Zaznaczam, iż jest to wersja beta mojego opowiadania. Pierwszy rozdział wrzucam na próbę. Jeśli komuś się spodoba i będą propsy, kolejne kontynuuję w odpowiednim wątku. Chcę po prostu zobaczyć czy się przyjęło. Jeśli się nie spodoba, rozszarpcie mnie żywcem, niczym żywe trupy. Miłego czytania szwędacze.
Rozdział pierwszy: Ostatni dzień Ziemi cz. 1
*
Gdy to wszystko się zaczęło byłem zwyczajnym nauczycielem wychowania fizycznego w jednym z liceów, w Sacramento. Kochałem swoją pracę, uwielbiałem ją, ponieważ, nie wiedząc czemu, moje relacje z młodzieżą zawsze układały się niezwykle pozytywnie. Byłem szanowanym pedagogiem w Sacred Heart School, będąc nieskromnym, budowałem swoją opinię przez kilka lat, dopóki dyrektor nie docenił moich starań związanych z realizacją pasji i celów. Prowadziłem żeńską drużynę koszykówki, która po kilku latach zdobyła mistrzostwo stanu. O tak! Nie wierzyłem w to wszystko. Ze względu na moje sukcesy dostałem propozycję kontraktu na wschodnim wybrzeżu, mniejsza o miasto i drużynę, teraz to zupełnie się nie liczy. To byłby najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Byłby, ponieważ okazał się przedsionkiem piekła, w którym później przyszło mi żyć. Pieprzony 14 maja… Tego dnia straciłem wszystko.
**
Miguel Ferro był trzydziestoletnim mężczyzną, atletycznej budowy latynosem. Posiadał 190 cm wzrostu i krótko przystrzyżone, czarne włosy. Posiadał typowo latynoamerykański zarost. Wąsy przechodzące w idealny prostokąt, kończące się tuż na linii brody i niewielka bródka nadawały mu naprawdę południowy wygląd. Kochał swoją pracę, której w stu procentach był oddany. Jako kawaler miał zdecydowanie dużo więcej czasu niż inni w jego wieku, którzy założyli rodziny musząc, siłą rzeczy, dzielić życie rodzinne i zawodowe. Miguel taki nie był. Powiedział sobie kiedyś, że rodzinę założy dopiero wtedy, gdy osiągnie pewien pułap życiowy, pozwalający w przyszłości nadać dobry status materialny jego osobie, a co za tym idzie, najważniejszym dla niego ludziom.
- Sandy! Nie staraj się jej minąć! To strata czasu! Podaj tą piłkę do Sylvii! Podaj! O taaak! To było świetnie! Brawo dziewczyny! Dwa punkty dla was! Pamiętajcie, że każdy punkt jest na wagę złota!- Dziewczyna nazwana przez Miguela Sandy, była niezwykle śliczna i pociągająca. Wysoka, smukła sylwetka oraz długie, jasne włosy splecione w złocisty warkocz nadawały jej niesamowity wygląd. Miguel starał się omijać szerokim łukiem wszystkie swoje podopieczne. Był przystojny, co wśród zawodniczek oprócz respektu, budziło także chęć zawiązania bardziej osobistych relacji z młodym trenerem. Jak każdy mężczyzna starał oszukać swoje dumne ego, zapominając, że to kobieta jest łowcą, że to kobieta określa cel, do którego potem obiera drogę. Sandy zauroczyła młodego trenera koszykówki. Na początku było niewinnie. Kilka spacerów, czasami jakiś lunch, rozmowy telefoniczne. Wszystko wydawać by się mogło zwyczajne, gdyby nie fakt, że pewnego pięknego popołudnia, po skończonym treningu, Miguel kochał się z nią w swoim gabinecie. Był to ich pierwszy i nie ostatni wspólny seks. Ferro nie mógł sobie tego później wybaczyć. Zero spoufalania się z kimkolwiek- to była jego zasada numer jeden, nie wiedząc czemu, złamana. On jednak dobrze wiedział, czemu. Nie mógł się powstrzymać, okazał słabość. Sandy, śliczna nastolatka, owinęła go sobie wokół palca. Miała tak piękne oczy, tak piękne ciało…
- Trenerze?- Miguel wyrwał się letargu, stojąc jak słup soli na parkiecie Sali gimnastycznej.- Trenerze? Czy wszystko w porządku?- Stała naprzeciw niego Sandy. Wpatrywała mu się w oczy, piłując go błękitnym spojrzeniem. Ferro zamrugał, po czym słabo uśmiechnął się i rzekł:
- Tak Sandy, wszystko ok. Wracaj do gry.- Nastolatka puściła mu oko, po czym podniosła piłkę wypinając się niezwykle wymownie i prowokująco. Ferro przełknął ślinę i włożył do ust gwizdek:
- Ostatnia kwarta dziewczyny! No, jazda! Pamiętajcie, że na parkiecie dajemy z siebie wszystko!- w tym momencie do Sali gimnastycznej wszedł podenerwowany dyrektor placówki. Był to czarnoskóry, około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Podszedł szybkim krokiem do Miguela i szepnął mu na ucho:
- Do sali konferencyjnej, prędko.- Zdziwiony Ferro skinął i już miał pytać o co chodzi, kiedy nagle dyrektor odwrócił się na pięcie, wyjął z kieszeni telefon, przyłożył go do ucha i zniknął za drzwiami sali gimnastycznej. Mężczyzna spojrzał na dziewczyny. Rzekł:
- Hannah, będziesz sędzią. Skończcie dziewczyny ostatnią kwartę, zapiszcie wynik i idźcie się przebrać. Ja przyjdę nieco później, to przeanalizujemy trening. Teraz muszę załatwić ważną sprawę.- Miguel wyszedł z sali gimnastycznej i skierował się tuż do gabinetu dyrektora. Szkoła była niemalże pusta z racji popołudniowych godzin. Większość uczniów skończyła już zajęcia, a i nauczycieli było w placówce niewielu. Ferro minął sprzątaczkę i dozorcę i stanąwszy naprzeciw drzwi do gabinetu dyrektora taktownie zapukał:
- Proszę!- dało się słyszeć z gabinetu. Miguel odchrząknął, po czym chwycił za klamkę i wszedł do pomieszczenia. Za biurkiem siedział barczysty Benjamin Stevens. Pedagog z kilkunastoletnim doświadczeniem, opanowany, ale i surowy, zdecydowany w swoich decyzjach, co pozwoliło objąć mu posadę szefa placówki:
- Usiądź Miguel.- rzekł Ben, po czym wstał i skierował się do barku znajdującego się na prawo od jego biurka:
- Szkockiej, chłopcze?- spytał i otworzył niewielkie drzwiczki.- Miguel odparł:
- Dziękuję panie dyrektorze. Za chwilę jadę do domu, a muszę prowadzić, także…
- Rozumiem.- przerwał stanowczo Stevens, po czym odparł:
- Ja pozwolę sobie na małą lampkę, jeśli nie masz nic przeciwko.- Oczywiście, proszę się nie krępować.- odparł Ferro patrząc z zainteresowaniem na sylwetkę dyrektora. Mężczyzna wyjął szklaneczkę zza oszklonej półki i nalał do niej niewielką ilość ekskluzywnego alkoholu. Odstawił butelkę na miejsce, usiadł, upił jeden spory łyk po czym odparł:
- Wezwałem cię tu nie bez powodu Miguel. Chodzi o opinię, którą miałem ci wydać.- Ferro wyraźnie się zaniepokoił:
- Coś nie tak?- Dyrektor uśmiechnął się ukazując szereg śnieżnobiałych zębów:
- Nie, nie. Skądże. Wszystko w jak najlepszym porządku kolego. Chodzi mi o jedną rzecz…
- Panie dyrektorze, ja przemyślałem sobie wszystko. Jestem zdecydowany, co do kontraktu. W końcu ktoś docenił moje trudy i dostrzegł we mnie potencjalnego kandydata na poprowadzenie drużyny do młodzieżowego mistrzostwa kraju.- Stevens z zaciekawieniem popatrzył na twarz swojego podopiecznego tak, że ten musiał uciec wzrokiem:
- Sugerujesz, że my tutaj nie doceniamy twojego kunsztu i talentu? Do jasnej cholery, Ferro! Od zera stworzyłeś żeńską drużynę, wykreowałeś dziewczyny do tego stopnia, że zdobyły mistrzostwo Kalifornii. Ja doskonale rozumiem twoje cele, ale ku*rwa! Jesteś jednym z najlepszych, masz ogromny talent trenerski. Uwierz, że nie chciałbym, byś póki co odchodził. To dopiero wierzchołek góry lodowej. Ja nie kwestionuję twojej decyzji, broń Boże. Chciałbym tylko, żebyś przemyślał to jeszcze i został w naszej szkole, tak długo, aż wszystko nie osiągnie dobrego pułapu, żeby ktoś mógł przejąć po tobie pałeczkę i utrzymać solidny poziom w dalszych latach.- Miguel spuścił głowę i westchnął. Rzekł:
- Panie dyrektorze, doceniam to wszystko, co dla mnie zrobiliście, ale niech mnie pan zrozumie. To moja życiowa szansa! Za parę lat może jej już nie być. Byłem niezwykle zdziwiony propozycją tego kontraktu, ale i mile zaskoczony. Jestem młodym pedagogiem i wyczuwam na wschodzie moją życiową szansę, z całym szacunkiem dla pańskich kompetencji. Nie twierdzę, że poziom tutejszej koszykówki, że poziom tutejszej placówki jest zły. Ba, śmiem twierdzić, że stał się naprawdę solidny i przez lata wyrobił renomę. Ja jednak…
- Wiem, wiem. Rozumiem cię chłopcze. Miałem jednak nadzieję, że nie opuścisz nas po tym roku szkolnym. Łudziłem się, że zostaniesz jeszcze na sezon, dwa.- Dyrektor słabo uśmiechnął się i przechylił jednym haustem szklaneczkę szkockiej. Skrzywił się i odparł:
- Jak najbardziej cieszę się z twoich sukcesów, ponieważ jest to także nasz sukces, jako solidarnego grona pedagogicznego i młodzieży reprezentującej naszą szkołę. Nie ukrywam, że żal mi cię puszczać do Nowego Jorku. Będzie nam cię brakowało Miguel. Niemniej jednak, życzę powodzenia, z pewnością Ameryka o tobie usłyszy.- uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szuflady. Wyjął z niej aktówkę, w której znajdował się pewien dokument:
- Oto twoja opinia. Oczywiście jak najbardziej pozytywna.- Sięgnął po pieczątkę, po czym odbił ją na kartce, w lewym dolnym rogu opinii. Podpisał, podał Miguelowi i rzekł:
- W takim razie, oto twój bilet. Jest mi niezmiernie szkoda, że nie zostaniesz u nas nieco dłużej. Mam jednak nadzieję, że będziesz nas miło wspominał, tak jak my ciebie.- Ferro wziął opinię, schował ją do teczki i rzekł z uśmiechem:
- Panie dyrektorze, jeszcze nie wyjeżdżam. To jeszcze ponad miesiąc. Niemniej jednak dziękuję za dobre słowo i opinię. To moja życiowa szansa.
- Wiem, wiem.- Odparł Stevens.- Za kilka dni organizujemy małe przyjęcia z okazji twojego kontraktu. Będzie to także małe pożegnanie. Mam nadzieję, że jako osoba kluczowa, pojawisz się na nim.- Ferro szczerze się uśmiechnął, po czym odparł:
- Pewnie. Bardzo mi miło, nie sądziłem, że aż tak wzięliście sobie mój wyjazd do serca.- Dyrektor wstał, to samo uczynił Ferro. Czarnoskóry mężczyzna uścisnął dłoń młodego trenera, po czym odparł:
- Nie bądź skromny Miguel. Jesteśmy jedną, wielką rodziną. Nie puścimy cię bez odpowiedniego pożegnania. Tego możesz być pewien. Szczegóły powiem ci jutro, tymczasem uciekaj już do domu, na zasłużony odpoczynek. Długo dzisiaj trenowałeś nasze dziewczęta.
- Oczywiście panie dyrektorze. Dziękuję za wszystko.- Już miał wychodzić, gdy nagle usłyszał za sobą donośny, ponury głos dyrektora:
- Miguel. Jeszcze jedno. Uważaj na tą małą, Sandy. Doskonale wiem, co jest na rzeczy, jednakże z sympatii do ciebie przymykałem na to oko. Nie zrań jej, skoro wyjeżdżasz, a przynajmniej bądź delikatny. Teoretycznie to nie moja sprawa, praktycznie dotyczy relacji jednego z moich najlepszych pedagogów i najlepszej zawodniczki szkolnej drużyny. Wiesz, co mam na myśli.- Młody trener nie odwrócił głowy, nie chciał spotkać tych świdrujących oczu dyrektora. Rzekł:
- Tak, wiem. Na pewno to załatwię, niech się pan nie martwi.
-Mam taką nadzieję. Do wiedzenia Miguel.
- Do zobaczenia.- odparł Ferro i pospiesznie zamknął za sobą drzwi.
Sandy czekała na niego kilka przecznic od miejsca, gdzie znajdowała się szkoła. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a powietrze było niesamowicie gorące. Drzewa zaczęły rzucać cienie nadając magiczny wygląd sielankowej części dzielnicy. Kalifornia była jednym z najbardziej magicznych stanów amerykańskich. Ocean po jednej, pustynne rubieże po drugiej stronie nadawały jej wygląd najpiękniejszego klejnotu pośród innych klejnotów Ameryki. Miguel kochał to miejsce, nie do końca chciał wyjeżdżać, ale pewne sprawy zmusiły go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. Ferro wyszedł ze szkoły, założył okulary przeciwsłoneczne, po czym wsiadł do swojego porsche i skierował się do miejsca, gdzie czekała na niego Sandy. Dziewczyna wyglądała bajecznie. Spódniczka mini leżała na niej idealnie, długie nogi potęgowały jej urok, a te jasne, długie włosy rodziły najdziksze, seksualne fantazje w głowie młodego trenera koszykówki. Mężczyzna na jej widok uśmiechnął się, podjechała autem na parking i wysiadłszy z auta rzekł:
- Hej skarbie. Mam nadzieję, że nie czekasz zbyt długo.
- Miguuuel!- krzyknęła uradowana dziewczyna i rzuciła mu się na szyję całując go namiętnie w usta, tak że momentalnie skoczyło mu ciśnienie.- Co będziemy robić? Kochaj się ze mną, proszę. Tu i teraz. Jestem taka napalona.- złapała go za krocze całując namiętnie po szyi. Ferro z trudem opanował się, chwycił ją za rękę i delikatnie odsunął:
- Sandy, co ty robisz? Nie tu i nie teraz. Wsiądź proszę do samochodu. Pojedziemy na obiad…- Dziewczyna wyraźnie spochmurniała i spuściła głowę.
- A potem do mnie, księżniczko.- rzekł Miguel z szerokim uśmiechem i uchyliwszy okulary puścił jej oko.- Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, po czym obydwoje wsiedli do samochodu.- Miguel westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjąwszy paczkę czerwonych Marlboro wyjął jednego papierosa. Odpalił, zaciągnął się niezwykle mocno i włączył radio:
- Uwielbiam połączenie dymu papierosowego i perfum. Twoich perfum Miguel.- rzekła Sandy i pocałowała go w policzek.
- Jak spędzimy wieczór?- spytała poprawiając włosy. Miguel rzekł:
- Pojedziemy na mały lunch do The Fire Restaurant, później do galerii handlowej na małe zakupy, a resztę wieczoru i noc spędzimy u mnie. Co ty na to?- spojrzał w jej stronę uśmiechając się szeroko.- Sandy zamrugała i odpowiedziała czarującym uśmiechem. Miguel wiedział, że będzie musiał jej powiedzieć o wyjeździe. Nie czuł nic szczególnego do dziewczyny, choć bardzo ją lubił. Nie kochał, ale lubił. Stała mu się bliska, choć nie na tyle, by mógł poświęcić karierę trenerską dla jej osoby. Postanowił, że porozmawia z nią dzisiaj. Tak. Dzisiaj był dobry dzień. Zjedzą kolację, będą uprawiać seks, będzie miło. Dopiero przed snem z nią porozmawia. Miał tylko nadzieję, że Sandy się z tym pogodzi. Będzie musiała. Ferro czuł się źle z tym wszystkim.- Chyba nie sądziła, że będę z nią na stałe?- spytał się w myślach, ale to mu nie pomogło. Zaciągnął się papierosem po raz kolejny, wyrzucił niedopałek przez okno i zmienił stację. Radio odezwało się świetnym klasykiem.
- Billie Jean is not my lover…- śpiewał w starym kawałku Michael Jackson. Ferro odprężył się, po czym rzekł do Sandy:
- To jak maleńka? Najpierw zakupy czy lunch?- Dziewczyna uśmiechnęła się słabo i rzekła:
- Jak wolisz Miguel, po czym spuściła głowę.- Latynos zauważył to i wyraźnie spochmurniał:
- Eeeej. Co jest mała? Co się stało?- Sandy odparła smutno:
- Czy ty w ogóle mnie lubisz?- Mężczyzna spuścił na chwilkę wzrok, po czym uśmiechnął się i spokojnie odparł:
- Pewnie skarbie. Chodź no tu do mnie.- Przysunął delikatnie jej głowę do swojej, po czym musnął jej wargi. Nie minęło kilka sekund, a para już pochłonęła się w erotycznym pocałunku, który trwał przez dobrych kilkanaście sekund. Byli tak skupieni na sobie, że nie usłyszeli komunikatu radiowego, który przerwał Michaelowi występ:
- Tu Radio 94.7 Sacramento. Mamy godzinę 18.30 i zapraszamy na fakty. Od godzin porannych przez miasto przetoczyła się fala kanibalistycznych ataków. Mamy kilkanaście przypadków pogryzień, w tym jedno śmiertelne. Kapitan policji w Sacramento nie wie, czym jest to spowodowane. Epidemiolodzy podejrzewają, że chodzi o jakiś nowy narkotyk, który wzmaga u ludzi agresję. Stołeczna policja radzi, aby mieszkańcy miasta nie opuszczali domostw po zmroku. Gwarantujemy państwu, to tylko niewielki incydent. Pogryzieni zostaną przebadani w lokalnych szpitalach, a sytuacja jest już opanowana. Dla bezpieczeństwa prosimy jednak…
- Pieprzone radio.- rzekł Miguel nie odrywając wzroku od Sandy i wyłączył odbiornik. Słońce powoli opuszczało nieboskłon. Powiał lekki wiatr znad oceanu.
Szybko zjedli lunch i zrobili zakupy. Było kilka minut po 20. Miguel otworzył drzwi do samochodu i wpuścił Sandy. Włożył siatki z zakupami do bagażnika i sam zasiadł za kierownicą. Ostatnie promienie słońca padały na Sacramento. Za półtorej godziny amerykański zachód miał pogrążyć się w mroku. Miguel wyjął z pulpitu krążek Cypress Hill i włożył go do napędu. Przy dźwiękach Hits from the bong opuścili parking galerii handlowej kierując się do domu Ferro. Młody Latynos mieszkał na przedmieściach, ale miasto nie było olbrzymie. Posiadało około pół miliona mieszkańców, co przy potężnych metropoliach pokroju Nowy Jork, Chicago czy Los Angeles nie nadawało mu monumentalnego wyglądu. Droga z centrum miasta do domu Miguela zajmowała w tych godzinach około 15-20 minut. Mężczyzna wyprostował się i jadąc w ulicy pokrytej ostatnimi promieniami słońca rzekł:
- Grasz coraz lepiej Sandy. Musisz skupić się na technice. Nie możesz nieustannie grać sama. Koszykówka polega na kooperacji… Zwłaszcza koszykówka…
- Wiem skarbie, wiem, ale tak już mam. Może chcę ci troszeczkę zaimponować…- uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. Miguel odwzajemnił uśmiech i odparł:
- Wiem, ale kluczem do sukcesu jest pełna kontrola tego, co na boisku. Skupienie i współpraca w drużynie to podstawa. Tym mi zaimponujesz.- Spojrzał na nią robiąc zeza i krzywiąc przy tym usta. Sandy wybuchła śmiechem i rzekła:
- Uwielbiam, jak tak robisz, haha. Uwielbiam.- W tym momencie minęły ich trzy rozpędzone radiowozy policji Sacramento. Miguel spojrzał w lusterko. Oddalały się z dużą prędkością. Dziewczyna odwróciła głowę i patrzyła, jak samochody znikają w półmroku. Chwilę później przejechał ambulans na sygnale i dwa wozy strażackie:
- Co do ku*rwy nędzy… Co jest?- spytał Miguel marszcząc brwi. Sandy zamrugała, spojrzała przed siebie i rzekła:
- Pewnie znowu jakieś wojny gangów czy coś w tym stylu. Nie przejmuj się Miguel. To nic takiego.
- Mam złe przeczucia skarbie. Cholernie złe przeczucia. Coś wisi w powietrzu.
- Eee tam… To nic takiego. Mało razy widziałeś tu policję? Jeżdżą codziennie, jak opętani… Zachód jest opętany. Ludzie zabijają się każdego dnia, jak gdyby to było normalne. Smutny jest ten świat, coraz bardziej zaczęłam się nad tym zastanawiać, wiesz?- Miguela coś ukłuło. Jak on jej mógł to zrobić. Jakim sposobem? Była inteligentna i wrażliwa. Piękna i delikatna. Nienawidził siebie za to, że pozwolił, by sprawy zaszły tak daleko. Nie chciał jej skrzywdzić. Nie chciał, ale już to zrobił. Ich rozmowa miała być tylko uwieńczeniem tego dzieła zniszczenia. Na pewno rozbije ją psychicznie i uczuciowo… Czuł się, jak świnia…
- Miguel, co jest? Coś z tobą nie tak dzisiaj. Za dużo myślisz. Skup się na mnie, proszę. Spędźmy miły wieczór, dobrze?- spytała go osiemnastoletnia kochanka. Latynos westchnął, złapał ją za dłoń i rzekł:
- Dobrze skarbie. Obiecuję, już wracam do normalności.- Podkręcił radio i pokonując ostatnie przecznice kierował się do domu. Osiedle było niezwykle spokojnie. Słońce na dobre zaczęło znikać za horyzontem. Miguel zaparkował samochód i wysiadłszy z niego otworzył drzwi Sandy. Dał jej kluczyki i rzekł:
- Otwórz proszę drzwi i rozgość się skarbie. Ja uporam się z zakupami.- Sandy podbiegła do drzwi, otworzyła je i uradowana weszła do środka. Miguel wyjął z paczki papierosa, odpalił go i oparłszy się o samochód spojrzał w niebo. Mrok coraz szybciej spowijał osiedle. Powiał lekki wiaterek, który wywołał gęsią skórkę na ciele młodego Latynosa. Ferro cały czas myślał o tym, jak powiedzieć Sandy o kontrakcie, o tym, jak będą musieli się rozstać… Przynajmniej na pewien czas, chociaż sam nie wierzył w to, że kiedyś znów się zobaczą. Będzie myślał o tym za chwilę. Po kolacji. Już miał wchodzić do domu, gdy jego uwagę przykuła sylwetka mężczyzny znajdująca się kilkadziesiąt metrów dalej, z wolna przesuwająca się w stronę zaciekawionego Miguela:
- Siemasz Josh! Co słychać?- krzyknął młody trener machając mężczyźnie, którego nazwał Joshem. Ten jednak nic nie odparł, tylko z wolna, niezwykle ślamazarnie zaczął przesuwać się w kierunku Miguela.- Ech, pewnie pijany, jak zwykle…- rzekł pod nosem.- Ten alkohol kiedyś cię wykończy brachu! Idź lepiej spać, zamiast uderzać po kolejną tequilę! Stary, ledwo chodzisz!- Josh nie odparł nic po raz kolejny, przesuwając się konsekwentnie dalej.- Miguel wyrzucił niedopałek, machnął ręką i zamknąwszy kluczykiem samochód, wszedł do swojego domu.
-Mmmm… Kochanie, kolacja była wyborna. Jesteś świetnym kucharzem, wiesz? A seks z tobą… mogłabym się kochać godzinami mój Latynosku- rzekła Sandy gładząc Miguela po klatce piersiowej. Leżeli na łóżku, tuż po kolacji i… stosunku. Miguel palił papierosa i z milczeniem wpatrywał się w sufit pokoju. Sandy nakryła się kołdrą i zaczęła z wolna przesuwać swoją głowę w stronę penisa partnera. Miguel jednak skrzywił się i rzekł:
- Nie teraz skarbie. Musimy porozmawiać.- Sandy momentalnie wstała. Drżącym głosem spytała:
- Ttaak? Co się dzieje? Tylko mi nie mów, że mnie zostawiasz! Nie chcę kur*wa tego słuchać!!!- Miguel podniósł się. Najgorsze było przed nim. Wiedział, że albo teraz albo nigdy:
- Sandy odsunęła się od niego. Miała łzy w oczach. Była bystra. Wiedziała co się święci.
- Posłuchaj skarbie. Dostałem propozycję kontraktu w Nowym Jorku. To moja życiowa szansa.
- Nie, nie, nie, nieeee…- łkała dziewczyna. Zrobiło mu się jej żal. Spuścił głowę i kontynuował:
- Za miesiąc wyjeżdżam. Nie wiedział, jak ci to powiedzieć. Posłuchaj mnie. Został ci jeszcze rok liceum. Później zaczynasz studia. Zaczekam tam na ciebie. Będziesz mogła uczyć się i rozwijać karierę sportową na wschodzie. Daj mi tylko czas, muszę się tam zadomowić i rozeznać w sytuacji…- Poczuł uderzenie jej dłoń na policzku. Nie odwrócił wzroku. Należało mu się:
- Ty cholerny sk*urwie lu! Zaplanowałeś to! Dobrze wiedziałeś, jak to się skończy. Pół roku temu, jak mnie rżnąłeś! Już wtedy to wiedziałeś! Ty cholerny draniu! Ty draniu!- przytulił ją. Uległa:
- Posłuchaj Sandy. Lubię cię. Naprawdę cię lubię, ale… Daj nam czas. To nie jest takie proste.- Dziewczyna momentalnie odskoczyła. Pospiesznie wstała z łóżka. Była piękna. Piękna, ale i przygnębiona. Pod wpływem histerii wypowiedziała ostre słowa:
- Nienawidzę cię, wiesz? Nienawidzę… Leć sobie do tego pieprzonego Nowego Jorku. Leć i zapomnij o mnie. Zmarnowałeś mi życie, wiesz? Zmarnowałeś mi ku*rwa życie!- Pospiesznie się ubrała i skierowała do wyjścia. Miguel leżał na łóżku nagi, z otwartymi ustami, nie mogąc nic zrobić.- przepraszam.- rzekł w myślach.
- Skarbie, zaczekaj!- odparł i podniósł się zacząwszy ubierać. Dziewczyna otworzyła drzwi i już miała wychodzić, gdy nagle spostrzegła przed sobą sylwetkę mężczyzny. Płacząc spytała go z żałością w głosie:
- Kim pan jest? Proszę mnie przepuścić!- Odpowiedź padła szybciej, niż się spodziewała. Mężczyzna wpatrując się w nią rybimi oczami złapał dziewczynę za ramiona i zatopił zęby w jej szyi. Sandy piskliwie krzyknęła. Nieznajomy wyrwał kawałek mięsa i ścięgien z jej szyi i zaczął żuć. Krew trysnęła na wszystkie strony szkarłatnie barwiąc dywan w domu Miguela. Latynos krzyknął:
- Joooosh! Co ty ku*rwa wyprawiasz! Jooosh!- podbiegł do nich, ale było już za późno. Sandy leżała na ziemi, w konwulsjach. Jej poszarpana aorta uwalniała ostatnie litry krwi, a dziewczyna bladła z sekundy na sekundę. Spojrzała jeszcze słabym wzrokiem na Miguela i z otwartymi ustami zastygła w grymasie bólu.
- Sandy!!! Nieeee!!!! Coś ty jej zrobił poje*bańcu! Josh przełknął kęs świeżego mięsa i spojrzał na Ferro. Z wolna zaczął przesuwać się w jego stronę z wyciągniętą prawą dłonią. Wyglądał strasznie, niczym neptek. Rybie, bezbarwne oczy tępo patrzyły na twarz Miguela. Ten dopiero teraz spostrzegł, że jego sąsiad nie był pijany. Z brzucha zwisał pas jelit. Połowa jego wargi była jakby wyrwana z twarzy. Josh od szyi po pas pokryty był krwią, zapewne swoją i Sandy. Miguel rzucił:
- O ku*rwa! Stój tam! Stój tam do cholery, nie ruszaj się! O Boże… Sandy! Zabiję cię śmieciu, słyszysz!? Zabiję!- Miguel wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i pod wpływem amoku z krzykiem rzucił się w stronę Josha. Wbił mu ostrze w lewe oko, po czym szarpnął i wyciągnął. Mężczyzna zatoczył się po pokoju i runął na ciało Sandy. Miguel dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Upuścił nóż i panicznie przykrył wargi dłońmi:
- Ku*rwa mać! Co ja zrobiłem! Zabiłem człowieka! Zabiłem go! O Boże! Co ja zrobiłem…- Osunął się na ścianie i zaczął płakać. Musiał się uspokoić i zrobił to. Po chwili wstał i niepewnym krokiem podszedł do Sandy. Zdjął z niej ciało Josha i objął dłońmi jej twarz Był cały we krwi:
- Kocham cię mała. Kocham cię… Dopiero teraz to zrozumiałem… To wszystko przeze mnie… Pocałował ją w czoło i przytulił zwłoki. Po chwili coś zwróciło jego uwagę. Krzyki na ulicy... Podniósł się, sięgnął po scyzoryk, który upuścił i wybiegł na ganek. Potężny wybuch wyrzucił słup dymu kilkadziesiąt metrów dalej. Spojrzał w górę. Policyjny śmigłowiec patrolował osiedle i oświetlał pogrążone w mroku i chaosie ulice. Kilkanaście osób wyszło przed domy. Jakaś kobieta leżała na ziemi… Krzyczała w niebogłosy, podczas gdy dwóch mężczyzn pożerało ją żywcem:
- Co tu się do ku*rwy nędzy dzieje?- spytał sam siebie Miguel. Nagle usłyszał za sobą dźwięk. Odwrócił głowę i nie wierzył własnym oczom:
- Sandy…?
Dla mnie już na razie nie musisz się śpieszyć, właśnie przyszedł mi komiks i książka więc mam zajęcie.
Pozdro :D
Siema. Właśnie wróciłem i zabieram się za kończenie rozdziału. Dziś do 23, myślę, że wcześniej, będzie on na 4837483478%
Wiesz co, napisz go w spokoju.
Najlepiej nie pisz kiedy będzie bo jeżeli nie dasz rady to zaraz będzie hejt typu "Co miało być dwa dni temu"
Pozdro Mistrzu :D
lati, mam za sobą wszystkie części Twojego opowiadania, które wrzuciłaś na strefę The Walking Dead - mam rozumieć, że porzuciłaś opowiadanie? :(
ps. sorry K2, ale masz rywalkę ;)
Ooo, jak miło, że ktoś jeszcze o mnie pamięta! : D
Powiem szczerze, że od momentu, kiedy wrzuciłam najnowszy chapter odczuwałam kompletny brak motywacji, ale od pewnego czasu myślę o kontynuacji, nawet mam parę pomysłów spisanych na kartce : ) Ale jeśli zacznę pisać, to i tak najwcześniej po nowym roku, bo teraz totalnie nie mam czasu : /
A, no i jeśli coś ma się pojawić, to tylko na strefie : )
Witam. Chciałem powiedzieć, że już dawno żadna opowieść mnie tak nie hmm.. wciągnęła. To co piszesz jest tak dobre, że bardziej czekam na twoje rozdziały niż na TWD :)
Zmieniałem skracałem, kręciłem, ale... Jest! :) Jutro w ramach rekompensaty wrzucam rozdział numer osiem. Miłego czytania i jeszcze raz przepraszam za opóźnienia!
Rozdział siódmy: Pierwsze plany
*
- Nie podoba mi się ten cały Frost.- szepnął Miguelowi Esteban.- Idzie z przodu, jak jakiś pieprzony przywódca, nie odzywa się i zerka co chwilę czy nadążamy.- pięcioosobowa grupa opuściła na dobre rejony centrum miasta poruszając się w kierunku południowo-zachodnich przedmieść. Na czele pochodu podążał Richard Frost, dumny, wysoki, wyprostowany i pewny siebie. Szedł, jak gdyby nic go nie interesowało. Mogłoby się wydawać, iż nie wyczuwa zagrożenia, które mogło nadejść z każdej strony, w każdej chwili. Grobowa mina nadawała mu tajemniczy wygląd. Tajemniczy, ale też niebezpieczny. Kilkanaście metrów za nim leniwie przesuwali się kolejno Miguel, Esteban, Doyle i Spunkmeyer. Kapitan nie był zadowolony z decyzji swojego podopiecznego. Nie ufał nowopoznanym kompletnie, co było widoczne już na pierwszy rzut oka. Jedynie Doyle, jak się potem okazało, był otwartym, młodym człowiekiem, który zdawał sobie sprawę z tragicznej sytuacji i wiedział, że tylko kooperacja i wzajemne zaufanie, mogą pozwolić im przeżyć. Uliczka, którą kierowali się mężczyźni była teraz pogrążona w mroku. Frost już na początku wędrówki kazał wyłączyć Miguelowi latarkę. Noc dawała się we znaki pięciu wędrowcom, ale była też poniekąd płaszczem, który im sprzyjał. Uliczka, którą się kierowali była skąpana w mlecznym świetle księżyca. Bezchmurne niebo powodowało nienajgorszą widoczność. Domów było coraz mniej, auta stały zaparkowane na chodnikach, a bijąca od nich pustka charakteryzowała dobitnie, że Sacramento jest już martwe. Lampy posępnie spoglądały na przechodniów, ciemne i zastygłe w wiecznej ciszy. Budynki przypominały opuszczone magazyny; żadnego światła, żadnych sylwetek w oknach, żadnego znaku życia wewnątrz. Miguelem wstrząsnął dreszcz. Wiedział, że musi skontaktować się z bratem, który obecnie przebywał w jednostce broniącej stolicy stanu Waszyngton, Olimpii. Martwił się o niego, chociaż wiedział, że ten zawsze był twardym sukinsynem, na pewno lepiej potrafił o siebie zadbać, niż jego młodszy brat… A co jeśli nie?
- Miguel! Ku*rwa! Mówię do ciebie…
- Zamknij się Esteban, myślę!- skwitował natrętnego przyjaciela. Ten popatrzył na niego przymrużonymi oczami i zakończył zaczepki. W tym momencie Frost podniósł rękę. Cała czwórka stanęła, jak jeden mąż.
- Co się dzieje!?- krzyknął Miguel.
- Zamknijcie się i dajcie mi rozpoznać teren.- rzekł Frost, dobitnie, aczkolwiek niezbyt głośno. Ferro nienawidził, jak ktoś wydawał mu polecenia, ale widać było, że póki co Richard chce dobra grupy. Dopóki w niej był, nie musieli się go obawiać. Teraz mieli zdecydowanie poważniejsze zmartwienia.
- Przed nami zaczyna się las. Pośród drzew tli się ogień.- rzekł po chwili namysłu Frost.- Mężczyźni szybko dołączyli do niego. Faktycznie, przedmieście kończyło się kilkoma domkami i pustą drogą prowadzącą do lasu. Po obu stronach szosy były rozległe łąki, jednak czarna ściana drzew, widniejąca w oddali, była dobrze widoczna.
- Spójrzcie.- odparł płatny zabójca. Przyklęknął, a oni razem z nim. Pośród leśnych ostępów spostrzegli całkiem spory punkt, który tlił się jasnym światłem.
- Co myślicie?- spytał po raz pierwszy od dłuższego czasu Doyle. Miguel wpatrując się w ognisko odparł:
- Nie wiem, ale według mnie warto tam pójść.- Frost wyjął z kieszeni pomiętą paczkę papierosów, odpalił jednego i rzekł:
- Musimy podejść blisko, ale tak, żeby nas nie widzieli. Kto wie, jak ci ludzie są nastawieni do innych…- Nagle usłyszeli za sobą kroki. Wszyscy odwrócili głowy. W odległości kilkunastu metrów od miejsca ich postoju dało się wyraźnie zauważyć kilka sylwetek, które wolno przesuwały się w kierunku grupki ocalałych. Spunkmeyer wstał. Przeładował swoją M4kę i rzekł:
- Ja nie będę czekał na zaproszenie.- przysunął policzek do zamka karabinu i już miał zamiar przymierzyć, kiedy nagle poczuł mocny uścisk dłoni na swoim prawym ramieniu:
- Nie radzę, koleś.- odwrócił się. Stał za nim Frost, który patrzył mu prosto w oczy swoim przenikliwym, groźnym spojrzeniem. Spunkmeyer opuścił karabin i stanąwszy naprzeciw młodego zabójcy rzekł:
- Kim ty w ogóle ku*rwa jesteś, gogusiu, żeby nam wszystkim rozkazywać? To, że zabiłeś w przeszłości kilkudziesięciu biznesmenów, nie znaczy, że każdy będzie się ciebie bał. Może ci dwaj Meksykanie i Doyle, ale ja na pewno nie.
- Licz się ze słowami, gringo.- rzucił zdecydowanie Esteban, ale zobaczył przed sobą Miguela kręcącego głową. Dał mu wyraźnie do zrozumienia, aby nie wtrącał się w ich sprzeczkę. Doyle popatrzył, jak Spunkmeyer i Frost mierzą się wzrokiem, po czym rzekł:
- Nie chcę wam przeszkadzać, ale te umarlaki są coraz bliżej.- Richard rzucił ostatnie spojrzenie na kapitana, cisnął papierosa na asfalt i zdecydowanym krokiem skierował się w stronę szwendaczy. Było ich pięciu. Prawdopodobnie stwory usłyszały dźwięki rozmów i wypełzły na ulicę z okolicznych domostw, które, jak się okazało, nie były do końca opuszczone. Miguel i pozostali obserwowali całą sytuację. Ferro zastanawiał się czy nie pomóc przybyszowi, ale jak się okazało potem, było to całkowicie zbędne. Frost wyciągnął z kieszeni nóż. Efektownym półobrotem przewrócił truposza, który wysunął się na pierwszy plan. Ten z jękiem upadł na ziemię. Były zabójca przyklęknął na jedno kolano i zręcznym ruchem umieścił ostrze prosto w oczodole kreatury. Zobaczył nad sobą dwie sylwetki żądnych krwi istot. Wyciągały swoje dłonie w jego kierunku, ale Frost był szybszy. Podciął nogi szwendacza, który błyskawicznie ruszył do ataku. Drugi nie zdążył wykonać żadnego ruchu. Richard sięgnął po pistolet. Tłumik wyciszył pocisk, który przeszył czoło kanibala. Głowę pierwszego, który upadł na szosę, zabójca mocnym stąpnięciem rozgniótł, zupełnie niczym dynię. Pozostało już tylko dwóch. Mężczyzna popatrzył na magazynek i schował broń za pasek spodni. Błyskawicznie podniósł nogę i wysokim kopnięciem, niemalże końcówką buta, uderzył jednego ze szwendaczy w podbródek. Słychać było trzask łamanego kręgosłupa. Stwór zakręcił się w powietrzu i legł na asfalcie. Ostatni przeciwnik ruszył z furią na Richarda. Frost spojrzał na niego, wyciągnął prawą rękę przed siebie i podrzucił nóż. Złapał go w idealnym momencie i cisnął w kierunku głowy truposza. Ostrze pomknęło z niesamowitą szybkością i wbiło się niemalże po samą rękojeść w czoło potwora. Miguel nie wierzył własnym oczom. W ciągu kilku sekund ich nowy kompan załatwił pięciu szwendaczy, właściwie w walce wręcz. Zabójca wyjął nóż z zastygłych zwłok, podniósł się i spojrzał na leżącą sylwetkę, która nie mogąc poruszyć kończynami, z racji przerwanego rdzenia kręgowego, miotała tylko szczękami w dół i do góry, łypiąc bladymi oczami na stojącą nad nią postać. Frost stanął na głowę szwendacza i coraz mocniej naciskając podeszwą na jego czaszkę, rozgniatał mu czoło. Kiedy poczuł na bucie lepką maź i zrozumiał, że unieszkodliwił ostatniego przeciwnika, podszedł do granicy drogi, wytarł buty o trawę, poprawił marynarkę i odwróciwszy się, ruszył w kierunku stojących, jak słupy soli mężczyzn. Spojrzał na Spunkmeyera, który pełnym nienawiści wzrokiem mierzył zbliżającego się Frosta:
- Właśnie dlatego durniu nie użyłeś broni palnej. Chodźcie za mną.- Kiedy Richard zrobił kilka kroków wprzód usłyszał za sobą krzyk kapitana:
- Nie będziesz nazywał mnie durniem, śmieciu!- Odwrócił się. Spunkmeyer stał z karabinem wymierzonym w kierunku przybysza. Ten, po raz pierwszy, wykrzywił wargi w perfidnym uśmiechu:
- Taki z ciebie kozak, żołnierzyku? A może boisz się stanąć twarzą w twarz ze mną i spróbować się, jak mężczyzna z mężczyzną?- Michael krzyknął ze wściekłością i wepchnął karabin w ręce Doyle’a, który, tak jak Esteban i Miguel, stał zdziwiony nie wierząc w to, co się dzieje:
- Panie kapitanie! Co pan wyprawia!?- krzyknął Bryan, ale dowódca nie zwrócił najmniejszej uwagi na słowa sierżanta. Biegł w kierunku Frosta, który spokojnie, niczym pomnik, stał w bezruchu, oczekując ataku furianta. Spunkmeyer wyprowadził potężny prawy prosty. Richard zwinnym ruchem przesunął głowę w lewą stronę, balansując umiejętnie ciężarem ciała. Pięść Spunkmeyera przecięła powietrze. Skorzystał z tego Frost. Zakładając dźwignię na szyję oficera starał się zacisnąć ręce. Spunkmeyer był doświadczonym żołnierzem. Przez wiele lat uczył się różnorodnych sztuk samoobrony, to też wiedział, że nim przeciwnik zaciśnie kończącą pętlę na szyi, musi szybko skontrować jego plan. Zanim Frost prawidłowo ułożył dłonie, Spunkmeyer lekko opuścił głowę i z całej siły uderzył potylicą w twarz przybysza. Richard nie krzyknął, ale złapał się za nos, robiąc kilka kroków w tył. Krew ciurkiem zaczęła kapać na asfalt. Michael odwrócił się i zaatakował zdezorientowanego mężczyznę. Potężne kopnięcie zahaczyło lekko podbródek Richarda, który ledwo zdołał uniknąć ciosu, niemniej jednak ten wybił go z równowagi. Zatoczył się do tyłu, ale nie pozwolił zaatakować Spunkmeyerowi kolejny raz. Niczym tygrys, zwinnie, szybko i niemal niezauważalnie, doskoczył do kapitana i złapawszy go za mundur, rozkwasił mu nos uderzeniem głowy. Spunkmeyer krzyknął w agonii, cofnął się nieco i wyjął nóż. To samo uczynił Frost:
- Teraz naprawdę mnie wku*rwiłeś.- rzekł spokojnie były zabójca. Mężczyźni rzuciliby się na siebie ponownie, gdyby nie interwencja Miguela i pozostałych. Esteban wbiegł pomiędzy nich, Doyle dopadł do dyszącego Spunkmyera natomiast Ferro skupił się na Froście.
Spunkmeyer krzyczał:
- Już nie żyjesz, pajacu! Już ku*rwa nie żyjesz!- Frost popatrzył na niego i rzekł:
- Powiedzmy, że puszczę to płazem. Jeśli jednak jeszcze raz wymierzysz do mnie z jakiejkolwiek broni, zabiję cię bez mrugnięcia okiem.
- Jeśli jeszcze raz przymierzę, nie zdołasz pisnąć słówka!- krzyknął rozwścieczony kapitan. W tym momencie wtrącił się Esteban:
- Poj*ebało was obydwu?! Co wy ku*rwa robicie?
- Panie kapitanie! Niech się pan opamięta! Chce pan ściągnąć tu więcej tych istot!?- Spunkmeyer zamrugał. Powoli uspokajał się:
- Skończ pieprzyć, Doyle! I puść moje ramię do ku*rwy nędzy!!!- Miguel popatrzył na Richarda. Ten ciężko oddychał, nie odrywając wzroku od swojego przeciwnika. Ferro spytał:
- Nic ci nie jest, przyjacielu?- Frost popatrzył na niego i rzekł:
- Nie jestem twoim przyjacielem ani ty moim, ale wasz kumpel ma rację. Zaraz pojawią się tu te kreatury. Przez tego idiotę naraziliśmy się na niebezpieczeństwo.
- Jak mnie…?- Zaczął Spunkmeyer, ale nim zdążył dokończyć, Doyle chwycił za pistolet i uderzył go kolbą w potylicę. Kapitan zajęczał i osunął się na ziemię. Sierżant w ostatniej chwili złapał swojego oficera za mundur. Podbiegł do niego Esteban i pomógł mu utrzymać ciężar ciała dobrze zbudowanego mężczyzny:
- Świetne posunięcie, Amigo! Miałem już dość jęczenia tego sukinsyna.- Frost rzekł:
- Jeśli jeszcze raz ten dureń wejdzie mi w drogę, zabiję go bez ostrzeżenia. Mówię to teraz oficjalnie wam wszystkim. Lepiej, żeby tak się nie stało.- złapał się za nos, przestudiował wzrokiem krew na dłoni i ruszył w kierunku lasu. Doyle wziął na plecy nieprzytomnego kapitana i rzekł:
- Spokojnie, dam radę. Gdybym go nie pozbawił przytomności, ktoś z nas mógłby zginąć.- Miguel rzekł:
- Świetnie się spisałeś Doyle. Dobra robota. Swoją drogą, możemy mieć przez niego same kłopoty. Dobrze o tym wiesz.- Sierżant ugiął się pod ciężarem Spunkmeyera, ale kiedy wyprostował plecy, odparł:
- Wiem Miguel. Zdaję sobie z tego sprawę. Kiedy się ocknie, co nastąpi niezbyt prędko, będziemy musieli z nim pogadać. Kapitan jest… hmmm… Specyficzny. Kiedyś był dobrym żołnierzem. Myślę, że teraz nie wytrzymuje tego tempa. To wszystko dzieje się naprawdę szybko. Ufff… Esteban, jednak możesz mi pomóc.- W oddali dało się słyszeć jęki i trzaski.
- Spieprzajmy panowie. Czy tego chcemy czy nie, musimy posłuchać tego całego Frosta i ruszyć w kierunku tamtego obozowiska czy cokolwiek to jest. Teraz i tak mamy już ogon.- Rzucił Esteban patrząc w kierunku, z którego przybyli.
- Ech… Ch*uj by to strzelił chłopaki. No nic. Ruszajmy.- rzekł posępnie Miguel i jako pierwszy skierował się w stronę podążającego Richarda. Esteban został na chwilę i pomógł Doyle’owi z przenoszeniem nieprzytomnego Spunkmeyera. Po chwili wszyscy podążali już w stronę płonącego ogniska.
**
- Ćśśśś… Dajcie mi chwilę.- szepnął Frost uważnie obserwując zza niewielkich krzaków znajdującą się kilkanaście metrów dalej grupkę siedzącą przy ognisku. Richard zlokalizował osiem osób i kilka namiotów rozpiętych wokół paleniska. Doyle i Esteban ułożyli pod drzewem nieprzytomnego Spunkmeyera, a Miguel, przykucnąwszy, obserwował teren wokół. Richard odwrócił się i rzekł:
- Osiem osób. Siedzą i rozmawiają, jak gdyby nigdy nic. Cztery kobiety i czterech mężczyzn.
- Muszę się odlać.- rzekł po cichu Esteban.
- Nie oddalaj się, koleś i wróć tu za chwilę. Uważaj na szwendacze… Nie sądzę, żeby dwa dni po epidemii zaraza dotarła aż tutaj, ale lepiej być przezornym.- szepnął Frost. Esteban uśmiechnął się szeroko i odparł:
- Szwendacze? Heh… Dobra nazwa Amigo.
- Istotnie.- rzekł były zabójca nie tracąc kontaktu wzrokowego z nieznajomą grupą. Młody Latynos odszedł kilkanaście metrów od swoich towarzyszy i rozpiął rozporek. Opróżnił pęcherz, zapiął pasek od spodni i już miał wracać do kompanów, gdy nagle poczuł zimną stal lufy na plecach:
- Nie ruszaj się! Ani drgnij synu, bo będę zmuszony nacisnąć spust!- głos był niski, ale i łagodny. Esteban wzdrygnął się, przełknął ślinę i przymrużywszy oczy rzekł:
- Spokojnie. Nie zamierzam.- W tym momencie nadbiegł Frost i Miguel. Richard trzymał w dłoni pistolet. Nieznajomy napastnik mocniej przysunął lufę do pleców zdezorientowanego Estebana i krzyknął:
- Nie zbliżajcie się, bo go zastrzelę!- Ferro krzyknął:
- Puść go sk*urwielu!- w tym momencie z obozowiska zaczęły dochodzić krzyki:
- O Boże! Kanibale nas znaleźli! Zdechniemy tuuuu!- głos młodej dziewczyny niósł się na wiele metrów. Richard odwrócił wzrok. Kilka sylwetek w pośpiechu zaczęło zmierzać w ich kierunku. Było ciemno, więc Frost nie widział twarzy:
- Co się tu u diabła dzieje? John!? Żyjesz?- Mężczyzna nazwany Johnem, ten, który mierzył do Estebana krzyknął:
- Tak! Nic mi nie jest! Jest tu jakichś trzech szabrowników! Mam jednego na muszce!
- Nie jesteśmy szabrownikami…- zaczął Esteban, ale John skwitował go:
- Zamilcz, synu! Chyba coś powiedziałem…- w tym momencie dwóch nieznajomych z obozowiska przybiegło na miejsce, mierząc do odwróconych Miguela i Richarda. Jeden z nich odezwał się:
- Kim jesteście i czego tu szukacie!? Mówcie!- Esteban uśmiechnął się i krzyknął:
- Juarez, Amigo! Soy solo yo!
- Co? Esteban? Wiedziałęm, że nas ku*rwa znajdiesz! John! Możesz opuścić broń! To przyjaciele!- krzyknął radośnie Juarez. John drgnął:
- Ale…
- Słyszałeś co powiedziałem? Opuść tą pieprzoną strzelbę, zanim zrobisz mu krzywdę!- John westchnął i opuścił broń. Esteban rzucił się w kierunku przyjaciela. Na chwilę zastygli w uścisku, niczym bracia. Frost popatrzył na Miguela, a ten na niego. Odwrócili się błyskawicznie. Esteban odstąpił do Juareza i patrząc na niego rzekł, uśmiechając się szeroko:
- Kur*wa! Amigo! Na początku myślałem, że nie żyjesz! Jest ze mną Miguel i kilku innych!
- Miguel?- spytał z niedowierzaniem Juarez.- Niech no ja cię uściskam chłopcze. Dawno cię nie widziałem! Podszedł do Ferro, którego w geście pojednania przytulił. Były trener odwzajemnił uścisk:
- Porozmawiamy przy ognisku. Tutaj jest zbyt niebezpiecznie. Pablo, powiedz pozostałym, że wszystko OK. Aaaa… Tamci dwaj też są w porządku. Zaproście ich do paleniska. Niech się ogrzeją.- Kiedy Esteban przywitał się z Pablo, wszyscy skierowali się w stronę ogniska. Gdy Miguel minął krzaki, zza których kilka minut temu Richard obserwował grupę, oślepił go blask ognia. Doyle siedział już na ziemi i ogrzewał dłonie przy płomieniach. Obok leżał Spunkmeyer, który powoli wybudzał się z letargu jęcząc z bólu. Obok siedziała ciemnowłosa, młodziutka dziewczyna, która płacząc, starała się dojść do siebie. To zapewne ona myślała, że szwendacze otoczyły obozowisko. Kilka metrów za dziewczyną siedziała dwójka afro afro amerykanów. Jednym z nich był wysoki chłopak. Miał około dwustu centymetrów wzrostu i krótkie, czarne dredy. Ubrany był w koszulkę koszykarską i szerokie spodnie. Obok siedziała jego rodaczka, dziewczyna z kolczykiem w brwi i długimi, kręconymi włosami, która żując gumę, bacznie obserwowała przybyszów. Kilka metrów dalej spoczywał uśmiechnięty od ucha do ucha człowiek, który machał Miguelowi i reszcie. Miał na sobie skurzaną kamizelkę, podarte jeansy i przetarte trampki. W oczy rzucał się jednak czerwony irokez, wokół którego skóra była całkowicie łysa. Obok dziwacznego jegomościa siedziała młoda kobieta, śliczna blondynka z włosami spiętymi w kok, która jako jedyna nie patrzyła na przybyszów. Jej wzrok skupiony był na płomieniach ogniska. Ostatnią postacią, zamykającą koło była starsza kobieta, około sześćdziesiątki, która serdecznym wzrokiem mierzyła nieznajomych. Juarez stanął w blasku płomieni. Był wysokim, dobrze zbudowanym Latynosem, około czterdziestki. Jego czarne, długie włosy spływały po ramionach, niczym dwie czarne zasłony, nadając mu typowo meksykański wygląd. Czarne wąsy przykrywały jego górne wargi, a grube brwi widniały nad bystrymi, wąskimi oczami. Obok stał Pablo, młody, krótko ostrzyżony chłopak z kolczykiem w lewym uchu, ubrany w podobną do Estebana podkoszulkę. Ostatnim nieznajomym, którego dopiero teraz Miguel i reszta urzekli był niejaki John. Mężczyzna, z pewnością po sześćdziesiątce, z wydatnym brzuchem, ubrany w kowbojski kapelusz i czerwoną koszulę w kratkę. Twarz wbrew pozorom miał serdeczną, ale też nieufną. W ręku trzymał starego remingtona, tym razem jednak nie mierzył nim do nikogo. Juarez rzekł:
- W pobliżu nie było żadnych szwandaczy, wręcz przeciwnie. Odnalazł mnie przyjaciel, z którym przybyło kilku innych.- spojrzał na Miguela i resztę, po czym rzekł:
- Pozwólcie, że przedstawię wam naszą grupę. Ta młoda istotka w czarnych włosach to Cindy.- Wskazał na młodą dziewczynę siedzącą obok Doyle’a, która była już teraz zdecydowanie bardziej spokojna. Cindy skinęła głową. Juarez kontynuował:
- Tamta dwójka to Keisha i Jamal. Są rodzeństwem.- Czarnoskóra dziewczyna uśmiechnęła się i podniosła rękę w górę. Jamal zrobił to samo, jednak z bardziej grobową miną:
- Ten ekscentryczny koleś to Oscar.
- Siemanko! Zajebiście mi miło!- odparł chłopak z czerwonym irokezem na głowie, szczerząc zęby w uśmiechu. Juarez również uśmiechnął się i kontynuował:
- Obok Oscara siedzi Isabelle.- milcząca dziewczyna i tym razem nie podniosła wzroku, patrząc cały czas w ognisko:
- Ta miła kobieta to Martha, a Johna, jej męża już mieliście okazję poznać.- wskazał na starszego mężczyznę stojącego tuż za nimi.
- Esteban i Miguel mnie znają, ale wy nie.- odparł patrząc na Doyle’a i Frosta:
- Ja jestem Juarez, a to mój człowiek, Pablo.- Doyle rzekł:
- Miło nam.- Richard popatrzył po wszystkich, ale nic nie powiedział. Podszedł tylko do ogniska i usiadłszy wyjął z paczki papierosa. Miguel i Esteban uczynili to samo. Usiedli włożyli do ust fajki. Juarez i Pablo usadowili się uzupełniając okrąg wokół paleniska. Ten pierwszy rzekł:
- Esteban, może teraz twoim kompani przedstawią się. Będziemy współpracować, warto się poznać już teraz, póki jest chwila spokoju.- John rzekł:
- Pójdę na wartę.- a kiedy Juarez skinął, Esteban odparł:
- Ten żołnierz to Bryan Doyle.
- A temu drugiemu co jest? Został ugryziony? Jeśli tak, to…
- Nie, nie. Spokojnie. Musieliśmy go unieruchomić, bo sprawiał problemy.- odparł Esteban. Juarez popatrzył na Spunkmeyera, który powoli otwierał oczy i rzekł:
- Rozumiem. Lepiej niech nie sprawia ich tutaj. A ty przyjacielu? Jak masz na imię?- Frost popatrzył na Juareza, zaciągnął się, wypuścił dym z płuc i nic nie odparł. Esteban powiedział za niego:
- To, yyyy… Richard.- Juarez popatrzył jeszcze raz po zebranych, po czym odparł:
- No dobrze. Cieszę się Esteban, że tu trafiłeś. Że trafiliście tu wszyscy. Jak widzisz, tylko ja i Pablo mieliśmy szczęście.- Esteban opuścił głowę. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wszyscy inni nie żyją. Cieszył się jednak ogromnie, że przeżył Juarez i Pablo. Cały czas miał nadzieję, że ich odnajdzie i , jak się okazało, nie mylił się. Miguel popatrzył na wszystkich i spytał:
- Wiecie co się stało?- Pablo pokręcił głową. Odparł:
- Kiedy Esteban wyjechał, żeby cię szukać, zaczęli mówić w radiu o nasilonych atakach tych popaprańców…
- Dokładnie. Sacramento zamieniło się w koszary. Ja i moi ludzie zabarykadowaliśmy się w zakładzie i czekaliśmy na rozwój sytuacji. W nocy ktoś zostawił otwarte drzwi. Człowiek o imieniu Eduardo miał pełnić wartę. Zasnął. Kilkadziesiąt kreatur wdarło się do środka. Nim zdążyliśmy opanować sytuację, połowa moich ludzi nie żyła. Czym prędzej się stamtąd ewakuowaliśmy.- odparł Esteban otwierając puszkę z jedzeniem.
- Może chcecie coś przekąsić?- rzucił w kierunku przybyłych. Wszyscy przecząco pokręcili głowami:
- Póki co chcemy odpocząć i dowiedzieć się, o co chodzi z tym wszystkim.- rzekł Miguel. Juarez zamrugał i odrzekł:
- Wiemy tyle co wy, chłopcze. To podobno jakiś wirus przenoszący się przez ugryzienie i zadrapanie. Trzeba strzelać w łeb, żeby to zabić przemienionych.
- To już wiemy.- rzekł Miguel.
- Jak znaleźliście resztę?- Spytał Esteban patrząc na pozostałych i paląc papierosa. Juarez westchnął i rzekł:
- Keisha była pielęgniarką w pobliskim szpitalu. Kiedy udaliśmy się tam w poszukiwaniu pomocy, zastaliśmy tylko ją i jej brata. Siedziała zamknięta w izolatce z Jamalem.
- To prawda.- Wtrąciła czarnoskóra dziewczyna patrząc na Miguela. Juarez kontynuował:
- Oscara spotkaliśmy kilka godzin później. Kilku tych po*jebów dobijało się do knajpy, w której chciał przeczekać. Dołączył do nas, gdy mu pomogliśmy. Cindy i Isabelle napatoczyły się na nas na ulicy… I w sumie dobrze. Kiedy opuszczaliśmy centrum zobaczyliśmy starego pickupa, która mknął za nami. John i Martha zabrali nas wszystkich i postanowiliśmy udać się za miasto i przeczekać kolejną noc z dala od tego bajzlu. A wy?- Miguel popatrzył w ziemię. Esteban widząc to odparł:
- Pojechałem po Miguela. Stracił wczoraj dziewczynę. Sam rozumiesz.- Juarez sposępniał i rzekł
- Przykro mi chłopcze.- Miguel westchnął, ale nic nie powiedział. Esteban kontynuował:
- Chcieliśmy dostać się do centrum, ale wojsko zablokowało drogę, a z drugiej strony zaatakowała nas horda. Z problemami, ale jednak, dostaliśmy się do naszej bazy. Kiedy zobaczyłem napis, sądziłem, że nie żyjesz. Miguel zauważył notkę, więc postanowiliśmy was szukać. Zebraliśmy zapasy w pobliskim sklepie, poszliśmy do szpitala i tam spotkaliśmy Doyle’a i Spunkmeyera. Po drodze dołączył do nas Richard. Ot, cała historia.
- Aaaa… Ku*rwa. Co się stało?- spytał z jękiem bólu Michael, który teraz wybudził się na dobre. Doyle spojrzał na niego i odparł:
- Musiałem pana uspokoić kapitanie. Przepraszam, ale to było konieczne.
- Aaaa… moja głowa. Jak dojdę do siebie, to policzę się z tobą.- rzekł, masując się po potylicy i próbując usiąść.
- Nie możemy tu zostać, Juarez. Dobrze o tym wiesz.- rzucił Miguel patrząc w ziemię. Wszyscy popatrzyli na niego. Nawet Richard oderwał wzrok od ogniska i zainteresowaniem przyjrzał się Ferro:
- Musimy opuścić ten las i Kalifornię… W Olimpii jest mój brat. Nie wiem, jak wy, ale ja jutro idę go szukać. Nie wiem ile mi to zajmie, nie wiem, kiedy tam dojdę, ale muszę spróbować. To jedyna rodzina, która mi pozostała.- Juarez skończył jeść, odłożył puszkę i rzekł:
- Doskonale zdaję sobie ze wszystkiego sprawę. Opuścimy to miejsce i znajdziemy twojego brata, bo… Mamy po drodze. Dojedziemy do stanu Waszyngton, a później udamy się w bezpieczne miejsce.
- Jakie?- spytał zainteresowaniem Esteban.- Czy gdziekolwiek jest teraz bezpiecznie?- Dodał. Juarez odparł:
- Dzisiaj z grupą podjęliśmy decyzję. Mam nadzieję, że również nas poprzecie. Na zachód od Olimpii jest port. Udamy się na najbliższą wyspę. Sądzę, że jeśli wybuchła tam zaraza, to na pewno na mniejszą skalę. Zresztą gęstość zaludnienia na Hawajach, bo o nich mówię, jest zdecydowanie mniejsza niż na terenie Stanów.- Nastała chwila milczenia. Doyle patrzył na Miguela, Esteban na Doyle’a. Spunkmeyer dochodził jeszcze do siebie, a Frost skwitował słowa Juareza niewielkim uśmiechem. Mężczyzna wstał i rzekł:
- No nic. Porozmawiamy o tym jutro. Jesteście zmęczeni. Prześpijcie się. Namiotów jest więcej niż nas, zabraliśmy kilka ze szpitala i rozstawiliśmy wszystkie, żeby stworzyć optyczne wrażenie, na wypadek zagrożenia. Ja i Pablo zmienimy Johna i weźmiemy drugą wartę. Naprawdę cieszę się Esteban, że odnalazłeś Miguela całego i zdrowego i że wszyscy dotarliście cali i zdrowi na miejsce. Życzę dobrej nocy, mam nadzieję, spokojnej.- Za nim wstał Pablo, z kolei Oscar, Martha, Keisha, Jamal i Cindy. Miguel skupił wzrok na Isabelle, która rzucając przelotne spojrzenie na niego wstała i skierowała się do jednego z namiotów, razem z czarnowłosą Cindy. Ferro odczekał jeszcze chwilę, a kiedy reszta poszła spać, a Pablo i Juarez objęli wartę rzekł:
- Co myślicie?- Pierwszy odezwał się Esteban:
- Według mnie to świetny pomysł. Znajdziemy twojego brata i mam nadzieję, schronimy się na tej pieprzonej wyspie.
- Doyle?- spytał Miguel patrząc na sierżanta:
- Jak dla mnie bomba. Poważnie. Lepsza wyspa niż zarażona Kalifornia.- odparł Doyle.
- Richard?- Rzucił w stronę Frosta Ferro:
- A ja wiem? Niech będzie. Niezły pomysł.- odparł zabójca spokojnym głosem.
- Spunkmeyera nie pytam, bo i tak jest już przegłosowane.- dorzucił na koniec Miguel patrząc na kapitana, który borykał się z bólem:
- Wal się brudasie!- krzyknął poirytowany Michael. Miguel uśmiechnął się i rzekł:
- Niech ci będzie, gringo. Lepiej nie sprawiaj już kłopotów, bo zostaniesz wypieprzony z grupy. Teraz nie żartuję. No dobra panowie. To był ciężki dzień. Zasłużyliśmy na chwilę odpoczynku.
- To prawda. Chodźmy już spać. Padam na ryj.- rzekł Esteban.
- Jutro czeka nas intensywny dzień. Miejmy nadzieję, bez kłopotów.- odparł Doyle. Miguel wstał, Esteban i Frost także. Bryan chciał pomóc Spunkmeyerowi, ale ten odtrącił jego rękę i chwiejnym krokiem skierował się do jednego z wolnych namiotów.
- Jak myślisz? Będzie sprawiał kłopoty?- spytał Esteban Miguela. Ferro westchnął i rzekł:
- Nie wiem. Miejmy nadzieję, że ten idiota czegoś się nauczył.- Esteban skinął i rzekł:
- OK. Chodźmy spać. Do jutra chłopaki. Aaaaa… Padam z nóg.- Esteban i Doyle pożegnali się i skierowali do namiotów. Frost stał jeszcze przy ognisku i patrzył w niebo:
- Miguel czy… Jak ci tam. Lepiej uważaj na tego Juareza, nie mówiąc już o Spunkmeyerze. Nie podoba mi się ten koleś. Jeden i drugi.
- Juarez? Jest w porządku.
- No nie wiem. Mniejsza o to. Dobranoc złotko.- rzucił sarkastycznie Richard i poszedł się położyć.
- Dobranoc, hehe.- odparł z uśmiechem Ferro. Po chwili wszedł do namiotu i położył się. Długo nie mógł zasnąć. Cały czas myślał o swoim bracie… I o Cindy.
Znowu ja, ale bez obaw ;) naprawdę się postarałeś, widać wyraźną poprawę w dialogach, plus bardzo przyjemne opisy walki wręcz i bójki. Jako całość tekst naprawdę ciekawie wygląda. Jeśli pozwolisz, przyczepię się do dwóch wybranych drobiazgów, powiedzmy, logicznych - wszystko po to, by pomóc Ci w doskonaleniu warsztatu ;) "Uliczka, którą kierowali się mężczyźni była teraz pogrążona w mroku(...) Uliczka, którą się kierowali była skąpana w mlecznym świetle księżyca." - albo/albo. "Krzyknął w agonii" - no chyba jednak nie, bo przecież nie umierał, prawda? Podobnych drobiazgów jest trochę, ale to szczegół - ogólnie czyta się to całkiem przyjemnie. Jest progres :) Pozdrawiam.
Polecam się na przyszłość ;) Swoją drogą dobrze by było, gdybyś wrzucał opowiadanie na jakąś stronę, gdzie można edytować tekst. Wówczas wszystkie drobne potknięcia i niefortunne sformułowania (w stylu "Bezchmurne niebo powodowało nienajgorszą widoczność") mogłyby zniknąć bez śladu i to pozwoliłoby takim czepialskim typom jak ja w pełni cieszyć się fabułą ;) A w ogóle to życzę niegasnącego zapału i wielu pomysłów.
Dzisiaj w ramach rekompensaty powinienem wrzucić rozdział ósmy, mam nadzieję, że mi się uda :)
Jak zawsze mi się podobało:) Tylko jeden błąd rzucił mi się w oczy. Nie "skurzaną kamizelkę", a "skórzaną kamizelkę". Poza tym kilka brakujących przecinków, ale to aż tak strasznie nie razi. Muszę jeszcze wspomnieć, że uwielbiam postać Richarda Frosta i mam nadzieję, że mi go nie zabijesz, bo byłoby to strasznie smutne. Mam słabość do takich tajemniczych, groźnych typów.
Co ja tam jeszcze chciałam? A, fajnie, że pojawiło się dużo nowych postaci, ale jak mniemam, pewnie nie wszyscy sobie pożyją.
P.S. Nie przejmuj się i pisz sobie spokojnie. Wierni fani opowiadania na pewno zaczekają. Zresztą sama piszę i zdaję sobie sprawę, że to nie takie proste, jak się większości wydaje. Trzeba zrozumieć, że nikt nie jest maszyną i masz też swoje prywatne życie i obowiązki.
Pozdrawiam ;)
Heh, już sam fakt, że ktoś na to czeka sprawia, iż naprawdę chce mi się pisać. Dzisiaj wieczorem kolejny rozdział, a to dlatego, żeby nadrobić kilka straconych dni. Aaaa... I jeszcze jedno. Bez kitu, błąd ortograficzny zawsze napawa mnie odrazą do siebie. Zwykle ich nie popełniam, ale czasami się zdarzy, co sprawia, że razi to niesamowicie :P.
Przeczytałam wszystkie rozdziały, więc jestem na bieżąco. Zauważyłam znaczną poprawę w dialogach. Opisy również mi się spodobały, wykreowane postacie są ciekawe i chcemy dowiedzieć się o nich więcej. Było parę błędów, które już zostały wspomniane przez inne osoby. Nie raziły mnie jednak tak bardzo, abym przerwała czytanie. Zdarza się.
Trening czyni mistrza – czytaj, pisz i jeszcze raz czytaj. Zasób słów wciąż uzupełniaj. Błędy ortograficzne to pestka, gorsze są językowe. Zdanie musi posiadać sens, bo inaczej będzie źle.
Wena jest kapryśna. Wiem z własnego doświadczenia. Nieraz siedzi człowiek godzinę i nic nie napisze. A następnego dnia nagle dostajemy olśnienia i aż klawiatura lata, kiedy wystukujemy litery w pośpiechu. Ja mam tak: wpatruję się w ekran i czuję pustkę – aż tu niespodziewanie wena powraca! Ważne jest, aby znaleźć pewną osobę, – która oceni, wytknie błędy i naprowadzi na właściwy kierunek.
Nic na siłę, pisanie nie może być poczuciem obowiązku, bo ktoś czeka aż wkleję rozdział i będzie mnie na dodatek poganiał. Pisanie ma być przyjemnością, tworzenie kolejnych rozdziałów powinno wywoływać u twórcy pozytywne odczucia.
Lubimy twoje rozdziały, więc poczekamy.
Naprawdę przyjemnie się czyta. Ja mogę poczekać wiem, że to co napiszesz to będzie coś genialnego. Dajcie mu skończyć zobaczycie , że warto :)
Po raz kolejny odwaliłeś kawał dobrej roboty, czekam z niecierpliwością na następny rozdział. :)
Mógłbyś zacząć pisać komiksy, rewelacyjne. Wybacz, że tak pisze nie do końca musi ci się to podobać ale jestem zachwycony. ;p
Dzisiaj piątek, jeśli ktoś wytrzyma to zajebiście :). Mogę tylko zdradzić, że obecnie rozwijam relacje pomiędzy bohaterami, wyciągam co nieco z ich przeszłości, starając lepiej ukazać czytelnikowi poszczególne sylwetki. To skomplikowany zabieg, dlatego też sądzę, że najświeższy rozdział pojawi się około pierwszej, może nieco później. Niemniej jednak trwam na posterunku i chcę, żeby wypadł jeszcze lepiej od poprzedniego.
Rozdział ósmy: Ostatni bastion padł
*
- Dlaczego płaczesz Miguel?- Mleczna poświata bijąca z konturów smukłej sylwetki napawała go rozkoszą i spokojem.
- Bo nie żyjesz malutka.- Odparł, łkając coraz głośniej. Nie był w stanie określić miejsca, w którym przebywał. Czuł spokój, to prawda, ale kiedy zdawał sobie sprawę, z kim rozmawia, ogarniały go mizantropia i marazm. Nozdrza napawały się błogim aromatem zapachów z całego świata potęgując uczucie błogości i spełnienia.
- Wszyscy umierają. Powinieneś to wiedzieć. Otwórz oczy skarbie.- Miguel podniósł głowę. To, co ujrzał, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Zielona łąka spowita była mlecznym blaskiem tarczy słonecznej. Niebo, błękitne jak nigdy, wydawało się być raczej taflą bajkowego jeziora, a ona… Sandy… Istną nimfą pośród tych pastelowych barw.
- Pamiętasz mnie jeszcze?- spytała dziewczyna. Mężczyzna wstał nagle, jak gdyby wyrwany z letargu.
- Skarbie… Przecież wiesz…- spróbował chwycić ją za ręce. Niebo przybrało granatowy wygląd. Powiał silny wiatr, a w oddali dało się zauważyć łańcuchy błyskawic. Sandy odsunęła się gwałtownie.
- Co robisz? Dlaczego mnie odrzucasz?- spytał z żalem w głosie Miguel. Dziewczyna spuściła głowę. Zaczęła szlochać.
- Zabiłeś mnie. Najpierw moje serce, potem moje ciało.- Miguel otworzył szeroko oczy. Niepewnie zrobił dwa kroki w jej stronę.
- Sandy… To nie tak…
- Zabiłeś mnie gnoju!!!!!!- krzyknęła nagle i podniosła głowę. Jej twarz pokryta była szarym nalotem, a oczy, niegdyś zielone, stały się teraz całkowicie bezbarwne. Połacie skóry zwisały z policzków, a cała gama tych cudownych zapachów, którymi przed kilkoma chwilami urzekły Miguela, zmieniły się obecnie w zgniły odór mięsa. Sandy, a raczej to, czym teraz była, błyskawicznie rzuciła się na niego. Zdezorientowany mężczyzna ani drgnął. Poczuł tylko bolesne ukłucie i usłyszał dźwięk rozrywanego mięsa. Ciepła posoka popłynęła po jego ramieniu, transformując się nagle w wodospad karmazynu. Rozkosz zamieniła się w ból. Tęsknota w żal. Smutek w agonię… Ujrzał płomienie i zgliszcza. Ujrzał Los Angeles…
**
- Nieeeeeeeeeee!!!- zbudził się z krzykiem na ustach. Koszulka, która jeszcze kilka godzin temu była sucha, przypominała teraz przesiąknięty potem materiał. Spojrzał przed siebie. Przez szczeliny w namiocie ujrzał dogasające już ognisko, którego blask mimo to, dawał przyjemne uczucie bezpieczeństwa.
- To tylko sen. To tylko pieprzony koszmar.- powtarzał sobie pod nosem starając uspokoić oddech.
- Co tam się ku*rwa dzieje? Miguel? Wszystko w porządku?- Esteban wypadł z namiotu, niczym wystrzelony z procy pocisk. Ferro widział, jak sylwetka przyjaciela zmierza w jego kierunku.
- Tak! Jest dobrze.- krzyknął Miguel.- Jest naprawdę zajebiście.- dodał sam do siebie. Wstał, nałożył buty i wyjął z kieszeni spodni pomiętą paczkę Marlboro.- Ostatni- pomyślał, wkładając go do ust. Zręcznym ruchem uruchomił zapalniczkę i odpalił papierosa, by po chwili wyjść z namiotu. Na samym wejściu przywitał go Esteban:
- Stary, ku*rwa! Swoim krzykiem obudziłbyś umarłego!
- Lepiej, żeby tak się nie stało.- rzucił Doyle, który stał przy najbliższym drzewie, oddając mocz na jego korę.
- Uważaj koleś, bo coś ci go odgryzie. Swoją drogą ktoś ładnie darł mordę. Prawie postrzeliłem swoje jaja, łapiąc za klamkę.- rzekł Richard, którego dopiero teraz zauważyła pozostała trójka. Frost, jak gdyby nigdy nic, pojawił się znikąd tuż przy ognisku i z zapalonym papierosem podszedł z wolna do reszty kompanów.
- Która godzina chłopaki?- rzucił Esteban, ziewając potężnie. Doyle spojrzał na zegarek.
- Dochodzi druga.- rzucił i także ziewnął. Po chwili na miejsce przybiegł zdyszany Pablo.
- Coś się stało? Kto tak krzyczał?- mężczyźni odwrócili głowy w pośpiechu. Miguel podrapał się po plecach i odparł:
- Miałem koszmar. Spokojnie. Wszystko jest tak, jak być powinno. No może nie do końca, ale nic nam nie zagraża.- Pablo westchnął i rzekł:
- Ufff… Stary, nie rób tego więcej. Nie wiadomo czy ten teren jest całkowicie bezpieczny. Już i tak łażę po omacku i przy każdym szeleście runa mam pełne gacie. Masz szczęście, że nie obudziłeś Juareza ani nikogo innego. Wkurzyliby się z pewnością za ten fałszywy alarm- Miguel spojrzał na resztę namiotów. Reszta grupy była pogrążona we śnie, choć po tak ciężkich godzinach, nie powinno to nikogo dziwić. Pablo popatrzył na całą czwórkę i rzekł:
- Kończę swoją wartę. Ktoś musi mnie zastąpić. Najlepiej dwóch.
- Ja mogę.- wtrącił Doyle rozpinając kilka guzików munduru. Powiał przyjemny wiaterek poruszając przy tym konary drzew.
- Poświęcę się.- dodał Frost rzucając niedopałek w dogasające ognisko.- Kiedy spaliście rozejrzałem się nieco po okolicy. Póki co, jest w porządku- rzekł, drapiąc się po nosie. Jego ptasia twarz wyglądała niezwykle komicznie w blasku coraz mniejszego ognia. Pablo ziewnął i odpowiedział:
- To dobrze, bo jestem ku*rewsko zmęczony. Idę się położyć i mam nadzieję, że mogę wam zaufać. Pamiętajcie, chronicie nasze dupy.- zakończył i z wolna ruszył do namiotu. Na terenie obozowiska pozostali tylko Miguel, Esteban, Bryan i Richard. Ten ostatni spojrzał w niebo pełne gwiazd, po czym powiedział:
- Niech to szlag. Dzisiaj miałem lecieć na Majorkę. Po ciężkim roku pracy należały mi się wakacje. Akurat teraz umarli musieli wstać z pieprzonych grobów.- Doyle, Esteban i Ferro spojrzeli po sobie, ale nic nie powiedzieli. Frost zorientował się o co chodzi, lecz także nic nie odparł, tylko lekko się uśmiechnął. Bryan usiadł przy ognisku i patrząc w płomienie rzekł:
- Dzisiaj wypada moja przepustka. Poznałem fajną dziewczynę w Los Angeles. Miała na imię Crystal. I wiecie co?
- No co?- spytali jednocześnie Miguel i Esteban. Doyle uśmiechnął się i rzekł:
- Robiła najlepszą laskę na świecie.- Mężczyźni wybuchli śmiechem, ale za chwilę zorientowali się, że muszą być cicho i nieco stonowali swój humor. Nawet Richard, zwykle milczący i poważny, wysilił wargi na niewielki grymas rozbawienia. Doyle momentalnie spoważniał patrząc w ognisko. Po chwili zadumy kontynuował monolog:
- Coraz częściej zaczyna mnie to wszystko zastanawiać. Spójrzcie. Jeszcze tydzień temu życie toczyło się swoim nudnym tempem. Ludzie chodzili do pracy, dzieci do szkoły… Pieprzony Eduardo Rodriguez codziennie serwował nam wyśmienita pogodę, w tym swoim schludnym garniturku. Nie do końca wierzę w to, co się dzieje. Cały czas mam nadzieję, że to jakiś ku*rewski żart. Prowokacja naszych mediów…
- To nie jest żart Bryan. Przyzwyczaj się do tego.- rzekł posępnie Miguel siadając obok zamyślonego żołnierza.
- Za miesiąc miałem podpisać kontrakt w nowym Jorku.- dodał Ferro patrząc na sierżanta.
- A kim byłeś?- spytał z zaciekawieniem młody komandos. Miguel przejechał dłonią po ogolonej głowie i westchnąwszy odparł:
- Trenerem żeńskiej drużyny koszykówki. Kochałem tą fuchę, naprawdę.
- Chyba te nastolatki ciebie, Amigo.- rzekł z przekąsem rozbawiony Esteban, ale po chwili zorientował się, że powiedział coś naprawdę głupiego:
- Przepraszam stary. Ku*rwa, jestem idiotą. Naprawdę cię przepraszam.
- Nic się nie stało Esteban. Wyluzuj. Muszę nauczyć się z tym żyć.- wyperswadował po chwili były trener. Nastąpiła długa chwila milczenia. Iskry radośnie wzbijały się w górę, by po chwili stracić swój blask i na zawsze opaść na wypaloną ziemię. Po raz kolejny wiatr przybrał na sile. Przyniósł ze sobą wspomnienia dni minionych, które każdemu z czwórki mężczyzn przyniosły róże odczucia. Doyle z zaciekawieniem odwrócił głowę i spojrzał na Richarda stojącego nieruchomo i wpatrującego się w siną dal:
- Dlaczego tak mało mówisz, Richard? Kompletnie nic o tobie nie wiemy, warto się w końcu lepiej poznać.- Frost nic nie odparł, przynajmniej nie od razu. Mężczyźni zaczęli przyzwyczajać się do jego stylu bycia, a raczej do tego, kim był i co robił. Były zabójca w końcu wysilił się na zdawkową odpowiedź:
- A jakie to ma znaczenie. Ważne jest to, co tu i teraz.
- Rozumiem.- odparł Doyle i skinął głową. Esteban zaskoczył wszystkich:
- Sądzicie, że to Bóg zesłał na nas tą plagę?- Frost parsknął. Doyle wykrzywił twarz w grymasie rozbawienia, a Miguel otworzył usta i odparł:
- Nie doszukujmy się w tym wszystkim sił nadprzyrodzonych.
- Według mnie to terroryści.- odrzekł Bryan, wpatrując się w swoją M4kę, z która nigdy nie opuszczała jego osoby.
- To chyba najlepsze wytłumaczenie.- wtrącił Miguel.- Cholera wie, co wyhodowali w tych laboratoriach jajogłowi. Dzisiaj niczego nie można być pewnym.- dodał.
- Jeśli to wirus, to powinna być już antytoksyna.- pociągnął wątek Frost.- a jeśli nie, to mamy przeje*bane. Przy takim zaludnieniu kontynentów, zakładając, że nie tylko u nas to wybuchło, daję światu od kilku, do kilkunastu dni. Populacja zdecydowanie się uszczupli.
- A z każdym martwym ich szeregi rosną.- dodał z zainteresowaniem Bryan.
- Ej, ej, ej. Nie możemy zakładać, że oni są martwi. Tak naprawdę niczego nie wiemy…- kontynuował rozmowę Esteban. Miguel odparł:
- A jak wytłumaczysz fakt, że tylko strzał w głowę może ich posłać do piachu? Normalny człowiek, któremu przykładowo kula uszkodzi serce, wątrobę, umiera, a przynajmniej pada na ziemię. Kiedy…- załamał głos, ale zebrał się w sobie i dokończył:
- Kiedy strzeliłem do Sandy, ona… Ona nic sobie z tego nie robiła. Dopiero strzał w głowę zakończył wszystko. Wydaje mi się, że to jakiś rodzaj wścieklizny, na pewno zmutowany, o którym nie mamy zielonego pojęcia.
- Ale popatrzcie. Oni odczuwają głód. Są żądni naszego mięsa! Nie spożywają siebie, tylko nas. Gdyby byli martwi, na pewno mieli by to w dupie!- obstawiał przy swoim Esteban. Frost wtrącił się do wymiany zdań:
- Szczerze mówiąc nie wiem czy są martwi czy żywi i gó*wno mnie to obchodzi. Wiem tylko tyle, że szeregi zdrowo myślących, że tak to nazwę, kurczą się z minuty na minutę. Musimy myśleć przyszłościowo i znaleźć sobie jakieś bezpieczne miejsce na dalsze życie. W zasadzie Hawaje to nie taki głupi pomysł. Nie powiem, bo mi się spodobał.- zakończył, wyciągając papierosa z paczki. Podszedł do trójki mężczyzn siedzącej przy ognisku, usiadł i spytał:
- Chce ktoś?- Miguel i Esteban wzięli po jednym, a Doyle odmówił zdecydowanym gestem ręki:
- Dzięki, ale nie palę.- Frost skinął i schował paczkę do kieszeni. Zaciągnął się i odparł:
- Esteban, dobrze znasz się z tym Juarezem?
- Tak, a czemu pytasz?- zaciekawił się Latynos. Richard kontynuował:
- Musicie go uświadomić, że nie możemy tu zostać. Jeśli dobrze myślę, Los Angeles ani inne miasta nie przetrwają naporu tłumów tych istot. Wojsko za późno zorientowało się, o co chodzi.
- No nie pie*rdol! Armia straciła panowanie, ale tylko na chwilę!- wtrącił zniesmaczony Doyle.
- Powiedz mi tak szczerze, żołnierzu.- rozkręcił się Frost.- byłeś w centrum Sacramento. Pod US Bank Tower. Ja też tam byłem. Z samego rana ewakuowałem się z budynku wiedząc, co nastąpi później. Dostrzegłem w waszych szeregach strach i świadomość porażki.
- To nie jest tak…
- Nie wmówisz mi…- rzekł spokojnie Frost.- Nie wmówisz mi, że wasze dowództwo nie zdawało sobie sprawy ze skali tej epidemii. To zbyt szybko przerodziło się w zorganizowaną akcję militarną. Nie sądzisz?
- Być może, ale… Ku*rwa. Sam nie wiem. Dostaliśmy wyraźny rozkaz obrony miasta. To wszystko. Myślisz, że takim pionkom jak my, mówią wszystko?
- Myślę, że jesteśmy udupieni i nie możemy tu zostać. Takie jest moje zdanie. Miguel… Zrobicie tak, jak będziecie chcieli, ale ja za kilka godzin opuszczam to miejsce. Z wami albo bez was. Musicie podjąć decyzję wspólnie. Niebawem zrobi się tutaj gorąco, a jak padnie Los Angeles, a padnie na pewno, żaden centymetr ziemi nie będzie bezpieczny. No nic… Siedź tu Doyle. Ja wezmę wartę. Będziecie mi przeszkadzać, a samemu lepiej pracuję. Do jutra chłopcy.- zakończył Richard i wstał, by po chwili zniknąć w głuszy kilka metrów za nimi. Miguel, Bryan i Esteban popatrzyli po sobie:
- Ku*rwa. Nasz tajemniczy zabójca coś bardzo się rozgadał.- rzekł z rozbawienie Esteban.
- Ma rację.- urwał mu szybko Miguel.- Najgorsze jest to, że Richard ma pieprzoną rację. Gó*wno mnie obchodzi kim był i co robił. Na pewno posłał kilku sukinsynów do piachu, co nam wyszło na dobre, ale w tym momencie muszę mu przyznać całkowitą rację. Esteban, przekonaj Juareza, żebyśmy z samego rana opuścili to miejsce. Jeśli Los Angeles faktycznie padnie, to cała Kalifornia będzie stracona.
- Sacramento wytrzymało tylko jeden dzień… Zacząłem coraz bardziej wierzyć w słowa tego kolesia.- rzucił posępnie Doyle wpatrując się w niewielkie już ognisko. Ferro rzekł:
- Z tego wszystkiego zapomniałem telefonu i nie mogę skontaktować się z bratem.
- I tak gó*wno byś zdziałał, Amigo.- wtrącił się Esteban. Miguel spojrzał na niego z przymrużonymi oczami. Po chwili jego przyjaciel odparł:
- Na pewno jest zajęty, to raz. Po drugie, linie telefoniczne albo są zajęte albo przekaźniki siadły już całkowicie. Sacramento zostało odcięte po kilku godzinach, o czym sam się dziś święcie przekonałeś.
- To prawda.- rzucił wymownie Doyle.- W kryzysowych sytuacjach wszystko się pi*erdoli. Teraz tylko specjalnie utworzone linie mają monopol na telekomunikację.
- Bryan, która godzina?- spytał sennie Esteban. Doyle ponownie spojrzał na zegarek:
- Tym razem dochodzi trzecia. Za jakąś godzinę, półtorej, powinno zacząć się przejaśniać. Mam już dosyć tej pieprzonej nocy. I tak nie mogę spać. Cały czas mam w głowie obrazy sprzed kilkunastu godzin.
- Doyle, musimy pogadać o naszym panie kapitanie.- zwrócił mu uwagę Miguel. Esteban zamrugał i spojrzał się, ciekawy reakcji sierżanta. Ten wziął pierwszy, lepszy patyk i zaczął nim grzebać w ziemi. Odparł leniwie:
- Wiedziałem, że ta rozmowa nie może zaczekać.
- To prawda.- przyznał mu zdecydowanie rację Ferro.- Nie owijajmy w bawełnę. Spytam poważnie i oczekuję szczerej odpowiedzi. Ten koleś to kawał drania, prawda?- Bryan zastanowił się chwilę nie wiedząc, co powiedzieć. Bądź, co bądź, ładnych parę lat Doyle był jego podkomendnym i siłą rzeczy zżył się ze swoim dowódcą. Rzekł:
- To nie jest do końca tak. Kapitan Spunkmeyer był dobrym, choć nieco brawurowym żołnierzem. Miał szacunek w wojsku, to prawda. Słynął ze swoich żelaznych zasad i wybuchowego charakteru, ale dbał o chłopaków. Coś się ostatnio jednak zmieniło.
- Nie wiem jaki był, ale widzę, jaki jest teraz.- wtrącił naprędce Esteban.- Miguel ma rację. Koleś kilka godzin temu chciał zastrzelić Frosta. Nie znam ani jednego ani drugiego, ale wydaję mi się, że Richard ma łeb na karku i pomimo tego co robił kiedyś, jest ogarniętym i pomocnym facetem. Twój kapitan jednak kompletnie mi się nie podoba.- zakończył z niesmakiem na ustach.
- My doskonale rozumiemy pewne sprawy, a przynajmniej staramy się je zgłębić. Ale do jasnej cholery, nie potrzebujemy teraz czarnej owcy w stadzie.- rzekł Miguel.
- Zwłaszcza, że powiększyliśmy grupę, a Juarez jest typem człowieka, który, kiedy się wku*rwi, może posunąć się do naprawdę radykalnych metod.- wyperswadował Esteban. Doyle cisnął patyk w ledwo już żarzące się ognisko i rzekł:
- W kapitanie coś pękło. Na moich oczach zabił cywila, który chciał tylko ochronić siebie i swoją córkę. Poświęcił jednego z naszych, takiego Sparksa, żeby czym prędzej spieprzyć z US Bank Tower w bezpieczne miejsce, myśląc wyłącznie o własnej dupie. Nie ukrywam, że było to karygodne zachowanie, kompletnie nieprzystojące dowódcy marines. Zgodzę się z wami, że stał się niebezpiecznym człowiekiem. Nie mogę zapewnić, że go utemperuję, zwłaszcza, że traktuje mnie tak, jak widzicie. Mogę jedynie obiecać, że będę starał się przemówić mu jakoś do rozsądku, choć Spunkmeyer jest typem człowieka, który słucha tylko swojego karabinu. Będzie ciężko.
- Nie sądzę, żeby sprawiał problemy panowie. Richard dał mu wycisk, a poza tym ten pajac chyba się w końcu czegoś nauczył.- dodał trafnie Esteban. Ferro zamyślił się i odparł:
- No nic. Oby wszystko ułożyło się po naszej myśli…- nie zdążył dokończyć, bo jego uwagę przykuł odgłos kroków. Cała trójka pospiesznie wstała. Doyle sięgnął po M4kę, a Esteban przygotował do strzału swojego shotguna. Miguel nie miał broni palnej, ale sięgnął po nóż, który spoczywał złożony w jego prawej kieszeni. Po kilku sekundach kompani spostrzegli biegnącego Richarda. Jego wysoka sylwetka majaczyła między drzewami robiąc się coraz większa, aż w końcu mężczyzna dotarł do centrum obozowiska, przystanął i rzekł:
- Kilkadziesiąt metrów dalej jest spora grupa szwendaczy. Nie wiem, ilu dokładnie, ale na pewno powyżej trzydziestu. Kto wie, jak wygląda cała okolica. Tym bardziej musimy zebrać dupy w troki i opuścić ten las.
- No to teraz do*jebałeś koleś.- rzekł Esteban rozglądając się nerwowo wokół.
- Na razie cicho siedźmy na dupie. Doyle, jeśli możesz, weź butelkę wody z namiotu. Musimy zalać ogień, żeby nie przyciągnął uwagi tych stworzeń. Podejrzewam, że te po*jeby kręciły się tam już wcześniej, ale na wszelki wypadek lepiej mieć oczy szeroko otwarte i nie prowokować losu. Niebo jest bezchmurne, księżyc świeci jasno, także widoczność nie jest tragiczna. Ta polana wydaje się bezpieczna, ale mimo wszystko zachowałbym czujność.- Doyle błyskawicznie pobiegł do namiotu, by po chwili ugasić pogorzelisko. Po kilku chwilach noc przykryła czarnym płaszczem pogrążony we śnie obóz i czterech stojących mężczyzn, którzy teraz skupiali się na każdym detalu wokół. Po kilku minutach oczy mężczyzn przyzwyczaiły się do ciemności mając w zasięgu wzroku całą polankę, na której rozbito namioty. Teren był czysty. Przynajmniej na razie. Esteban rzekł:
- Mam pomysł. Pablo miał ze sobą niewielkie radyjko. Jeśli jeszcze nadają, a sądzę, że tak jest, będziemy mogli włączyć jakąś stację i zorientować się, jak wygląda sytuacja. Myślę, że bateryjki jeszcze trzymają.
- Nie wiem czy to dobry pomysł. A jeśli kanibale usłyszą dźwięk?- spytał z przerażeniem w głosie Doyle.
- Spokojnie. Posłuchamy tylko kilka sekund co się dzieje, a potem wyłączymy radio. Maksymalnie je oczywiście przyciszymy.
- Jestem za.- rzekł Miguel. Frost tylko wzruszył ramionami. Esteban dłużej nie zastanawiał się i poszedł po radyjko. Po kilku chwilach wrócił na miejsce.
- Mam nadzieję, że jakiś przekaźnik radiowy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów jeszcze działa. Jeśli nie, raczej nic ciekawego się nie dowiemy.
- Nie gadaj Esteban, tylko włączaj to radio.- przerwał mu podenerwowany Ferro. Przyjaciel skinął i rozłożył antenę, przyciszając przedtem głośność przekaźnika na minimalną. Richard rozejrzał się po okolicy, ale nie zauważył niczego podejrzanego. Po chwili skupił całą swoją uwagę na radiu. Esteban uruchomił je. Na początku słychać było kilka szumów, które potem przerodziły się w nerwowy głos jakiegoś prezentera:
- … Przypominam. Tu Los Angeles Radio i nasz ostatni komunikat. Nasza stolica padła. To ostatnie minuty, które dzielą nas od ewakuacji. Los Angeles nie jest już bezpieczne. Proszę państwa… Nie sądziłem, że to powiem… Kalifornia jest stracona, a my za chwilę przestaniemy nadawać… Z samego rana prezydent wygłosi orędzie do narodu. Jeśli ktoś pozostał w bezpiecznym miejscu, niech włączy przekaźnik i prześledzi dokładnie program. Niech Bóg ma nas w swojej opiece…- w tym momencie padły baterie i radio umilkło. Nastąpiła długa cisza przerywana oddechami mężczyzn. Po chwili odezwał się Frost, z tym swoim spokojnym, opanowanym tonem:
- A nie mówiłem?
super ! już nie mogę doczekać się dalszych losów.Szczerze to moimi faworytami są doyle i frost utożsamiam się z doylem bo jest moim odpowiednikiem jak by takie coś się stało miguel i esteban to 2 plan dla mnie :)
Ta czwórka, którą wymieniłeś to główni bohaterowie, na których skupię się w szczególnej mierze :). Do tego grona dojdzie jeszcze Isabelle, ale jej losy rozwinę w dalszych rozdziałach :). Cieszę się, że jesteś zainteresowany moim opowiadaniem. Jutro na pewno kolejny rozdział :)
Oczywiście niekwestionowanym liderem będzie Miguel, od którego zacząłem całą przygodę, dlatego też to przede wszystkim na jego metamorfozie się skupię, ale inni będą w niej kluczowi
Dodam tylko, że mam pewien interesujący motyw z dalszym wątkiem i tego (gwarantuję!!!) nie było w filmach o zombie, ale nie będę teraz o tym pisał :). Może się spodobać albo i zostać wyśmianym, niemniej jednak zaryzykuję, choć ten wątek zostanie poruszony w duuuużo dalszych rozdziałach.
aż założyłam konto, żeby Ci napisać, że wręcz przeciwnie!;) czytam od początku Twoje opowiadanie, jest świetne, wielkie propsy;) także jeżeli masz już ukończony następny rozdział to śmiało wstawiaj, ja się nie obrażę;D
O, nowy rozdział. Miło ;) Dziś na temat błędów mi się nie chce pisać, więc skupię się na treści. Fajnie, że pozwoliłeś bohaterom spokojnie porozmawiać i odpocząć od akcji. Takie przejściowe rozdziały są bardzo potrzebne. Oczywiście cieszę się niezmiernie, że mój ulubieniec Richard w końcu zaczął więcej mówić. Liczę na to, że kiedyś coś tam o sobie wspomni, ale póki co, intryguje mnie ta jego tajemniczość. Zastanawiam się też, dlaczego właściwie pomógł chłopakom. Ze względu na swoją profesję raczej nie powinien przywiązywać dużej wagi do ludzkiego życia, a ze swoimi umiejętnościami walki sam świetnie by sobie poradził. Jakieś ukryte motywy? W sumie nie obchodzi mnie, co zrobi, bo i tak go uwielbiam ;)
Albo dobra, jedna mała uwaga. Ogranicz ilość używanych wykrzykników. Spokojnie wystarczy jeden, dopuszcza się użycie trzech, ale moim zdaniem to zupełnie niepotrzebne. Ekspresja wypowiedzi nie jest uzależniona od zastosowania większej ilości znaków przestankowych.
Rozdział dziewiąty będzie około godziny 23-24, jeśli ktoś jest zainteresowany :)