym z liceów, w Sacramento. Kochałem swoją pracę, uwielbiałem ją, ponieważ, nie wiedząc czemu, moje relacje z młodzieżą zawsze układały się niezwykle pozytywnie. Byłem szanowanym pedagogiem w Sacred Heart School, będąc nieskromnym, budowałem swoją opinię przez kilka lat, dopóki dyrektor nie docenił moich starań związanych z realizacją pasji i celów. Prowadziłem żeńską drużynę koszykówki, która po kilku latach zdobyła mistrzostwo stanu. O tak! Nie wierzyłem w to wszystko. Ze względu na moje sukcesy dostałem propozycję kontraktu na wschodnim wybrzeżu, mniejsza o miasto i drużynę, teraz to zupełnie się nie liczy. To byłby najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Byłby, ponieważ okazał się przedsionkiem piekła, w którym później przyszło mi żyć. Pieprzony 14 maja… Tego dnia straciłem wszystko.
**
Miguel Ferro był trzydziestoletnim mężczyzną, atletycznej budowy latynosem. Posiadał 190 cm wzrostu i krótko przystrzyżone, czarne włosy. Posiadał typowo latynoamerykański zarost. Wąsy przechodzące w idealny prostokąt, kończące się tuż na linii brody i niewielka bródka nadawały mu naprawdę południowy wygląd. Kochał swoją pracę, której w stu procentach był oddany. Jako kawaler miał zdecydowanie dużo więcej czasu niż inni w jego wieku, którzy założyli rodziny musząc, siłą rzeczy, dzielić życie rodzinne i zawodowe. Miguel taki nie był. Powiedział sobie kiedyś, że rodzinę założy dopiero wtedy, gdy osiągnie pewien pułap życiowy, pozwalający w przyszłości nadać dobry status materialny jego osobie, a co za tym idzie, najważniejszym dla niego ludziom.
- Sandy! Nie staraj się jej minąć! To strata czasu! Podaj tą piłkę do Sylvii! Podaj! O taaak! To było świetnie! Brawo dziewczyny! Dwa punkty dla was! Pamiętajcie, że każdy punkt jest na wagę złota!- Dziewczyna nazwana przez Miguela Sandy, była niezwykle śliczna i pociągająca. Wysoka, smukła sylwetka oraz długie, jasne włosy splecione w złocisty warkocz nadawały jej niesamowity wygląd. Miguel starał się omijać szerokim łukiem wszystkie swoje podopieczne. Był przystojny, co wśród zawodniczek oprócz respektu, budziło także chęć zawiązania bardziej osobistych relacji z młodym trenerem. Jak każdy mężczyzna starał oszukać swoje dumne ego, zapominając, że to kobieta jest łowcą, że to kobieta określa cel, do którego potem obiera drogę. Sandy zauroczyła młodego trenera koszykówki. Na początku było niewinnie. Kilka spacerów, czasami jakiś lunch, rozmowy telefoniczne. Wszystko wydawać by się mogło zwyczajne, gdyby nie fakt, że pewnego pięknego popołudnia, po skończonym treningu, Miguel kochał się z nią w swoim gabinecie. Był to ich pierwszy i nie ostatni wspólny seks. Ferro nie mógł sobie tego później wybaczyć. Zero spoufalania się z kimkolwiek- to była jego zasada numer jeden, nie wiedząc czemu, złamana. On jednak dobrze wiedział, czemu. Nie mógł się powstrzymać, okazał słabość. Sandy, śliczna nastolatka, owinęła go sobie wokół palca. Miała tak piękne oczy, tak piękne ciało…
- Trenerze?- Miguel wyrwał się letargu, stojąc jak słup soli na parkiecie Sali gimnastycznej.- Trenerze? Czy wszystko w porządku?- Stała naprzeciw niego Sandy. Wpatrywała mu się w oczy, piłując go błękitnym spojrzeniem. Ferro zamrugał, po czym słabo uśmiechnął się i rzekł:
- Tak Sandy, wszystko ok. Wracaj do gry.- Nastolatka puściła mu oko, po czym podniosła piłkę wypinając się niezwykle wymownie i prowokująco. Ferro przełknął ślinę i włożył do ust gwizdek:
- Ostatnia kwarta dziewczyny! No, jazda! Pamiętajcie, że na parkiecie dajemy z siebie wszystko!- w tym momencie do Sali gimnastycznej wszedł podenerwowany dyrektor placówki. Był to czarnoskóry, około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Podszedł szybkim krokiem do Miguela i szepnął mu na ucho:
- Do sali konferencyjnej, prędko.- Zdziwiony Ferro skinął i już miał pytać o co chodzi, kiedy nagle dyrektor odwrócił się na pięcie, wyjął z kieszeni telefon, przyłożył go do ucha i zniknął za drzwiami sali gimnastycznej. Mężczyzna spojrzał na dziewczyny. Rzekł:
- Hannah, będziesz sędzią. Skończcie dziewczyny ostatnią kwartę, zapiszcie wynik i idźcie się przebrać. Ja przyjdę nieco później, to przeanalizujemy trening. Teraz muszę załatwić ważną sprawę.- Miguel wyszedł z sali gimnastycznej i skierował się tuż do gabinetu dyrektora. Szkoła była niemalże pusta z racji popołudniowych godzin. Większość uczniów skończyła już zajęcia, a i nauczycieli było w placówce niewielu. Ferro minął sprzątaczkę i dozorcę i stanąwszy naprzeciw drzwi do gabinetu dyrektora taktownie zapukał:
- Proszę!- dało się słyszeć z gabinetu. Miguel odchrząknął, po czym chwycił za klamkę i wszedł do pomieszczenia. Za biurkiem siedział barczysty Benjamin Stevens. Pedagog z kilkunastoletnim doświadczeniem, opanowany, ale i surowy, zdecydowany w swoich decyzjach, co pozwoliło objąć mu posadę szefa placówki:
- Usiądź Miguel.- rzekł Ben, po czym wstał i skierował się do barku znajdującego się na prawo od jego biurka:
- Szkockiej, chłopcze?- spytał i otworzył niewielkie drzwiczki.- Miguel odparł:
- Dziękuję panie dyrektorze. Za chwilę jadę do domu, a muszę prowadzić, także…
- Rozumiem.- przerwał stanowczo Stevens, po czym odparł:
- Ja pozwolę sobie na małą lampkę, jeśli nie masz nic przeciwko.- Oczywiście, proszę się nie krępować.- odparł Ferro patrząc z zainteresowaniem na sylwetkę dyrektora. Mężczyzna wyjął szklaneczkę zza oszklonej półki i nalał do niej niewielką ilość ekskluzywnego alkoholu. Odstawił butelkę na miejsce, usiadł, upił jeden spory łyk po czym odparł:
- Wezwałem cię tu nie bez powodu Miguel. Chodzi o opinię, którą miałem ci wydać.- Ferro wyraźnie się zaniepokoił:
- Coś nie tak?- Dyrektor uśmiechnął się ukazując szereg śnieżnobiałych zębów:
- Nie, nie. Skądże. Wszystko w jak najlepszym porządku kolego. Chodzi mi o jedną rzecz…
- Panie dyrektorze, ja przemyślałem sobie wszystko. Jestem zdecydowany, co do kontraktu. W końcu ktoś docenił moje trudy i dostrzegł we mnie potencjalnego kandydata na poprowadzenie drużyny do młodzieżowego mistrzostwa kraju.- Stevens z zaciekawieniem popatrzył na twarz swojego podopiecznego tak, że ten musiał uciec wzrokiem:
- Sugerujesz, że my tutaj nie doceniamy twojego kunsztu i talentu? Do jasnej cholery, Ferro! Od zera stworzyłeś żeńską drużynę, wykreowałeś dziewczyny do tego stopnia, że zdobyły mistrzostwo Kalifornii. Ja doskonale rozumiem twoje cele, ale ku*rwa! Jesteś jednym z najlepszych, masz ogromny talent trenerski. Uwierz, że nie chciałbym, byś póki co odchodził. To dopiero wierzchołek góry lodowej. Ja nie kwestionuję twojej decyzji, broń Boże. Chciałbym tylko, żebyś przemyślał to jeszcze i został w naszej szkole, tak długo, aż wszystko nie osiągnie dobrego pułapu, żeby ktoś mógł przejąć po tobie pałeczkę i utrzymać solidny poziom w dalszych latach.- Miguel spuścił głowę i westchnął. Rzekł:
- Panie dyrektorze, doceniam to wszystko, co dla mnie zrobiliście, ale niech mnie pan zrozumie. To moja życiowa szansa! Za parę lat może jej już nie być. Byłem niezwykle zdziwiony propozycją tego kontraktu, ale i mile zaskoczony. Jestem młodym pedagogiem i wyczuwam na wschodzie moją życiową szansę, z całym szacunkiem dla pańskich kompetencji. Nie twierdzę, że poziom tutejszej koszykówki, że poziom tutejszej placówki jest zły. Ba, śmiem twierdzić, że stał się naprawdę solidny i przez lata wyrobił renomę. Ja jednak…
- Wiem, wiem. Rozumiem cię chłopcze. Miałem jednak nadzieję, że nie opuścisz nas po tym roku szkolnym. Łudziłem się, że zostaniesz jeszcze na sezon, dwa.- Dyrektor słabo uśmiechnął się i przechylił jednym haustem szklaneczkę szkockiej. Skrzywił się i odparł:
- Jak najbardziej cieszę się z twoich sukcesów, ponieważ jest to także nasz sukces, jako solidarnego grona pedagogicznego i młodzieży reprezentującej naszą szkołę. Nie ukrywam, że żal mi cię puszczać do Nowego Jorku. Będzie nam cię brakowało Miguel. Niemniej jednak, życzę powodzenia, z pewnością Ameryka o tobie usłyszy.- uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szuflady. Wyjął z niej aktówkę, w której znajdował się pewien dokument:
- Oto twoja opinia. Oczywiście jak najbardziej pozytywna.- Sięgnął po pieczątkę, po czym odbił ją na kartce, w lewym dolnym rogu opinii. Podpisał, podał Miguelowi i rzekł:
- W takim razie, oto twój bilet. Jest mi niezmiernie szkoda, że nie zostaniesz u nas nieco dłużej. Mam jednak nadzieję, że będziesz nas miło wspominał, tak jak my ciebie.- Ferro wziął opinię, schował ją do teczki i rzekł z uśmiechem:
- Panie dyrektorze, jeszcze nie wyjeżdżam. To jeszcze ponad miesiąc. Niemniej jednak dziękuję za dobre słowo i opinię. To moja życiowa szansa.
- Wiem, wiem.- Odparł Stevens.- Za kilka dni organizujemy małe przyjęcia z okazji twojego kontraktu. Będzie to także małe pożegnanie. Mam nadzieję, że jako osoba kluczowa, pojawisz się na nim.- Ferro szczerze się uśmiechnął, po czym odparł:
- Pewnie. Bardzo mi miło, nie sądziłem, że aż tak wzięliście sobie mój wyjazd do serca.- Dyrektor wstał, to samo uczynił Ferro. Czarnoskóry mężczyzna uścisnął dłoń młodego trenera, po czym odparł:
- Nie bądź skromny Miguel. Jesteśmy jedną, wielką rodziną. Nie puścimy cię bez odpowiedniego pożegnania. Tego możesz być pewien. Szczegóły powiem ci jutro, tymczasem uciekaj już do domu, na zasłużony odpoczynek. Długo dzisiaj trenowałeś nasze dziewczęta.
- Oczywiście panie dyrektorze. Dziękuję za wszystko.- Już miał wychodzić, gdy nagle usłyszał za sobą donośny, ponury głos dyrektora:
- Miguel. Jeszcze jedno. Uważaj na tą małą, Sandy. Doskonale wiem, co jest na rzeczy, jednakże z sympatii do ciebie przymykałem na to oko. Nie zrań jej, skoro wyjeżdżasz, a przynajmniej bądź delikatny. Teoretycznie to nie moja sprawa, praktycznie dotyczy relacji jednego z moich najlepszych pedagogów i najlepszej zawodniczki szkolnej drużyny. Wiesz, co mam na myśli.- Młody trener nie odwrócił głowy, nie chciał spotkać tych świdrujących oczu dyrektora. Rzekł:
- Tak, wiem. Na pewno to załatwię, niech się pan nie martwi.
-Mam taką nadzieję. Do wiedzenia Miguel.
- Do zobaczenia.- odparł Ferro i pospiesznie zamknął za sobą drzwi.
Sandy czekała na niego kilka przecznic od miejsca, gdzie znajdowała się szkoła. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a powietrze było niesamowicie gorące. Drzewa zaczęły rzucać cienie nadając magiczny wygląd sielankowej części dzielnicy. Kalifornia była jednym z najbardziej magicznych stanów amerykańskich. Ocean po jednej, pustynne rubieże po drugiej stronie nadawały jej wygląd najpiękniejszego klejnotu pośród innych klejnotów Ameryki. Miguel kochał to miejsce, nie do końca chciał wyjeżdżać, ale pewne sprawy zmusiły go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. Ferro wyszedł ze szkoły, założył okulary przeciwsłoneczne, po czym wsiadł do swojego porsche i skierował się do miejsca, gdzie czekała na niego Sandy. Dziewczyna wyglądała bajecznie. Spódniczka mini leżała na niej idealnie, długie nogi potęgowały jej urok, a te jasne, długie włosy rodziły najdziksze, seksualne fantazje w głowie młodego trenera koszykówki. Mężczyzna na jej widok uśmiechnął się, podjechała autem na parking i wysiadłszy z auta rzekł:
- Hej skarbie. Mam nadzieję, że nie czekasz zbyt długo.
- Miguuuel!- krzyknęła uradowana dziewczyna i rzuciła mu się na szyję całując go namiętnie w usta, tak że momentalnie skoczyło mu ciśnienie.- Co będziemy robić? Kochaj się ze mną, proszę. Tu i teraz. Jestem taka napalona.- złapała go za krocze całując namiętnie po szyi. Ferro z trudem opanował się, chwycił ją za rękę i delikatnie odsunął:
- Sandy, co ty robisz? Nie tu i nie teraz. Wsiądź proszę do samochodu. Pojedziemy na obiad…- Dziewczyna wyraźnie spochmurniała i spuściła głowę.
- A potem do mnie, księżniczko.- rzekł Miguel z szerokim uśmiechem i uchyliwszy okulary puścił jej oko.- Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, po czym obydwoje wsiedli do samochodu.- Miguel westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjąwszy paczkę czerwonych Marlboro wyjął jednego papierosa. Odpalił, zaciągnął się niezwykle mocno i włączył radio:
- Uwielbiam połączenie dymu papierosowego i perfum. Twoich perfum Miguel.- rzekła Sandy i pocałowała go w policzek.
- Jak spędzimy wieczór?- spytała poprawiając włosy. Miguel rzekł:
- Pojedziemy na mały lunch do The Fire Restaurant, później do galerii handlowej na małe zakupy, a resztę wieczoru i noc spędzimy u mnie. Co ty na to?- spojrzał w jej stronę uśmiechając się szeroko.- Sandy zamrugała i odpowiedziała czarującym uśmiechem. Miguel wiedział, że będzie musiał jej powiedzieć o wyjeździe. Nie czuł nic szczególnego do dziewczyny, choć bardzo ją lubił. Nie kochał, ale lubił. Stała mu się bliska, choć nie na tyle, by mógł poświęcić karierę trenerską dla jej osoby. Postanowił, że porozmawia z nią dzisiaj. Tak. Dzisiaj był dobry dzień. Zjedzą kolację, będą uprawiać seks, będzie miło. Dopiero przed snem z nią porozmawia. Miał tylko nadzieję, że Sandy się z tym pogodzi. Będzie musiała. Ferro czuł się źle z tym wszystkim.- Chyba nie sądziła, że będę z nią na stałe?- spytał się w myślach, ale to mu nie pomogło. Zaciągnął się papierosem po raz kolejny, wyrzucił niedopałek przez okno i zmienił stację. Radio odezwało się świetnym klasykiem.
- Billie Jean is not my lover…- śpiewał w starym kawałku Michael Jackson. Ferro odprężył się, po czym rzekł do Sandy:
- To jak maleńka? Najpierw zakupy czy lunch?- Dziewczyna uśmiechnęła się słabo i rzekła:
- Jak wolisz Miguel, po czym spuściła głowę.- Latynos zauważył to i wyraźnie spochmurniał:
- Eeeej. Co jest mała? Co się stało?- Sandy odparła smutno:
- Czy ty w ogóle mnie lubisz?- Mężczyzna spuścił na chwilkę wzrok, po czym uśmiechnął się i spokojnie odparł:
- Pewnie skarbie. Chodź no tu do mnie.- Przysunął delikatnie jej głowę do swojej, po czym musnął jej wargi. Nie minęło kilka sekund, a para już pochłonęła się w erotycznym pocałunku, który trwał przez dobrych kilkanaście sekund. Byli tak skupieni na sobie, że nie usłyszeli komunikatu radiowego, który przerwał Michaelowi występ:
- Tu Radio 94.7 Sacramento. Mamy godzinę 18.30 i zapraszamy na fakty. Od godzin porannych przez miasto przetoczyła się fala kanibalistycznych ataków. Mamy kilkanaście przypadków pogryzień, w tym jedno śmiertelne. Kapitan policji w Sacramento nie wie, czym jest to spowodowane. Epidemiolodzy podejrzewają, że chodzi o jakiś nowy narkotyk, który wzmaga u ludzi agresję. Stołeczna policja radzi, aby mieszkańcy miasta nie opuszczali domostw po zmroku. Gwarantujemy państwu, to tylko niewielki incydent. Pogryzieni zostaną przebadani w lokalnych szpitalach, a sytuacja jest już opanowana. Dla bezpieczeństwa prosimy jednak…
- Pieprzone radio.- rzekł Miguel nie odrywając wzroku od Sandy i wyłączył odbiornik. Słońce powoli opuszczało nieboskłon. Powiał lekki wiatr znad oceanu.
Szybko zjedli lunch i zrobili zakupy. Było kilka minut po 20. Miguel otworzył drzwi do samochodu i wpuścił Sandy. Włożył siatki z zakupami do bagażnika i sam zasiadł za kierownicą. Ostatnie promienie słońca padały na Sacramento. Za półtorej godziny amerykański zachód miał pogrążyć się w mroku. Miguel wyjął z pulpitu krążek Cypress Hill i włożył go do napędu. Przy dźwiękach Hits from the bong opuścili parking galerii handlowej kierując się do domu Ferro. Młody Latynos mieszkał na przedmieściach, ale miasto nie było olbrzymie. Posiadało około pół miliona mieszkańców, co przy potężnych metropoliach pokroju Nowy Jork, Chicago czy Los Angeles nie nadawało mu monumentalnego wyglądu. Droga z centrum miasta do domu Miguela zajmowała w tych godzinach około 15-20 minut. Mężczyzna wyprostował się i jadąc w ulicy pokrytej ostatnimi promieniami słońca rzekł:
- Grasz coraz lepiej Sandy. Musisz skupić się na technice. Nie możesz nieustannie grać sama. Koszykówka polega na kooperacji… Zwłaszcza koszykówka…
- Wiem skarbie, wiem, ale tak już mam. Może chcę ci troszeczkę zaimponować…- uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. Miguel odwzajemnił uśmiech i odparł:
- Wiem, ale kluczem do sukcesu jest pełna kontrola tego, co na boisku. Skupienie i współpraca w drużynie to podstawa. Tym mi zaimponujesz.- Spojrzał na nią robiąc zeza i krzywiąc przy tym usta. Sandy wybuchła śmiechem i rzekła:
- Uwielbiam, jak tak robisz, haha. Uwielbiam.- W tym momencie minęły ich trzy rozpędzone radiowozy policji Sacramento. Miguel spojrzał w lusterko. Oddalały się z dużą prędkością. Dziewczyna odwróciła głowę i patrzyła, jak samochody znikają w półmroku. Chwilę później przejechał ambulans na sygnale i dwa wozy strażackie:
- Co do ku*rwy nędzy… Co jest?- spytał Miguel marszcząc brwi. Sandy zamrugała, spojrzała przed siebie i rzekła:
- Pewnie znowu jakieś wojny gangów czy coś w tym stylu. Nie przejmuj się Miguel. To nic takiego.
- Mam złe przeczucia skarbie. Cholernie złe przeczucia. Coś wisi w powietrzu.
- Eee tam… To nic takiego. Mało razy widziałeś tu policję? Jeżdżą codziennie, jak opętani… Zachód jest opętany. Ludzie zabijają się każdego dnia, jak gdyby to było normalne. Smutny jest ten świat, coraz bardziej zaczęłam się nad tym zastanawiać, wiesz?- Miguela coś ukłuło. Jak on jej mógł to zrobić. Jakim sposobem? Była inteligentna i wrażliwa. Piękna i delikatna. Nienawidził siebie za to, że pozwolił, by sprawy zaszły tak daleko. Nie chciał jej skrzywdzić. Nie chciał, ale już to zrobił. Ich rozmowa miała być tylko uwieńczeniem tego dzieła zniszczenia. Na pewno rozbije ją psychicznie i uczuciowo… Czuł się, jak świnia…
- Miguel, co jest? Coś z tobą nie tak dzisiaj. Za dużo myślisz. Skup się na mnie, proszę. Spędźmy miły wieczór, dobrze?- spytała go osiemnastoletnia kochanka. Latynos westchnął, złapał ją za dłoń i rzekł:
- Dobrze skarbie. Obiecuję, już wracam do normalności.- Podkręcił radio i pokonując ostatnie przecznice kierował się do domu. Osiedle było niezwykle spokojnie. Słońce na dobre zaczęło znikać za horyzontem. Miguel zaparkował samochód i wysiadłszy z niego otworzył drzwi Sandy. Dał jej kluczyki i rzekł:
- Otwórz proszę drzwi i rozgość się skarbie. Ja uporam się z zakupami.- Sandy podbiegła do drzwi, otworzyła je i uradowana weszła do środka. Miguel wyjął z paczki papierosa, odpalił go i oparłszy się o samochód spojrzał w niebo. Mrok coraz szybciej spowijał osiedle. Powiał lekki wiaterek, który wywołał gęsią skórkę na ciele młodego Latynosa. Ferro cały czas myślał o tym, jak powiedzieć Sandy o kontrakcie, o tym, jak będą musieli się rozstać… Przynajmniej na pewien czas, chociaż sam nie wierzył w to, że kiedyś znów się zobaczą. Będzie myślał o tym za chwilę. Po kolacji. Już miał wchodzić do domu, gdy jego uwagę przykuła sylwetka mężczyzny znajdująca się kilkadziesiąt metrów dalej, z wolna przesuwająca się w stronę zaciekawionego Miguela:
- Siemasz Josh! Co słychać?- krzyknął młody trener machając mężczyźnie, którego nazwał Joshem. Ten jednak nic nie odparł, tylko z wolna, niezwykle ślamazarnie zaczął przesuwać się w kierunku Miguela.- Ech, pewnie pijany, jak zwykle…- rzekł pod nosem.- Ten alkohol kiedyś cię wykończy brachu! Idź lepiej spać, zamiast uderzać po kolejną tequilę! Stary, ledwo chodzisz!- Josh nie odparł nic po raz kolejny, przesuwając się konsekwentnie dalej.- Miguel wyrzucił niedopałek, machnął ręką i zamknąwszy kluczykiem samochód, wszedł do swojego domu.
-Mmmm… Kochanie, kolacja była wyborna. Jesteś świetnym kucharzem, wiesz? A seks z tobą… mogłabym się kochać godzinami mój Latynosku- rzekła Sandy gładząc Miguela po klatce piersiowej. Leżeli na łóżku, tuż po kolacji i… stosunku. Miguel palił papierosa i z milczeniem wpatrywał się w sufit pokoju. Sandy nakryła się kołdrą i zaczęła z wolna przesuwać swoją głowę w stronę penisa partnera. Miguel jednak skrzywił się i rzekł:
- Nie teraz skarbie. Musimy porozmawiać.- Sandy momentalnie wstała. Drżącym głosem spytała:
- Ttaak? Co się dzieje? Tylko mi nie mów, że mnie zostawiasz! Nie chcę kur*wa tego słuchać!!!- Miguel podniósł się. Najgorsze było przed nim. Wiedział, że albo teraz albo nigdy:
- Sandy odsunęła się od niego. Miała łzy w oczach. Była bystra. Wiedziała co się święci.
- Posłuchaj skarbie. Dostałem propozycję kontraktu w Nowym Jorku. To moja życiowa szansa.
- Nie, nie, nie, nieeee…- łkała dziewczyna. Zrobiło mu się jej żal. Spuścił głowę i kontynuował:
- Za miesiąc wyjeżdżam. Nie wiedział, jak ci to powiedzieć. Posłuchaj mnie. Został ci jeszcze rok liceum. Później zaczynasz studia. Zaczekam tam na ciebie. Będziesz mogła uczyć się i rozwijać karierę sportową na wschodzie. Daj mi tylko czas, muszę się tam zadomowić i rozeznać w sytuacji…- Poczuł uderzenie jej dłoń na policzku. Nie odwrócił wzroku. Należało mu się:
- Ty cholerny sk*urwie lu! Zaplanowałeś to! Dobrze wiedziałeś, jak to się skończy. Pół roku temu, jak mnie rżnąłeś! Już wtedy to wiedziałeś! Ty cholerny draniu! Ty draniu!- przytulił ją. Uległa:
- Posłuchaj Sandy. Lubię cię. Naprawdę cię lubię, ale… Daj nam czas. To nie jest takie proste.- Dziewczyna momentalnie odskoczyła. Pospiesznie wstała z łóżka. Była piękna. Piękna, ale i przygnębiona. Pod wpływem histerii wypowiedziała ostre słowa:
- Nienawidzę cię, wiesz? Nienawidzę… Leć sobie do tego pieprzonego Nowego Jorku. Leć i zapomnij o mnie. Zmarnowałeś mi życie, wiesz? Zmarnowałeś mi ku*rwa życie!- Pospiesznie się ubrała i skierowała do wyjścia. Miguel leżał na łóżku nagi, z otwartymi ustami, nie mogąc nic zrobić.- przepraszam.- rzekł w myślach.
- Skarbie, zaczekaj!- odparł i podniósł się zacząwszy ubierać. Dziewczyna otworzyła drzwi i już miała wychodzić, gdy nagle spostrzegła przed sobą sylwetkę mężczyzny. Płacząc spytała go z żałością w głosie:
- Kim pan jest? Proszę mnie przepuścić!- Odpowiedź padła szybciej, niż się spodziewała. Mężczyzna wpatrując się w nią rybimi oczami złapał dziewczynę za ramiona i zatopił zęby w jej szyi. Sandy piskliwie krzyknęła. Nieznajomy wyrwał kawałek mięsa i ścięgien z jej szyi i zaczął żuć. Krew trysnęła na wszystkie strony szkarłatnie barwiąc dywan w domu Miguela. Latynos krzyknął:
- Joooosh! Co ty ku*rwa wyprawiasz! Jooosh!- podbiegł do nich, ale było już za późno. Sandy leżała na ziemi, w konwulsjach. Jej poszarpana aorta uwalniała ostatnie litry krwi, a dziewczyna bladła z sekundy na sekundę. Spojrzała jeszcze słabym wzrokiem na Miguela i z otwartymi ustami zastygła w grymasie bólu.
- Sandy!!! Nieeee!!!! Coś ty jej zrobił poje*bańcu! Josh przełknął kęs świeżego mięsa i spojrzał na Ferro. Z wolna zaczął przesuwać się w jego stronę z wyciągniętą prawą dłonią. Wyglądał strasznie, niczym neptek. Rybie, bezbarwne oczy tępo patrzyły na twarz Miguela. Ten dopiero teraz spostrzegł, że jego sąsiad nie był pijany. Z brzucha zwisał pas jelit. Połowa jego wargi była jakby wyrwana z twarzy. Josh od szyi po pas pokryty był krwią, zapewne swoją i Sandy. Miguel rzucił:
- O ku*rwa! Stój tam! Stój tam do cholery, nie ruszaj się! O Boże… Sandy! Zabiję cię śmieciu, słyszysz!? Zabiję!- Miguel wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i pod wpływem amoku z krzykiem rzucił się w stronę Josha. Wbił mu ostrze w lewe oko, po czym szarpnął i wyciągnął. Mężczyzna zatoczył się po pokoju i runął na ciało Sandy. Miguel dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Upuścił nóż i panicznie przykrył wargi dłońmi:
- Ku*rwa mać! Co ja zrobiłem! Zabiłem człowieka! Zabiłem go! O Boże! Co ja zrobiłem…- Osunął się na ścianie i zaczął płakać. Musiał się uspokoić i zrobił to. Po chwili wstał i niepewnym krokiem podszedł do Sandy. Zdjął z niej ciało Josha i objął dłońmi jej twarz Był cały we krwi:
- Kocham cię mała. Kocham cię… Dopiero teraz to zrozumiałem… To wszystko przeze mnie… Pocałował ją w czoło i przytulił zwłoki. Po chwili coś zwróciło jego uwagę. Krzyki na ulicy... Podniósł się, sięgnął po scyzoryk, który upuścił i wybiegł na ganek. Potężny wybuch wyrzucił słup dymu kilkadziesiąt metrów dalej. Spojrzał w górę. Policyjny śmigłowiec patrolował osiedle i oświetlał pogrążone w mroku i chaosie ulice. Kilkanaście osób wyszło przed domy. Jakaś kobieta leżała na ziemi… Krzyczała w niebogłosy, podczas gdy dwóch mężczyzn pożerało ją żywcem:
- Co tu się do ku*rwy nędzy dzieje?- spytał sam siebie Miguel. Nagle usłyszał za sobą dźwięk. Odwrócił głowę i nie wierzył własnym oczom:
- Sandy…?
U la la~! To się rozpisałeś! : D
Podoba mi się, że akcja rozpoczyna się od najzwyklejszego dnia roboczego i powoli dryfuje w stronę apokalipsy. Ja też umieściłam Sacramento w swoim fragmencie opowiadaniu, hi5 ; )
Ogólnie bardzo dobrze się zapowiada, czekam z niecierpliwością na kolejne części!
Jedyne co się rzuca w oczy to cicha zgoda dyrektora na romans Miguela z Sandy, Miguel jako Latynos z zarostem (ale to tylko moje osobiste spostrzeżenie, bo ja ani nie lubię Latynosów, ani facetów z zarostem. Ale to twoja postać, więc się nie czepiam : P). No fajnie, fajnie!
Cieszę się, że się podoba. Zobaczymy, jak ocenią inni. Jeśli przyjmie się dobrze, to z pewnością kontynuuję wątek w odpowiednim temacie.
SPOJLER
Szczerze mówiąc, to zaczerpnąłem nieco z Martineza. Tzn. nie sam wygląd, bo i tak chciałem wprowadzić wątek głównej postaci, jako właśnie Latynosa, a nie "białasa", "czarnucha" czy "żółtka", tylko jego fuchę w komiksie ;]
Przeczytałem i stwierdzam, że grzechem byłoby nie powiedzieć, że historia trzyma w napięci. Już nie mogę doczekać się kolejnej części opowiadania. Fajną zagrywką byłoby według mnie przeplatanie losów Miguela z bohaterami The Walking Dead.
Dzięki mistrzu za propsiki. To motywuje. Jeszcze dzisiaj kolejny rozdział, as soon as it possible.
Aaa lati i pytanie do Ciebie, bo wykazałaś zainteresowanie jako pierwsza, hehe, a ogólnie do wszystkich zainteresowanych. Mógłbym kontynuować opowiadanie tutaj i tam? Bo na stronce fanów TWD zainteresowanie jest nieco mniejsze, a podejrzewam, że nie każdy użytkownik, który udziela się na filmwebie ma konto także i tam.
Wszem i wobec ogłaszam, że płodzony jest już drugi rozdział mojego opowiadania. Póki co "out of order", ale niebawem się pojawi w gotowej formie.
Jestem jak najbardziej za :) przeczytałam dopiero pierwszy rozdział i moim zdaniem jest naprawdę dobry :)
Rozdział drugi: Ostatni dzień Ziemi cz.2
*
Dziewczyna stała naprzeciw Miguela i wpatrywała się w niego. Ferro w momencie oniemiał. Jeszcze kilka minut temu Sandy spoczywała martwa na dywanie, by po chwili o własnych siłach wstać i zwyczajnie skupić całą swoją uwagę na młodym trenerze. Latynos zrobił krok do przodu, ale zawahał się:
- Sssandy… Wszystko w porządku? Kochanie...- Potężny wybuch przerwał niezręczną ciszę. Miguel odwrócił się. Pobliska stacja benzynowa uległa potężnej destrukcji. Skrawki metalu wzbiły się w powietrze, by po chwili opaść na ziemię. Latynos przez chwilę wpatrywał się w wybuch, ale momentalnie odwrócił wzrok. Przestraszył się i lekko odskoczył. Sandy stała naprzeciw niego wyciągają obie ręce w kierunku jego twarzy. Ferro przełknął ślinę.- Sandy- wyszeptał i położył dłonie na jej policzkach. Były lodowate. Coś mu nie pasowało w tym wszystkim. Czuł ogromny niepokój. Oczy Sandy straciły blask. Były szare. Szare i pełne pustki. Przez moment, dosłownie chwilę, Miguel dostrzegł na jej twarzy słaby uśmiech, jakby pamiętała go, zanim padła na dywan i zamknęła oczy, a teraz był jej zupełnie, choć może nie do końca, obcy. Dziewczyna patrzyła tak na niego przybliżając głowę w jego stronę.- Skarbie, co ci jest?- zapytał Miguel. Wyczuł w swoim tonie lekki strach. Nie wiedział, co się dzieje, ale nie było to normalne. I słusznie. Nim zdołał się od niej odsunąć, dziewczyna szybkim ruchem zaatakowała jego szyję. Ugryzła by go z pewnością, gdyby nie szczęście w nieszczęściu Ferro. Latynos cofnął się niepewnie i zapomniawszy o najwyższym stopniu schodków prowadzących na ganek, runął po kilku innych w dół. Sandy razem z nim. Poczuł ból w potylicy, ale nie zemdlał. Kątem oka zobaczył tylko jak Sandy próbuje wgryźć się w jego szyję. Był silny, dlatego blokował ją rękami. Dziewczyna pojękiwała upiornie i cyklicznie ruszała szczękami, prąc z całych sił w kierunku jego aorty.
- Ku rwa!!! Sandy, co ty wyprawiasz!? Co ci do cholery jest!? Zostaw mnie!!! Zostaaaaw!- Zebrał wszystkie swoje siły i przekoziołkował z nią kilka metrów w bok. Teraz to on na niej leżał. Przyparł ręce Sandy do ziemi ciężko dysząc:
- Uspokój się do cholery! Uspokój, bo będę zmuszony zrobić ci krzywdę!- Jego była partnerka nie reagowała jednak na żadne prośby. Nadal wierzgała się okropnie, zaciskając palce i starając się uwolnić nogi. Miguel jeszcze raz spojrzał w jej twarz. Była piękna, choć chłodna. Włosy nie były już jasne. Pokryte kurzem i zlepione krwią przypominały raczej sierść jakiejś bestii, żądnej krwi i mięsa. Najgorsze były oczy. Ferro nie widział w nich innego, oprócz wszechogarniającej pustki i… głodu.- Nie, nie, nie. Ty nie jesteś Sandy!- Odstąpił od niej i podniósł się. Nagle poczuł się dziwnie, jak gdyby opuściły go wszelkie troski. Wiedział, że tak nie jest, że to chore uczucie wypełniające jego serce wkradło się podstępem w głąb duszy i próbuje wypalić go od wewnątrz. Uśpić jego uwagę, by potem zaatakować czystym szaleństwem. Miguel spojrzał na Sandy. Dziewczyna próbowała wstać sycząc wściekle. Za pierwszym razem wywróciła się, za drugim zdołała utrzymać w pozycji pionowej, by potem znowu przesuwać się w stronę Miguela. Latynos wziął się w garść, pospiesznie udał do domu i stanął naprzeciw małej szafki nocnej, która znajdowała się tuż obok jego łóżka. Złapał za uchwyt szuflady i wysunął ją. Znajdował się tam colt. Ferro przełknął ślinę, chwycił za jego rękojeść i przejechał drugą dłonią po zamku. Usłyszał za sobą kroki. Pospiesznie odwrócił się:
- Sssandy… Jeśli zbliżysz się do mnie choćby na centymetr, strzelę.- Dziewczyna nie reagowała. W dalszym ciągu zmierzała w kierunku Miguela, włócząc po ziemi prawą nogą. Mężczyzna wpatrywał się w nią mierząc, by po raz kolejny rzec:
- Nie żartuję, do jasnej cholery! Stój!- w dalszym ciągu nic. W końcu Ferro przymierzył w jej lewą nogę i rzekłszy- ostrzegałem!- pociągnął za spust. Kula przeszyła powietrze i rozerwała ciało Sandy tuż przy łydce. Dziewczyna nawet nie jęknęła. Dalej szła w kierunku Miguela i była już coraz bliżej:
- Co jest ku rwa? Co to ma być?- Strzelił po raz kolejny. To samo. Zaczął panikować. W pewnym momencie podniósł lufę nieco wyżej i oddał dwa strzały w brzuch dziewczyny. Ku jego zdziwieniu nadal trzymała się w pionie będąc już tylko około trzech metrów od niego. Ferro wybałuszył oczy. Nie mógł uwierzyć, że cztery strzały, w tym dwa w brzuch nie powaliły jej na ziemię. Kątem oka spostrzegł ciało Josha i dziurę w jego oczodole. Przymknął powieki, by po ułamku sekundy znów podnieść pistolet.- Czymkolwiek jesteś teraz skarbie, przepraszam.- padł strzał. Kula przecięła czaszkę na wysokości czoła. Sandy tępo spojrzała na Miguela, wygięła dłonie w dziwnym grymasie, cofnęła się lekko i upadła na ziemię. Mężczyzna odłożył broń, podbiegł do ciała, przykucnął i wziął jej głowę w ramiona. Zaczął szlochać, z początku niezwykle cicho, potem coraz głośniej. Z daleka słyszał dźwięki syren i odgłosy śmigłowca, gdzieniegdzie nastąpił wybuch, ktoś nieustannie krzyczał, jęczał. Miguel słyszał to jakby przez mgłę. Był pochłonięty ostatnim pożegnaniem, ze swoją małą Sandy. Po chwili usnął z jej trupem na kolanach, wtulony w jej martwe ciało. Leżeli tak, niczym Romeo i Julia, zaklęci w magicznym uścisku, dopóki wszystko nie ucichło. Dopóki nie nastała wieczna cisza. Kończył się ostatni dzień Ziemi. Nastała krwawa noc.
**
Obudziły go pierwsze promienie słońca, które zaczęły padać na jego twarz wczesnym rankiem. Ocknął się z bólem potylicy. Głowa bolała go, jak diabli. Pierwszym co zobaczył, była lodowata głowa Sandy na jego kolanach i jej martwe, tym razem na dobre, oczy, które patrzyły się tępo w sufit. Miguel doszedł do siebie. Strużki łez pociekły mu z oczu. Mężczyzna zamknął jej powieki, po czym chwycił lekko głowę i położył na dywanie. Na dłoniach, koszulce i twarzy miał zakrzepniętą krew. Wstał, podszedł do łóżka i wziąwszy koc, przykrył ciało młodej dziewczyny. Podszedł do szuflady, wyjął z niej jedyny magazynek jaki miał i schował do kieszeni. Pospiesznym krokiem wyszedł na ganek. Była piękna pogoda. Błękitne niebo, palące słońce i lekki wiaterek były chlebem powszednim o tej porze roku w Kalifornii. Miguel rozejrzał się. Na horyzoncie, w kilku punktach miasta wznosiły się słupy dymów po wczorajszych eksplozjach. Po śmigłowcu policyjnym nie było ani śladu. Gdzieniegdzie przechadzały się jakieś postacie, ale Miguel postanowił nie ryzykować. Pospiesznie cofnął się do domu, po czym zamknął drzwi. Nie wiedział co tak naprawdę się wydarzyło. Podbiegł do telefonu znajdującego się w kuchni, na blacie. Chwycił za słuchawkę i wykręcił numer. Po chwili usłyszał głos automatycznej sekretarki: Dodzwoniłeś się do głównego posterunku policji w Sacramento. Niestety wszystkie linie są obecnie zajęte. Prosimy spróbować ponownie.- Niech to szlag.- mruknął pod nosem. Podszedł do telewizora. Wziął w dłonie pilot, nerwowo usiadł na kanapie i uruchomił go. Wyświetliły się lokalne wiadomości. Prowadził je znajomy prezenter, podstarzały jegomość, około sześćdziesiątki, w czarnym garniturze i gustownych okularach:
- Przypominamy państwu. Jest to specjalne wydanie wiadomości. Począwszy od dnia wczorajszego, w stanie Kalifornia doszło do kilkudziesięciu morderstw na tle kanibalistycznym. Media z całego kraju apelują o podobnych incydentach w stanach Nevada, Ohio, Miami i innych. W każdym większym mieście, w poszczególnych stanach, centrum zarządzania kryzysowego utworzyło punkty dla uchodźców. Apelujemy, aby wszyscy obywatele udali się właśnie do tych punktów. Są całkowicie bezpieczne. Wojsko zabezpieczyło placówki szpitalne i medialne. Prezydent apeluje o spokój, sytuacja jest powoli opanowywana. Nie wiemy z czym dokładnie mamy do czynienia, ale podejrzewa się użycie broni biologicznej najnowszego kalibru, nieznanej współczesnej nauce. Jeśli ktoś z państwa został pogryziony, proszę nie wpadać w panikę i wraz z rodzinami udać się do najbliższego punktu medycznego. Są tam wszelkie niezbędne do przeżycia zapasy oraz medykamenty. Nasi naukowcy już pracują nad szczepionką zapobiegającą rozprzestrzenianiem się wirusa, czymkolwiek on jest. Apelujemy po raz kolejny, niech opuszczą państwo domy. Przebywanie na terenie małych miejscowości oraz przedmieściach z racji absencji wojska i policji jest niebezpieczne…- wiadomości przerwało walenie do drzwi. Miguel zerwał się wystraszony. Wyciągnął pistolet zza paska spodni i powoli skradł się w stronę drzwi. Nagle usłyszał krzyk:
- Estas ahi? Miguel!? Estas ahi? Jodido!!! Abierto!- Miguel pospiesznie otworzył drzwi. W przejściu stał łysy, niski, szczupły mężczyzna, w białej podkoszulce i jeansach, z lekko przystrzyżoną brodą i kolczykiem w lewym uchu. W dłoniach trzymał shotguna i nerwowo oglądał się za siebie:
- No ku rwa nareszcie! Myślałem, że tu uschnę!- Ferro wypuścił powietrze z płuc. Czuł, że niemal całe ciśnienie z niego zeszło. Mężczyzną był Esteban, najlepszy przyjaciel Miguela. Przyjaźnili się od dzieciństwa, a zwłaszcza od momentu, kiedy razem wstąpili do lokalnego gangu Latynosów. Dorastali w świecie przestępczym przez długie lata, dopóki matka Miguela nie zmarła na raka, a ojciec nie został zamordowany w wojnie narkotykowej. Wtedy Miguel postanowił zmienić swoje życie. Poszedł na studia i wybrawszy specjalizację trenerską poświęcił się pracy z młodzieżą. Esteban radził sobie nieco gorzej, sprzedawał prochy, napadał na sklepiki, prowadził życie prawdziwego ulicznika:
- Esteban, do jasnej cholery. Już myślałem, że to jedna z tych bestii. Co się stało, o co tu ku rwa chodzi!?- W tym momencie coś jęknęło za ich plecami. Esteban odwrócił się. Młoda kobieta zmierzała w ich kierunku z wyciągniętymi rękami zataczając niezdarnie po jezdni.- Vete a la mierda puta- rzucił młody bandyta i mierząc w jej głowę z shotguna oddał strzał. Czaszka wraz z mózgiem rozprysły się na kilkadziesiąt kawałków, a ciało padło tępo na ziemię. Miguel odwrócił głowę i oddał żółć na dywan. Chwycił się za kolana i powoli dochodził do siebie. Esteban splunął i rzekł:
- Wpuścisz mnie Amigo czy będziemy tu tak dyskutować czekając, aż przyjdzie więcej tych po je bów?- Ferro ocknął się, wyprostował i gestem ręki zaprosił pospiesznie do środka. Esteban był brawurowym dwudziestoośmiolatkiem. Zawsze chodził na najniebezpieczniejsze akcje, uwielbiał adrenalinę i jak to często powtarzał: życie to dziwka, trzeba kłaść dłonie ja jej cyckach.- Był brawurowy, ale i wszystko obracał w żart. W tym momencie Miguel go potrzebował, bo oprócz swojego rodzonego brata, który pracował w jednostce wojskowej, Esteban, nie licząc kilku innych kumpli, był jego najbliższą osobą:
- Zamknij drzwi Miguel. Pełno tu tych popaprańców.- podszedł do okna i opuścił żaluzje. Faktycznie, na zewnątrz pojawiło się kilku innych. Miguel przekręcił zamek i rzekł:
- Pójdę zamknąć drzwi na tyłach domu.
- Yep.- Odparł Esteban, nieustannie spoglądając przez szybę na ulicę skąpaną w blasku wschodzącego słońca. Po chwili wrócił Miguel:
- Zanim powiesz mi cokolwiek, prosiłbym cię o jedną rzecz.- wskazał ręką na ciało Sandy.
- O Jezu! O ku rwa! Dopiero teraz to zauważyłem. Czy to ta twoja laleczka?- Ferro spuścił głowę:
- Choć raz przestań sobie żartować, nie w tej sytuacji. Muszę ją pochować, póki co bez kapłana i obrzędów, ale… Nie mogę jej tu tak zostawić. Przynajmniej na czas, aż wszystko wróci do normy, ona musi spoczywać w spokoju.
- Nie prędko, Amigo. Nie prędko wróci do normy. Zresztą… Pogadamy później. Chodź, sprawdzimy czy teren jest czysty i wykopiemy grób dla twojej seniority. Ech… Śliczna dziewczyna. Przykro mi stary.- Esteban poklepał go po plecach i rzekł:
- W drogę przyjacielu.- Doszli do drzwi prowadzących na podwórko Miguela. Ferro otworzył drzwi. Chwycił za klamkę, ale powstrzymał go szybki ruch ręki jego przyjaciela:
- Pamiętaj Amigo. Jeśli je zobaczysz, celuj w głowę. Musisz uszkodzić mózg, żeby je powalić. Inaczej ni ch u ja. Rozumiesz?- Miguel zdziwiony skinął. Esteban rzucił:
- Aaaa i jeszcze jedno. Proszę, nie daj się ugryźć.- Ferro przełknął ślinę. Otworzyli drzwi. Ku ich zdziwieniu podwórze było czyste. Miguel przyniósł z niewielkiej szopki dwie łopaty. Uwinęli się z dołem w kwadrans, o dziwo bez żadnych komplikacji. Ponownie weszli do salonu:
- A co z tym drugim?- spytał Esteban wskazując na ciało Josha. Miguel popatrzył na zwłoki z nienawiścią i nic nie odparł. Jego kumpel wzruszył ramionami i rzekł:
- Pomóż mi z Sandy, ostrożnie. Połóżmy ją na kocu. O tak. O to chodzi.- przenieśli dziewczynę na podwórko i delikatnie złożyli do wykopanego dołu. Przysypali go ziemią tworząc niewielki, prowizoryczny kurhan. Esteban wbił w niego krzyż, zbity uprzednio z dwóch deseczek:
- Descanse en Paz.- rzekł Miguel i przeżegnał się.
- Amen.- odparł Esteban i uczynił to samo. Poklepał po raz kolejny Miguela i rzekł:
- Jeśli chcesz pobyć z nią sam na sam, ja poczekam w domu.
- Nie przyjacielu. Nie. Dziękuję, że pomogłeś mi ją pochować.
- Nie ma sprawy.- odparł Esteban.- Pakuj się. Musimy jechać.
- Wiem.- odparł Miguel.- I wiesz co? Nie sądzę, że jeszcze kiedyś tu wrócę. Mam naprawdę dziwne przeczucie, że po raz ostatni widzę to miejsce.- Esteban słabo się uśmiechnął. Wyjął z kieszeni czarną bandanę, złożył ją na kilka części i przewiązał wokół głowy. Oparł shotguna o ramię, popatrzył na słupy dymów w oddali i wsłuchując się w ciszę rzekł:
- Myślę, że Jezus dobrał nam się do dupy. Ludzie sobie na to zasłużyli.
- Co ty pieprzysz? Chyba nie myślisz, że to jakaś plaga z niebios. W ogóle to ja nie wiem, o co chodzi. Ludzie chodzą i zjadają innych ludzi. To musi być jakiś narkotyk albo coś innego. Nie wierzę w to, że to jakaś plaga.
- Uwierz Amigo.- odparł Esteban.- Porozmawiamy w samochodzie. Lepiej, żebyśmy stąd spieprzali w mgnieniu oka. Weź puszkowane jedzenie i kilka koców. Broń, jak mniemam, masz. To dobrze. Masz trochę benzyny w szopce?
- Tak. Mam. Właśnie miałem zamiar pytać czy będzie potrzebna.- odparł Miguel. – Esteban uśmiechnął się:
- Właśnie skończył się ostatni dzień ziemi, jaki znaliśmy. Benzyna, jedzenie, leki i broń to waluta. Przygotuj się na najgorsze, Amigo.- Zebrali najpotrzebniejsze zapasy i załadowali je na pickupa, który Esteban uprzednio zaparkował przed domem i wsiedli za kółko.- Załatwmy jeszcze jedną rzecz, dobrze?- spytał Miguel.- wynieśmy zwłoki tego faceta, który leży tuż przy drzwiach. Być może kiedyś tu powrócę, nie wiem. Nie chcę jednak, żeby ktokolwiek gnił w moim domu.- Esteban skinął, po czym wysiedli z auta i przenieśli zwłoki Josha na ulicę.- Chodź już, przyjacielu. Nie mamy czasu. Miguel popatrzył na trupa, krzyknął coś w rodzimym języku i z całej siły kopnął w głowę zmarłego sąsiada. Esteban wiedział o co chodzi. Nie minęło kilka minut, a mężczyźni opuścili spokojne niegdyś osiedle. Kilku martwych usłyszało warkot silnika. Odjeżdżając Ferro ujrzał za sobą kilka tuzinów sylwetek, które leniwie podążały za oddalającym się samochodem. Wiedział, że coś się skończyło. W tym momencie myślał o Sandy. Łkał w głębi duszy.
- Prawdopodobnie żywią się ludzkim mięsem. Ich organizm nie funkcjonuje tak, jak u żywego człowieka. Są w stanie śmierci biologicznej zachowując przy tym pozory egzystencjonalne. Nie męczą się, nie odczuwają bólu. Pozostało im tylko uczucie wiecznego głodu, czego nie jesteśmy w stanie póki co wyjaśnić. Jedynym organem, który śladowo funkcjonuje jest mózg, a raczej jego część zwana móżdżkiem, odpowiadająca za poruszanie się i podstawowe potrzeby fizjologiczne. Po śmierci człowieka, samoistna reanimacja następuje od kilku do kilkudziesięciu minut, w uzasadnionych przypadkach…
- Co to za szajs! Nie trzeba być geniuszem, żeby to zaobserwować. Cholerne pismaki.- rzekł Esteban i wyłączył radio. Miguel milczał. Palił papierosa i spoglądał przez szybę na ruiny Sacramento. Wszędzie walały się zwłoki. Niektóre domy nadal płonęły, z innych wydobywały się słupy szarego dymu. Gdzieniegdzie przechadzały się grupki szabrowników, które pałaszowały okoliczne domy. Opuszczone samochody potęgowały mizantropijne uczucie w sercu Miguela Ferro. W pewnym momencie spostrzegł młodą dziewczynę, która klęczała nad zwłokami młodego chłopaka, najprawdopodobniej łkała tuląc jego głowę. W pewnym momencie mężczyzna otworzył oczy i Ferro zdołał tylko zobaczyć, jak wbija zęby w szyję swojej ukochanej i zaczyna ją pożerać:
- Co tu się kur wa stało?- Esteban skręcił w jedną z uliczek. W oddali rysowały się drapacze chmur w centrum Sacramento. Esteban westchnął, jedną ręką odpalając papierosa, drugą natomiast trzymając na kierownicy i rzekł:
- Od kilkunastu godzin mówili o zmarłych, którzy zaczęli wstawać z grobów. Najpierw myśleliśmy z chłopakami, że to jakiś żart, ale później nie było nam do śmiechu. Rano zrobiłem skok na sklep takiego jednego żółtka. Koleś oddał mi cały szmal bez zająknięcia. Widziałem tylko, że jego ręka jest pogryziona. Próbował zatamować krwawienie. Uciekłem, jak najszybciej mogłem. Po drodze minąłem kilka ambulansów i radiowozów. Spotykałem ludzi z ranami szarpanymi szyi, tułowia i kończyn. Wszędzie pełno jajogłowych i psów. Normalnie szpital polowy. Później zrobiliśmy sobie z chłopakami małą imprezkę u Juareza, w naszej kryjówce. Przyszły d z i w ki, posypaliśmy najlepszy koks na stolik, było za jebiś cie! Wtedy Juarez włączył radio. Zaczęli mówić o tym gó w nie. W oddali słyszeliśmy dźwięki śmigłowców i odgłosy strzałów. Wtedy zrozumiałem, że coś jest na rzeczy. Przeczekaliśmy do wieczora. Centrum zarządzania kryzysowego zrobiło jakiś obóz dla uchodźców, nie wiem. Pełno ludzi jest obecnie w tym punkcie kontrolnym, wszędzie pełno żołnierzy.
- Właśnie! Musze zadzwonić do brata. On jest żołnierzem, zapewne wie, o co chodzi.
- Nawet jeśli wie, to nie sądzę, żeby odebrał. Ma coś innego na głowie. Nie martw się. Jest cały i zdrów. Ma ze sobą dobrą ekipę, hehe. Bardziej martwiłbym się o nasze meksykańskie dupy, Amigo. Póki co musimy udać się do Juareza. Mamy bazę w północnej części miasta. Jest nas tam ze czterdziestu. Chłopaki uzbroili się po zęby i czekają na rozwój wypadków. Powiedziałem Juarezowi, że jadę po ciebie. On w ch u j cię lubił, nie wiem czy pamiętasz.
- Tak, tak. Pamiętam, hehe.- uśmiechnął się słabo Miguel.
- W każdym bądź razie póki co udajemy się do Juareza i naszych ludzi. W grupie bezpieczniej i raźniej. Później pomyślimy, jak skontaktować się z twoim bratem.
- Esteban, dzięki za wszystko.- Odparł Ferro i popatrzył na przyjaciela za kierownicą.
- Nie dziękuj Amigo. Jeszcze nie masz mi za co dziękować. Ooo. Popatrz. Blokada wojskowa. Chyba będziemy musieli poczekać.- Mężczyźni trafili na spory korek samochodów. Większość ludzi kierowała się do punktu kontrolnego. Kilkaset samochodów stało i trąbiło na siebie wzajemnie wyczekując, aż wojsko zacznie ich przepuszczać. Esteban zgasił auto i wysiadł z niego. To samo uczynił Miguel. Popatrzyli przed siebie. Tower Bridge w Sacramento był cały zakorkowany. Wojsko stało za szlabanami, a ludzie, którzy wysiedli z aut napierali masa na sztuczną blokadę:
- Spójrz na nich Miguel. Podczas zagrożenia tworzą tępą masę, która bez ładu i składu szuka schronienia za wojskowym kordonem. Tacy są ludzie.- Zaciągnął się papierosem i odparł:
- Spokojnie, dojedziemy na miejsce, napijemy się tequili, pogadamy…- w tym momencie ktoś krzyknął:
- Aaaaaa!!! Uciekajmy! Zbliżają się! Już po nas!- Miguel i Esteban odwrócili głowy. Kilkadziesiąt metrów za nimi rysowała się olbrzymia wataha sylwetek. Wszyscy ludzie zbili się w jedną masę i prąc w stronę blokady wojskowej taranowali siebie nawzajem. Esteban sięgnął po shotguna. Ferro spojrzał w górę. Dwa śmigłowce policyjne nadlatywały od strony centrum otwierając ogień w stronę kumulującej się hordy nieumartych. Kilka osób zostało w tyle. Ktoś upadł. Ktoś krzyczał. Dało się także słyszeć dźwięk rozrywanego mięsa i jęków agonii:
- O ku r wa, Esteban. Musimy zostawić auto, wziąć co się da i biec w na drugą stronę mostu…- w tym momencie jakiś oficer odezwał się przez megafon:
- Proszę odsunąć się od blokady! Powtarzam, proszę odsunąć się od blokady. Musimy sprawdzić czy nikt z państwa nie ma śladów po ugryzieniach, w przeciwnym razie zaczniemy strzelać!- Ludzie widząc za sobą hordę nieumartych, która z sekundy na sekundę zbliżała się, mieli gdzieś słowa oficera piechoty morskiej. Kilkaset osób napierało na oddział żołnierzy bezskutecznie próbujących zatrzymać uciekinierów. To co zobaczyli Miguel i Esteban spowodowało, że zrozumieli, iż wszelkie prawidła starego świata, wszelkie zasady, którymi ludzie niegdyś się kierowali, przeminęły. Ferro zrozumiał, to była pandemia. Wojsko straciło nad wszystkim kontrolę. Nastała apokalipsa:
- OGNIA!!!- głos oficera niósł się w oddali, podczas gdy ciężkie karabiny maszynowe uśmiercały kolejne grupy mieszkańców Sacramento. Śmierć zbierała żniwo z jednej i drugiej strony…
Opowiadanie ok. Masz łatwość przelewania myśli na papier. Ale, trzy czwarte to opis związku trenera z zawodniczką, a jedna czwarta to wreszcie ingerencja zombii. Nie trzeba walić szczegółami, żeby dać znać o uczuciu między ludźmi. Nie baw się w seksualne poradniki Mastertona, jesteśmy dorosłymi ludźmi. Wystarczy gest, spojrzenie i czytelnicy sami się domyślą, co jest grane. I najważniejsze, nigdy nie czyń głównego bohatera Latynosem. Nie jestem rasistą, ale to się nie sprzeda. On musi być biały. Taka reguła. Wyobraź sobie, że Rick jest Afroamerykaninem, kupiłbyś tę historię. W tym Casynie, stawiaj na białe. To nie jest logiczne, to marketing.
Przyjąłem do wiadomości. Starałem się nakreślić relacje międzyludzkie podczas apokalipsy i pokazać jak człowiek, w tym wypadku główny bohater i jego otoczenie zaczną się zmieniać wraz z upływem czasu. Jestem świadomy, że większość ludzi udzielających się na filmwebie to ludzie dorośli, aczkolwiek tak, jak uprzednio napisałem, szczegóły, retrospekcje, opis uczuć, pokazują, jak to wszystko wewnętrznie się u bohaterów zmienia, starając przeżyć w postapokaliptycznym świecie. Co do pokazania głównego bohatera jako Latynosa. Czy jest to Afroamerykanin, czy Azjata, czy biały, ja generalnie nie mam z tym problemu. Człowiek, to człowiek i myślę, że nie można tak tego kategoryzować. Jeśli ma się sprzedać, sprzeda się w formie w jakiej jest. Niemniej jednak dziękuję za przeczytanie. Z pewnością niektóre uwagi wezmę sobie do serca. Pozdrawiam i jednocześnie informuję zainteresowanych, że trzeci rozdział już dziś wieczorem.
Dzięki za odpowiedź. Powtarzam, bardzo fajnie piszesz. Trzymasz właściwy klimat. Gdybym dostał w swoje łapska Twoją książkę, doczytałbym ją do końca. Wiesz czego żałuję, że nikt nie napisze fajnego horroru w polskich realiach. Może spróbujesz, przemyśl temat. Pozdrawiam
Również dzięki za dobre słowo. Raczej nie jestem przygotowany na takie wyzwanie, aczkolwiek kontynuuję powyższe opowiadanie, z jakim skutkiem, zobaczymy. Mam nadzieję, że z rozdziału na rozdział będzie coraz lepiej, a co za tym idzie, wzrośnie zainteresowanie. Pozdro.
Drugi rozdział tak samo dobry jak pierwszy. Z niecierpliwością czekam na kolejny.
Nie ma sprawy mistrzu. Komentarze i oceny motywują. Dzisiaj wieczorem wrzucę kolejną część, bankowo. Pozdro i dzięki z zainteresowanie.
Postaram się wrzucić go dziś wieczorem, koło 23/24. Zwykle piszę właśnie po nocach. Lepiej się myśli.
Rozdział trzeci: Zdani na siebie
Seria z karabinów maszynowych przecięła ciepłe powietrze. Kilkunastu cywilów padło tuż przed blokadą wojskową. Reszta, widząc to, zaczęła wycofywać się w popłochu. Nastąpił całkowity galimatias. Miguel i Esteban schowali się za pickupem i czekali na rozwój wypadków. Horda nieumarłych była coraz bliżej mostu. Konsekwentnie przesuwała się w kierunku zdezorientowanych uchodźców, stopniowo zalewając drogę prowadzącą do centrum miasta.- Pieprzyć to! Musimy przepłynąć rzekę! To jedyna szansa, Amigo!- krzyczał podenerwowany Esteban. Ferro popatrzył na niego ze zdziwieniem. Odparł:
- Przepłynąć? Popie*przyło cię Esteban? Rozstrzelają nas podczas próby!- Ciężkie karabiny maszynowe odezwały się z ogromnym impetem. Kolejne szeregi mieszkańców Sacramento zostały zmasakrowane przez wojsko.
- Powtarzam! Odsunąć się od blokady! Inaczej znów otworzymy ogień!- grzmiał coraz głośniej jeden z oficerów. Miguel odwrócił wzrok. Stwory były coraz bliżej. Rozejrzał się po okolicy. Ludzie rozbiegli się na wszystkie strony. Część z nich wskoczyła do rzeki próbując ją pokonać. Snajperzy to dostrzegli i od razu skierowali się ku barierkom mostu. Gdy oficer wydał rozkaz, komandosi zaczęli strzelać. Miguel odwrócił wzrok:
- Jak oni mogą. Jak oni ku*rwa mogą…
- Jeśli zostaniemy tu choćby przez chwilę, staniemy się posiłkiem tych poje*bów.- odparł nerwowo Esteban wskazując na będącą coraz bliżej hordę trupów. Miguel zastanowił się chwilę i rzekł:
- Wiem! Dojdziemy do brzegu. Potem skierujemy się kilkaset metrów wzdłuż rzeki. Odejdziemy na bezpieczną odległość i dostaniemy się na drugą stronę miasta.- Esteban przytaknął.- Biegnij z całych sił Miguel. Nie możemy się zatrzymywać ani na sekundę. Żołnierze zaczną strzelać. Musimy być szybsi.- Ferro przełknął ślinę.- Gotowy?- Spytał Esteban. Miguel pokazał, że jest ok i wstał.- No to ku*rwa jazda!- krzyknął jego przyjaciel, po czym solidarnie zaczęli biec w stronę skarpy. Sprint był niezwykle ciężki w tych warunkach. Mężczyźni musieli omijać liczne samochody i spanikowanych ludzi, którzy miotali się po autostradzie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Esteban kilku z nich potrącił, Miguel tak samo. Gdy byli już blisko skarpy, żołnierze zorientowali się o co chodzi. Nim Esteban zdołał przekląć, usłyszał pierwsze karabiny.- Szybciej ku*rwaaaaaaa!- krzyczał. Miguel biegł z całych sił, jakby czuł na plecach powiew ognia. Wiedział, że jeśli się zatrzyma, skończy martwy albo przynajmniej ciężko ranny. Nie mógł sobie pozwolić na jakikolwiek błąd. Chciał żyć. Nie był gotowy na spotkanie ze Stwórcą, przynajmniej na razie. Esteban przodował. Ferro poczuł obok ucha powiew powietrza wywołany przez pocisk. Kilka centymetrów dzieliło go od strzału w głowę. Potknął się i upadł na trawę.- Jezu! Co ty wyprawiasz?- Esteban zatrzymał się i nisko opuszczając głowę, pospiesznie podał mu rękę. Mężczyźni powinni już nie żyć, ale w momencie, kiedy Miguel upadał wojsko skierowało ogień w kierunku zbliżających się, żądnych krwi istot.- Esteban spojrzał w kierunku blokady.- Prędko, teraz mamy szansę. Proszę cię Amigo, nie przewróć się po raz drugi. Jazda!- Miguel zdezorientowany zaczął podążać za przyjacielem. W końcu, po kilkunastu sekundach dotarli na skarpę. Spojrzeli w dół. Dzieliło ich kilkanaście metrów od plaży. Na całe szczęście skarpa nachylona była pod lekkim kątem do powierzchni piasku. Miguel usłyszał krzyki. Odwrócił głowę. Zapora nie wytrzymała naporu oponentów. Żołnierze zaczęli oddawać krótkie serie w kierunku nieumarłych, stopniowo wycofując swoje siły. Ci, którzy nie uciekli zostali pożarci żywcem. Część cywilów schowała się w samochodach, co okazało się gwoździem do trumny, ponieważ pojazdy zostały otoczone przez kanibali. Agonia i rozpacz niosły się na wiele metrów. Z transu wyrwał Miguela jego przyjaciel, Esteban.- Nad czym ty się zastanawiasz? Zrozum, musimy dbać o własne tyłki, inaczej to my staniemy się ich posiłkiem. Chyba tego nie chcesz brachu? Hę?- Ferro spojrzał na niego i pokręcił głową. Tylko Esteban zachował zimną krew. Wiedział, że musiał przyzwyczaić się do zaistniałej sytuacji, pomimo tego, co widział i co w przyszłości mógł zobaczyć. Wiedział też, że Miguel jest całkowicie zdezorientowany, w rozsypce. Musiał doprowadzić go do Juareza. Musiał doprowadzić ich obu w bezpieczne miejsce.- Stary, wiem, co przeżyłeś i że miotają tobą najróżniejsze, ku*rewskie uczucia, ale w tym momencie nie możemy tego rozważać. Spójrz!- Kilka trupów oderwało się od swoich „współtowarzyszy” i zainteresowało osobami dwóch Latynosów.- Jeśli teraz nie pokonamy rzeki, dorwą nas i zrobią z nami straszne rzeczy. Nie muszę ci chyba mówić, jakie. Sam widziałeś. W drogę Amigo! Już niedaleko!- Klepnął po ramieniu Miguela i jako pierwszy zjechał po piaszczystej skarpie. Ferro momentalnie otrzeźwiał. Uczynił to samo, co jego kompan, nim potwory znalazły się w niebezpiecznej dla nich odległości. Minęło kilka sekund, po których obydwaj znaleźli się na plaży.- Chodź Miguel. Ruszamy!- Nie odwracając się zaczęli zmierzać wzdłuż rzeki. Nie biegli, ale maszerowali dosyć szybko. Miguel zmęczył się. Było około 40 stopni Celsjusza, co przy wysiłku fizycznym niekorzystnie wpływało na zdrowie. Głowa bolała go, jak diabli. Wiedział, że nie może się zatrzymywać ani na sekundę. Miał w głowie tysiące myśli. Tęsknił za Sandy, wiedział, że ją zawiódł i nawet nie zdążył jej przeprosić, wyjaśnić wszystko tak, żeby zrozumiała. Myślał o bracie, o tym czy jest bezpieczny. Czy nie skończył tak samo, jak jego koledzy z branży, tuż przy moście prowadzącym do centrum miasta. Minuty mijały niezwykle długo. Zarówno on, jak i Esteban, nie odzywali się. To i tak zresztą nie był najlepszy czas na konwersację. Miguel wiedział, że muszą znaleźć na rzece miejsce, gdzie będą mogli ją pokonać spacerem po dnie. Tak płytkich miejsc na tym odcinku było, jak na lekarstwo. Nie mogli sobie pozwolić na zamoczenie broni. Shotgun i colt były jedyną formą ewentualnej obrony. Ferro doskonale zdawał sobie z tego sprawę. W końcu przerwał ciszę:
- Esteban, musimy znaleźć odpowiednie miejsce na rzece. Nie możemy stracić naszych pukawek. Kto wie czy po drugiej stronie nie będziemy zmuszeni ich użyć.
- Wiem.- Odparł jego kompan, poprawiając lewą ręką bandanę na głowie, w drugiej zaś trzymając shotguna.- Doskonale to wiem i szukam odpowiedniego miejsca. Za łebka łaziliśmy tu z Pedro i łapaliśmy raki na podbierak. Pamiętam, że dno było świetnie widocznie. Echhh! Musi gdzieś tu być takie miejsce.- zatrzymał się na chwilę. Podszedł do brzegu, ale woda była dziś niesamowicie mętna.- Miguel, rozglądaj się proszę co jakiś czas. Nie chcę, żeby ktoś albo coś dobrało nam się do dupy. Ja przejdę kilka metrów i zobaczę gdzie da się przejść. To musi być gdzieś tutaj.
- Dobra. Ale pospiesz się. Musimy przejść na drugi brzeg i to czym prędzej.- odparł Miguel. Esteban spojrzał się na niego i z uśmiechem rzekł:
- No, no, no. W końcu zaczynasz gadać z sensem. Oby tak dalej. Dobra, koniec tematu. Do dzieła.- Poprawił po raz kolejny nakrycie głowy i podszedł do tafli. Na całe szczęście nurt był dziś spokojny. Praktycznie zerowy wiatr i piękna pogoda utrzymywały we względnym spokoju rzekę Sacramento. Esteban uklęknął. Wytężył wzrok i przymrużył powieki. Dostrzegł mniej więcej na środku jasne przebarwienia na wąskim odcinku. Oznaczało to, że dno jest na płytkiej głębokości, a co za tym idzie, obydwaj mogli bezpiecznie po nim przejść. Esteban odwrócił głowę.- Amigo! Mam! Chodź tutaj…- nie zdążył dokończyć, gdyż z wody wynurzyła się ręka, która złapała go za koszulkę.- Aaaaa! Skur*wiel! Miguel! Pomóż mi! Aaaaa!- Topielec, pokryty zielonym nalotem, niemalże wystrzelił z wodnego grobowca i z impetem zaatakował młodego Latynosa. Zdezorientowany Esteban wypuścił z rąk broń. Jego plecy znalazły się na piasku, a głowa przeciwnika była coraz bliżej jego szyi. W odpowiednim momencie nadbiegł Miguel. Potężnym kopnięciem oddzielił głowę żywego trupa i posłał ją kilka metrów w głąb plaży. Zdziwił się tym, co zrobił. Ciało topielca momentalnie upadło na wystraszonego Estebana.- Puta! Puta! Putaaa!- krzyczał Latynos. Miguel chwycił za pozbawione głowy zwłoki i z trudem zdjął je z przyjaciela.
- Nic ci nie jest, Esteban?- spytał Ferro patrząc czy wszystko ok z jego kompanem. Ten usiadł, zdjął z głowy bandanę i przetarł nią spoconą twarz.- Wszystko ok. Ku*rwa. Sku*rwiel prawie mnie ugryzł. Nie wiem, jak mogłem go nie zauważyć. To chyba przez to pieprzone słońce.- Miguel pomógł mu wstać. Obydwaj spojrzeli na zwłoki.- O Jezu. Ten po*jeb musiał leżeć tu dobrych kilka miesięcy, zobacz w jakim stanie rozkładu jest.- rzekł z obrzydzeniem Esteban. Faktycznie. Ciało pokryte było zielonym nalotem. Ubrania, a raczej to, co je przypominało, były niemalże zlane z ciałem i pokryte wodorostami.
- Właśnie dlatego odpadła mu głowa. Spójrz!- rzekł Miguel. Głowa, która teoretycznie nie powinna wykazywać żadnych oznak życia, wydawała z siebie najróżniejsze dźwięki. Mężczyźni podbiegli do miejsca, gdzie leżała. Szczęki potwora w regularnych odstępach czasu otwierały się i zamykały. Zamiast oczu, widać było tylko puste oczodoły i skorupiaka, który właśnie opuszczał jedno z nich.
- Ale syf! O Boże!- krzyknął Esteban.- Czym te kupy gó*wna są!- Miguel wyjął zza paska spodni swojego colta. Bez słowa wymierzył w ruszającą się głowę. Zatrzymał go jednak Esteban.- Szkoda amunicji, Amigo! Przyda ci się później, jestem tego pewien.- Ferro opuścił broń, a jego przyjaciel potężnym stąpnięciem rozgniótł rozkładającą się głowę nieszczęśnika. Miękka masa rozeszła się po piasku komponując się z jego konsystencją.
- Bleee. Czuję się, jakbym wdepnął w gó*wno.- rzekł Esteban z obrzydzeniem. Miguel usłyszał za sobą dźwięki. Na skarpie pojawiły się sylwetki potworów, które widocznie usłyszały galimatias wywołany atakiem topielca.- Musimy stąd spieprzać Esteban. I to szybko.- Mężczyzna podniósł z ziemi shotguna, przewiązał chustę przez głowę i rzekł:
- To na pewno. Ale co zrobisz, jeśli w rzece jest więcej takich elegancików?- Ostatnie zdanie wypowiedział z wyraźnym sarkazmem wskazując na bezgłowe ciało topielca.- Miguel rzekł:
- Nic nie zrobimy, ale to jedyna szansa na przeprawienie się przez rzekę. Musimy się zdecydować. Ryzykujemy?- Esteban odparł:
- Musimy. Nie mamy wyjścia. Ja próbuję pierwszy. Miejmy nadzieję, że dno nie kryje żadnych niespodzianek, to raz. Dwa, oby prąd był łagodny. Pamiętaj, nie możemy stracić naszych zabawek. Ruszajmy.- Podniósł shotguna nad głowę i niepewnie wszedł do wody. Miguel nabrał powietrze do płuc, jakby miał nurkować, po czym szybko je wypuścił. Wyjął z kieszeni pełny magazynek w drugiej trzymając pistolet i obie ręce uniósł nad głowę, analogicznie do tego, co zrobił Esteban. Po chwili i on znalazł się w wodzie. Na początku było bezproblemowo. Woda sięgała im po kolana, a nurt był niezwykle słaby, w zasadzie ledwo odczuwalny. Problemy zaczęły się po kilkunastu metrach. W kulminacyjnym momencie dno zaczęło sięgać Estebanowi tuż po ramiona i miał on trudności z utrzymaniem się w pionie:
- Amigo, jeśli pójdzie tak dalej, to zniknę pod taflą jak łyżka w zupie. Ty masz to szczęście, że jesteś wyższy.
- Nie Pier*dol Esteban. Damy radę.- rzekł podenerwowany Miguel cały czas obracając głowę za siebie. Trupy były już na plaży. Niektóre stoczyły się niezdarnie po skarpie, by po chwili podnieść się do pionu i kierować w stronę potencjalnych ofiar. Mężczyźni jednak przeszli środek rzeki, choć z problemami, udało im się ominąć najgłębsze miejsce na tym odcinku. Minęło kilka minut, po których obydwaj, cali przemoczeni znaleźli się na drugim brzegu. Dopiero teraz usłyszeli liczne syreny i strzały niosące się we właściwej części miasta. Popatrzyli na siebie ze zdziwieniem, po czym ruszyli w kierunku najłagodniejszego miejsca na skarpie, po którym mogliby się wdrapać na górę. To co zobaczyli, wprawiło ich w osłupienie. Blokada wojskowo-policyjna została całkowicie przerwana. Tysiące sylwetek przesuwało się po moście do centrum Sacramento. Choć z oddali, dało się to doskonale zauważyć. Kilka śmigłowców krążyło nad mostem ostrzeliwując hordy wygłodniałych trupów. Esteban rzekł:
- Pieprzyć to! Musimy dostać się do Juareza. Już niedaleko.- Miguel oderwał wzrok od mostu. Ulica, na której obecnie się znajdowali była pusta. Zapewne mieszkańcy miasta znajdowali się w bronionym punkcie kontrolnym, to też mężczyźni mieli wolną rękę w pokonywaniu kolejnych metrów Sacramento. Większość sił wojskowo- policyjnych broniło teraz mostu. Miguel poczuł dłoń przyjaciela na ramieniu:
- Nie możemy liczyć na wojsko ani na policję. Nie chcę być złym prorokiem, Amigo, ale prędzej czy później przegrają. To tylko kwestia czasu. Nie wiem, z czym mamy do czynienia, ale szeregi tych istot rosną z każdą minutą. Od tej pory, Miguel, jesteśmy zdani tylko na siebie.- Ferro po raz kolejny spojrzał na most, który właśnie w tej chwili został sforsowany, a ostatnia linia broniąca dostępu do centrum Sacramento została rozbita. Pierścień śmierci powoli zaciskał się na klejnocie Kalifornii, by niebawem zamienić go w gnijący grobowiec…
Ja czytam :P Wiesz co, może zgłoś się do ekipy strefawalkingdead.pl niech poświęcą Ci trochę miejsca na stronie.
Tam też wrzucam, ale zainteresowanie średnie, niemniej jednak jeśli Ty to robisz, z przyjemnością kontynuuję.
Generalnie planuję zrobić z tego kilkadziesiąt rozdziałów. Mam wiele świeżych pomysłów, co do poprowadzenia losów poszczególnych bohaterów i kilka oryginalnych wątków, jeśli chodzi o tematykę zombie. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego coś dobrego.
Powiem tak: aby miec dobry warsztat i lekkie pioro musisz DUUUUUUUUZO czytac. Nie duzo czytac tylko DUUUUUUUUZO. To jest kolosalna roznica. I nie moga to byc tylko dziela rozrywkowe, ale musi to byc przede wszystkim klasyka i utwory mistrzow. Bez tego ani rusz. Analogicznie jest z miesniami. Aby miec wielkie miesnie musisz DUUUUUUUUZO cwiczyc na silowni. Nie duzo tylko DUUUUUUUUZO. Do tego odpowiednia dieta i byc moze uzywki (dozwolone).
Oczywiscie poza praca w gre wchodzi talent. Jakas iskra boza. Spojrz na narracje Dostojewskiego. Spojrz z jaka lekkoscia przedstawia on tzw. swiat przedstawiony. Podpatruj u najlepszych w jaki sposob konstruuja zdania, w jaki sposob prowadza narracje i fabule. Nie papuguj, po prostu ucz sie od najlepszych z najlepszych. Inspiruj sie. Wez na tapete fantastyczne utwory naszego Brunona Schulza. Dla odmiany zapoznaj sie z tworczoscia Marka Hlaski.
Czytaj, czytaj i jeszcze raz czytaj. Szlifuj warsztat, zdobywaj jak najbogatszy zasob slow. Pamietaj, ze nie wszystko za Ciebie zrobi korekta. Jesli bedziesz popelnial proste bledy jezykowe, gramatyczne, interpunkcyjne, skladniowe to nikt nad Twoimi tekstami nie bedzie chcial sie pochylic.
Co do Twojej wypowiedzi per333. Dziękuję za wyczerpujące rady. Masz 100% racji. Jeśli chodzi o moje wojaże z literaturą, jestem zagorzałym czytelnikiem i czytam w każdej wolnej chwili, niekoniecznie Dostojewskiego. Przede wszystkim interesuje mnie literatura Stephena Kinga, Dana Browna czy Paulo Coelho. Doskonale wiem, że poprowadzenie narracji, zachowanie odpowiedniego klimatu czy choćby niesztampowe dialogi pomiędzy bohaterami, są ciężkie do wypracowania. Niemniej jednak staram się robić postępy z opowiadania na opowiadanie i właśnie dlatego potrzebna jest mi konstruktywna krytyka. Tylko wtedy mogę dostrzec swoje błędy, a najlepiej potrafi wytknąć je uważny czytelnik. Pozdrawiam i jeszcze raz dzięki za zainteresowanie i wyczerpujący post.
Fajnie, że przywołałeś Mistrzów. Uiwlebiam Marka Hłaskę, a zwłaszcza Bazę ludzi umarłych. Te postaci i te dialogi. Partyzant i Warszawiak. Niby prosta historia, a jakie emocje.
swietne opowiadanie czyta sie z wielkim napieciem popieram marcin_abramczyk fajnie jak bys napisal takie opowiadanie gdzie akcja rozgrywa sie w PL :)
Rozdział czwarty: „Niech Bóg ma nas w swojej opiece”
*
Ostatnie drużyny formacji S.W.A.T. wylądowały tuż przy budynku US Bank Tower. Kapitan Michael Spunkmeyer nerwowo patrzył w kierunku policyjnych śmigłowców, które patrolowały okoliczny teren. Był to średniego wzrostu trzydziestotrzyletni mężczyzna, przeciętnej postury, ani gruby ani chudy. Posiadał czuprynę jasnych, dość długich włosów, które przy najmniejszym wietrze zaczynały lekko falować. Jasny zarost, choć dosyć intensywny, nie był dostatecznie wyraźny ze względu na swój pigment. Grube, ciemniejsze już brwi, wisiały nad bystrymi, błękitnymi oczami, które nadawały mu specyficzny, północnoeuropejski wygląd. Spunkmeyer choć był Amerykaninem, przypominał raczej Szweda czy Norwega. Choć niespecjalnie wyróżniał się z tłumu, przyciągał swego rodzaju charyzmą. Miał niezwykle wyrazisty, zdecydowany głos i cholernie twardy charakter. Swoje obowiązki wykonywał sumiennie, nigdy nie narzekając na ewentualne problemy, z którymi siłą rzeczy musiał się codziennie borykać. W tym wypadku jednak strach rósł w nim z minuty na minutę, z sekundy na sekundę, zabierając pewność siebie i obniżając wysokie zwykle morale. Widok był przecież niecodzienny. Nie zawsze ma się okazję walczyć z zastępami żądnych krwi istot, którzy choć przypominają ludzi, nie zachowują zdrowego rozsądku i tylko strzał w głowę może ich wysłać z powrotem do wieczności. Spunkmeyer wiedział, że to, z czym przyszło im walczyć, zalewa ich swoimi szeregami, jak jakaś plaga. Wiedział też, że jeśli nie zatrzymają tego w zarodku, za kilka tygodni świat stanie się zupełnie opanowany przez nieznaną epidemię. Plac pod US Bank Tower przypominał koszary. Kilkudziesięciu uzbrojonych funkcjonariuszy policji wręcz mieszało się z oddziałami specjalnymi formacji S.W.A.T. i drużynami marynarki wojennej. Wszędzie stały czołgi, radiowozy policyjne, opancerzone furgonetki, w powietrzu słychać było warkot silników policyjnych śmigłowców. Sacramento skupiło całe swoje siły w centrum miasta. Teraz tylko centrum pozostało nietknięte. Spunkmeyer wiedział, że ostatni bastion ludzkości w mieście zostanie niebawem zdobyty. Teraz myślał tylko o ucieczce. Czyżby się zmienił? Wszystko na to wskazywało. Człowiek w obliczu śmierci ulega zezwierzęceniu. Myśli tylko o sobie.
- Panie kapitanie?- Z letargu wyrwał go jeden z podkomendnych.- Wśród cywilów wybuchła panika. Ludzie zaczynają wariować. Nie możemy zapanować nad sytuacją.- Wszystkie okoliczne placówki, szpitale, hotele, szkoły, które znajdowały się w centrum miasta, zostały przerobione na tymczasowe miejsca pobytu dla mieszkańców. Kilkadziesiąt tysięcy osób tłoczyło się obecnie we wschodniej stronie miasta, gdzie byli chronieni przez szczelny pierścień militarny. Spunkmeyer przejechał dłonią po czuprynie jasnych włosów i spojrzał na śmigłowce. Nie odrywając wzroku, rzekł:
- Czy tylko ja sprawuję tu kuratelę nad porządkiem publicznym? Mam pod sobą trzy drużyny. Trzy pieprzone drużyny! Dlaczego myślisz, że miałbym interesować się tłumem?- Żołnierz formacji marines zastanowił się przez chwilę i spytał:
- Bo to jest pana okręg?- Spunkmeyer zmienił mimikę twarzy. Otworzył szeroko oczy i wolnym ruchem przekręcił głowę w kierunku swojego podkomendnego. Stanął z nim twarzą w twarz i przymrużył oczy:
- Słucham? Czy ja się przesłyszałem?- Niższy rangą komandos wiedział, że palnął gafę, więc spuścił wzrok i zamruczał:
- Przepraszam, panie kapitanie. Dostałem wyraźne polecenie od sierżanta Maxwella, abym doniósł o tym panu. Sytuacja staje się coraz gorsza. Ludzie już wiedzą, że armia straciła most. Że te kreatury są coraz bliżej! My tez boimy się o nasze życie, kapitanie. Większość z nas zostawiła swoje rodziny daleko stąd. Nawet nie wiemy, co się z nimi dzieje!
- Wracaj do drużyny. Prędko. Nie marnuj mojego czasu, tylko zajmij się lepiej swoimi obowiązkami. Ja znam swoje kompetencje. Ty powinieneś znać swoje. Powiedz sierżantowi Maxwellowi, żeby uspokoił sytuację. Żaden z cywilów nie ma prawa opuszczać budynku, do którego został przydzielony. Jeszcze tego nam ku*rwa mać brakuje! Zdezorientowanego tłumu plączącego się pod naszymi nogami!
- Ale…
- Bez dyskusji szeregowy! Mam powtórzyć? Chcesz, abym doniósł o tym do sztabu!?
- To i tak bez znaczenia… Wszyscy zginiemy…- Odparł posępnie, zasalutował i odszedł w swoją stronę. Spunkmeyer otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć. Usłyszał tylko głośny krzyk:
- NADCHODZĄ!!!- Wyciągnął zza paska małą lornetkę. Kilkadziesiąt metrów dalej, na skrzyżowaniu Flower Street i 5tej Alei dostrzegł kilkaset sylwetek, przesuwających się ogromną chmarą w kierunku ostatniego militarnego bastionu. W tym momencie usłyszał strzały z wielu różnych kierunków.- Zaczęło się.- przeszło mu przez myśl. Przełknął ślinę. Schował lornetkę i wyciągnął krótkofalówkę:
- Drużyna Bravo, zająć pozycję na zachodniej flance. Utworzyć tyralierę i czekać na mój sygnał. Drużyna Alfa, w pogotowiu. Drużyna Stars, to samo. Bez odbioru.- Nogi miał, jak z waty, kiedy odkładał krótkofalówkę. Bał się końca świata. Bał się piekła. Bał się tego, że piekło w końcu przyszło, by rozliczyć go za grzechy…
**
- Ćśśśś… Nie wychylaj się Amigo. Zauważą nas.- Wojskowy jeep jechał wzdłuż ulicy patrolując okolicę. Żołnierze oprócz wygłodniałych zombie mieli jeszcze jedno zmartwienie na głowie. Rozkazy były wyraźne. Zapewnić bezpieczeństwo większości i eliminować szabrowników.
- Myślisz, że co by zrobili widząc dwóch Latynosów z bronią, hę? Pomyśleliby, że jesteśmy zwykłymi bandziorami, którzy czyhają na pierwszą, lepszą okazję, by przywłaszczyć sobie dobro publiczne.- rzekł Esteban odprowadzając wzrokiem przejeżdżający pojazd. – Innymi słowy, dostalibyśmy serią po brzuchu. Biali są bardzo zawistni. Dla nich człowiek o innym odcieniu skóry jest marginesem społecznym, pryszczem na dupie zdrowego organizmu.
- Coś o tym wiem.- mruknął Miguel patrząc na oddalający się jeep.
- Droga wolna.- rzucił Esteban, po czym upewnił się, że okolica jest bezpieczna. Poprawił bandanę na głowie i rzekł:
- Kryjówka Juareza jest niedaleko. Musimy dostać się na drugą stronę ulicy i przejść między tymi budynkami. Kilkaset metrów dalej, na uboczu, jest opuszczony zakład samochodowy. Tam też zmierzamy.- Miguel podrapał się po głowie i rzekł:
- Stanowczo tu za cicho Esteban. Gdzie są wszyscy mieszkańcy?
- Nie wiem i gó*wno mnie to obchodzi. Zbytnio martwisz się resztą. Jak mniemam, większość miejscowych znajduje się teraz w centrum miasta, pod osłoną sił wojskowo- policyjnych. Nie ma czasu na pogaduchy. Zaraz pojawią się gringo albo, co gorsza, sztywni. Musimy czym prędzej dostać się do Juareza. Wtedy będę wiedział, że jesteśmy bezpieczni.
- Twoje tereny, twoje zasady Esteban. Cieszę się, że zachowałeś zimną krew. Ja nie oswoiłem się jeszcze z tym wszystkim. Wciąż myślę o Sandy. Dzięki stary za wszystko. Bez ciebie gniłbym już w piachu.- Esteban popatrzył na przyjaciela i uśmiechnął się:
- Podziękujesz mi przy cygarze i tequili, Amigo. A teraz ruszajmy. Nie mamy dużo czasu.- Wstał i podał rękę swojemu druhowi. Szybko przebiegli na drugą stronę ulicy i już mieli wspiąć się po siatce ogrodzenia, które dzieliło dwie wąskie uliczki, gdy nagle usłyszeli wracający pojazd wojskowy.
- Szybko Miguel! Za ten kosz!- W ostatniej chwili zdążyli usadowić się za miejskim śmietnikiem. Jeep dojechał dosłownie kilka sekund później. Ferro nasłuchiwał. Esteban też. Smród był nie do zniesienia, ale nie mieli wyjścia. Nic nie mogło zwrócić uwagi żołnierzy, dlatego też obydwaj tłumili w sobie odruch wymiotny, starając się nie wydać przy tym żadnego podejrzanego dźwięku. Ku ich zdziwieniu pojazd zatrzymał się. Dwóch, z czterech żołnierzy wysiadło z samochodu. Miguel wstrzymał oddech. Czuł, że serce bije mu dwukrotnie szybciej, a nogi stają się, jakby były z waty. Jeden z żołnierzy podszedł w kierunku śmietnika, odpiął pasek od spodni i zaczął oddawać mocz na kontener, gwiżdżąc przy tym radośnie. Ferro spostrzegł jak ciepła ciecz przesuwa się w kierunku jego butów. Zamknął oczy. W tym momencie odezwał się jeden z komandosów:
- Steele! Idioto! Zamknij mordę! Chcesz, żeby szwendacze nas usłyszały?- Mężczyzna nazwany Steele’m przestał gwizdać, zapiął z powrotem pasek i odwróciwszy się rzekł:
- Spokojnie, wyluzuj Thomson. Tu nikogo nie ma.
- Ciekawe czy będziesz tak gwizdał, jak dobiorą ci się do dupy…- Rozmowę żołnierzy przerwał komunikat nadany przez krótkofalówkę jednego z nich:
- Do wszystkich jednostek. Pułkownik Briggs wydał rozkaz, aby każdy patrol opuścił swój teren i jak najszybciej udał się pod budynek US Tower Bank. Powtarzam. Wszyscy mają wycofać się w kierunku US Tower Bank! To rozkaz!
- Słyszałeś Steele? Dawaj, bo coś odgryzie ci ptaka. Mam złe przeczucia. Zwłaszcza, że przed trzydziestoma minutami ci od Rangersów stracili most. Cały czas myślę, że to jakiś pieprzony koszmar. W drogę!- Kiedy komandos o nazwisku Steele wsiadł do jeepa, żołnierze z piskiem opon odjechali. Miguel wstał, oparł się o mur pobliskiej drogerii i zwymiotował. Esteban pokręcił głową widząc to:
- Nie dość, że dawno nie jadłeś, to jeszcze wymiotujesz. Kiepsko wyglądasz Miguel. Już niedaleko. Weź się w garść. Za kilkanaście minut odpoczniesz.- Ferro odwrócił głowę, popatrzył na Estebana i przytaknął. Ten, jako pierwszy, chwycił się metalowej siatki. Ogrodzenie drgnęło. Z niewielką pomocą Miguela wspiął się na sam jej szczyt, by po chwili zeskoczyć i znaleźć się po drugiej stronie uliczki. To samo, analogicznie, uczynił Ferro. Kiedy zeskoczył, odezwał się warkot silników tuż nad budynkami. Latynosi spojrzeli w górę. Cztery śmigłowce policyjne wracały z przedmieść Sacramento.
- Wszystkie siły gromadzą przy US Bank Tower. Sytuacja chyba stała się naprawdę przej*ebana.- rzucił Esteban nie odrywając wzroku od maszyn. W tym momencie usłyszeli za sobą jęki. Miguel odwrócił się. Zza rogu wyszło kilkanaście sylwetek. Były to szwendacze. Najprawdopodobniej usłyszały rozmowę Estebana i Miguela, co zwróciło ich uwagę.
- O kuuuur*waaaaa!- krzyknął Ferro. Esteban przeładował shotguna. Miguel Colta. Padł pierwszy strzał. Głowa jednego z zombie eksplodowała barwiąc na czerwono ścianę ślepej uliczki. Ferro przymierzył, strzelił, ale kula przeleciała tuż obok głowy nacierającego potwora. Esteban popatrzył pod lekkim kątek w górę:
- Miguel, widzisz te schodki?- Rzeczywiście. A amerykańskich budynkach, zwłaszcza od ich zachodniej i wschodniej strony, z reguły znajdowały się metalowe rampy połączone drzwiami. Był to rodzaj wyjścia ewakuacyjnego. Problem tkwił w tym, że drabina w tym wypadku nie była opuszczona.
- Cholera! Miguel, podsadzę cię. Opuścisz drabinę!
- Nie!- krzyknął Ferro.- Jesteś mniejszy i chudszy. Ja jestem wyższy, dlatego będę miał łatwiej!- Trupów było coraz więcej i były coraz bliżej. Esteban przymierzył i strzelił. Powalił najbliższego, po czym rzekł:
- Zgoda! Dawaj pod ten mur!- wrzucił shotguna na rampę i czekał, aż Miguel złoży ręce.
- Wejdź na moje barki. Wypchnę cię ku górze! Jazda!- Esteban nie zastanawiając się dłużej, wszedł po złączonych dłoniach Ferro na jego barki, po czym ten szybkim ruchem wyprostował się. Esteban podskoczył i złapał się pierwszego szczebla drabiny. Pociągnął z całych sił. Nic.- Ku*rwa mać!- przeklął w myślach. Trupy były coraz bliżej. Zebrał całą swoją siłę i pociągnął po raz drugi. Drabina runęła z hukiem w dół. Esteban zaparł się jednego ze szczebli i wspiął na rampę. Miguel wszedł na drabinę. W tym momencie jeden ze szwendaczy złapał go za koszulkę i szarpnięciem ściągnął w dół. Ferro zachwiał się i spadł z drabiny na ziemię. Colt wypadł mu z ręki. Otoczyło go trzech kanibali. Leżąc, spostrzegł kątem oka, że kolejne potwory wdzierały się na teren ślepej uliczki. Było ich w niej teraz około trzydziestu.
- Trzymaj się!- krzyczał z góry Esteban. Szybko przeładował shotguna i strzelił. Jedna z kreatur atakujących Miguela padła bez głowy. Druga jednak, złapała Miguela za rękę. Chciała go ugryźć. Ferro podciął nogi szwendaczowi, który go zaatakował. Przewrócił go na ziemię. W tym momencie drugiego załatwił Esteban.
- Ku*rwa mać! Pistolet!- krzyknął Ferro.
- Pi*erdol toooo! Na górę! Jazda!- Miguel dłużej się nie zastanawiał. Pospiesznie wskoczył na drabinę i nim reszta trupów znalazła się przy nim, zdołał wejść na górę.
- Odsuń się, Esteban!- krzyknął Miguel. Zaparł się z całych sił i wciągnął drabinę na górę, po czym zblokował ją.
- To na wszelki wypadek.- odparł i zmęczony usiadł. Esteban odłożył shotguna, zdjął z głowy chustę, przetarł nią czoło i rzekł:
- Ku*rwa! Już myślałem, że po nad. Niewiele brakowało.- zakończył ciężko dysząc. Ferro popatrzył na niego, klepnął w ramię i rzekł:
- Dzięki przyjacielu. Po raz kolejny uratowałeś mi dupę. Jestem twoim dłużnikiem.- popatrzyli w dół. Wataha wygłodniałych zombie stanęła pod rampą wyciągając ręce w kierunku dwóch Latynosów, jęcząc przy tym złowrogo.
- Chcielibyście obiadek, tak? Musicie na niego zapracować matkoj*eby!- krzyczał uśmiechając się Esteban. Miguel wstał.
- Co teraz?
- Nie wiem.- odparł Esteban.- musimy dostać się na dach budynku. Stamtąd będziemy mieli lepszy widok na okolice. Mam nadzieję, że Juarez i reszta nadal się trzymają. Po tym, co tu zobaczyłem, mam złe przeczucia.
- No za ciekawie to nie jest. Sacramento ma prawie pół miliona mieszkańców. Jeśli nawet połowa z nich jest już przemieniona w te bestie, to mamy naprawdę przeje*bane.- rzekł były trener koszykówki. Popatrzyli ostatni raz w dół. Esteban założył chustę na głowę, po czym rzekł:
- Będziemy martwić się tym później. Póki co musimy dostać się na dach i zobaczyć, jak wygląda sytuacja po drugiej stronie ulicy. Chodźmy.- Miguel skinął i ruszył za Miguelem schodkami prowadzącymi na kolejne rampy.
- Ognia!!!- Dało się słyszeć na placu przed US Bank Tower. Wszystkie oddziały ustawione zaczęły oddawać strzały w kierunku znajdującej się kilkanaście metrów dalej hordy. Pierwsze szeregi umarlaków padły z łatwością. Problemem był jednak fakt, że nacierały one z każdej strony, a niektórzy żołnierze widząc zbliżającą się, żądną krwi masę, po prostu opuścili szeregi wycofując się do drugiej, ostatniej linii obrony.
- Co wy ku*rwa robicie! Wracać do szeregu! To rozkaz!- Grzmiał zdenerwowany kapitan Michael Spunkmeyer. Śmigłowce ostrzeliwały armię nieumarłych z góry. Bezskutecznie jednak. Większość kul trafiała wszędzie, tylko nie w głowy oponentów. Szwendacze, którzy upadły od siły pocisków, zaraz podnosiły się, by kontynuować marsz w stronę ostatniego bastionu ludzi w mieście. Funkcjonariusze policji nie mogli przeładować broni. Ręce pociły im się strasznie, a nogi drżały ze strachu. Na placu panował wielki galimatias. Dowódcy skupieni przy śmigłowcach gotowych do startu wydawali chaotyczne rozkazy. Żołnierze, policjanci i członkowie oddziałów specjalnych biegali w harmidrze szukając dogodnych pozycji do obrony. Spunkmeyer grzmiał przez krótkofalówkę nerwowo rozglądając się wokół:
- Drużyna Alfa! Dać ogień zaporowy drużynie Bravo! Drużyna Stars, przejść na wschodnią flankę!- W tym momencie usłyszał krzyk zza siebie.
- Przedarli się! Powtarzam, przedarli się!- część sił zmuszona była skierować się do blokady, gdzie horda nieumarłych przełamała szyki. Niektórzy mieszkańcy opuścili wyznaczone placówki i zaczęli krzyczeć. Rozpętał się totalny chaos. Strzały nie cichły. Krzyki też nie. Spunkmeyer był w amoku. Słyszał tylko agonalne jęki zabijanych policjantów i żołnierzy.
- Drużyna Bravo! Drużyna Bravo! Jesteście cali? Drużyna Bravooo!!!!- nikt z drużyny Bravo jednak się nie odezwał. Teraz i pierwszy szereg został przełamany. Tyraliera pękła, a część żołnierzy została powalona na ziemię. Spunkmeyer widział, jak potwory rozrywają im brzuchy i żują spokojnie wnętrzności konających w agonii komandosów. Wszystkie formacje pękły. Kapitan podbiegł do jednego ze śmigłowców. Stał tam starszy mężczyzna w mundurze, w towarzystwie kilku żołnierzy. Michael zdyszany zapytał:
- Pułkowniku Briggs! Straciłem jedną drużynę. Sacramento padło! Musimy się wycofać!- Briggs spojrzał na Spunkmeyera i rzekł:
- Wy zostajecie na miejscu! Macie dowodzić obroną! My udajemy się do sztabu! Przyślemy wam wsparcie!- Zasalutował, po czym skierował się do śmigłowca!
- Jakie wsparcie! Co pan pieprzy?! Rozerwą nas na strzępy! Sacramento upadło! Proszę ewakuować stąd dowództwo!- szarpnął za rękaw pułkownika. Krzyki zabijanych były coraz bliżej. Briggs odwrócił wzrok. Jeden z komandosów ochraniających pułkownika wymierzył w stronę Spunkmeyera. Briggs rzekł:
- To rozkaz, do ku*rwy nędzy! Wiesz, co grozi za niesubordynację?- uśmiechnął się i wsiadł do śmigłowca. Żołnierz nadal mierzył w stronę podenerwowanego oficera. Spunkmeyer cofnął się o kilka kroków. Kiedy Briggs wraz z obstawą znalazł się w śmigłowcu kapitan podniósł środkowy palec w kierunku maszyny i krzyknął:
- Niech cię diabli Briggs! Pi*erdol się!- Briggs pomachał Spunkmeyerowi, po czym maszyna wzbiła się w powietrze, a z nią kilka innych, z wyższym dowództwem. Oficer marines dopiero teraz otrzeźwiał. Wokół była istna bitwa. Policjanci i żołnierze wycofywali się z wolna w kierunku placówek cywilów strzelając ostatnimi seriami w kierunku nacierających szwendaczy. Wokół było pełno krwi, rannych i trupów. Spunkmeyer po raz ostatni wyjął krótkofalówkę:
- Drużyna Bravo! Drużyna Alfa! Drużyna Stars! Ktokolwiek mnie słyszy?
- Tu sierżant Doyle! Drużyna Stars melduje się!- Kapitan wypuścił powietrze z płuc. Pod wejście do Bank Tower! Prędko! Pieprzyć rozkazy! Działamy teraz na własną rękę! Zbieraj chłopaków Doyle i do mnie!- Kapitan po raz ostatni rozejrzał się. To był dopiero początek masakry. Wycofując się pod wejście do wieżowca i mijając ostatnie siły rezerwowe broniące rozpaczliwie cywilów zdawał sobie sprawę, że Sacramento upadnie. Wiedział też, że upadnie także Los Angeles, cała Kalifornia, Nowy Jork, Waszyngton, całe Stany, a w końcu… Cały świat.- Piekło po nas przyszło.- przeszło mu przez myśl. Po raz pierwszy w życiu naprawdę się bał.- Niech Bóg ma nas w swojej opiece.- mruknął pod nosem wyczekując sierżanta Doyle’a i kilku innych ocalałych z formacji Stars.
Te postacie są rewelacyjne,do gustu już przypadły mi Esteban,mam nadzieje że trochę pożyje,chociaż co tam Ferro też jest ok,muszę się nauczyć pisać opowiadania tak jak ty.
MISTRZU :D
Stary, nie jestem mistrzem. Po prostu czerpię z tego frajdę. Skończył się 3 sezon, mamy przerwę do października, także ja optuję za tym, żeby więcej ludzi spróbowało z opowiadaniami. Ja zacząłem asymilować się z wykreowanymi przez siebie bohaterami i to mega pomaga w kontynuacji wątku. Radzę Ci, spróbuj, to nic trudnego. Pozdro.
"Kiedy Briggs wraz z obstawą znalazł się w śmigłowcu kapitan podniósł środkowy palec w kierunku maszyny i krzyknął:
- Niech cię diabli Briggs! Pi*erdol się!"
MY SENTIMENTS EXACTLY!
Z czystym sercem przyznaję, że to jest właśnie TEN rozdział, który wciągnął mnie od początku do końca i chciałabym zobaczyć jego ekranizację! Jest super napięcie (tak się bałam żeby nie zeżarli Estebana przy tej akcji z drabiną D: ), akcja leeeeciiii (dobrze, że leci!!), jest nowy bohater z wojska (oh yeah, wojsko! <3), i ogólnie wyrabiasz się mistrzu!
Piszesz chyba 24/h, co? XD Ale dobrze, korzystaj z weny! Nieźle ci idzie, i sam widzisz, że twoje opowiadanie się podoba : )
Dzięki lati. Wątek Spunkmeyera i zwłaszcza Doyle'a będą konsekwentnie poszerzane. Mogę już zaznaczyć, że Spunkmeyer to sadysta, będzie patrzył na swój tyłek nie licząc się z innymi- taki odpowiednik Merle'a ;]. Ferro powoli oswaja się z sytuacją i ręczę, że przy Estebanie się wyrobi. Esteban trochę pożyje, także o jego los bądź spokojna hehe :). Jeszcze raz dzięki za śledzenie wątku. 5 rozdział już dziś wieczorem.
Najbardziej epickie to jest "szły ich steki"chciałby to zobaczyć w filmie,szkoda że w TWD nie doświadczyliśmy takiej sceny,gdzie wojsko i policja były rozrywane przez zombie.