PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=547035}
7,8 177 tys. ocen
7,8 10 1 177049
6,6 33 krytyków
The Walking Dead
powrót do forum serialu The Walking Dead

Opowiadanie 

użytkownik usunięty

Zaznaczam, iż jest to wersja beta mojego opowiadania. Pierwszy rozdział wrzucam na próbę. Jeśli komuś się spodoba i będą propsy, kolejne kontynuuję w odpowiednim wątku. Chcę po prostu zobaczyć czy się przyjęło. Jeśli się nie spodoba, rozszarpcie mnie żywcem, niczym żywe trupy. Miłego czytania szwędacze.

Rozdział pierwszy: Ostatni dzień Ziemi cz. 1

*

Gdy to wszystko się zaczęło byłem zwyczajnym nauczycielem wychowania fizycznego w jednym z liceów, w Sacramento. Kochałem swoją pracę, uwielbiałem ją, ponieważ, nie wiedząc czemu, moje relacje z młodzieżą zawsze układały się niezwykle pozytywnie. Byłem szanowanym pedagogiem w Sacred Heart School, będąc nieskromnym, budowałem swoją opinię przez kilka lat, dopóki dyrektor nie docenił moich starań związanych z realizacją pasji i celów. Prowadziłem żeńską drużynę koszykówki, która po kilku latach zdobyła mistrzostwo stanu. O tak! Nie wierzyłem w to wszystko. Ze względu na moje sukcesy dostałem propozycję kontraktu na wschodnim wybrzeżu, mniejsza o miasto i drużynę, teraz to zupełnie się nie liczy. To byłby najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Byłby, ponieważ okazał się przedsionkiem piekła, w którym później przyszło mi żyć. Pieprzony 14 maja… Tego dnia straciłem wszystko.

**

Miguel Ferro był trzydziestoletnim mężczyzną, atletycznej budowy latynosem. Posiadał 190 cm wzrostu i krótko przystrzyżone, czarne włosy. Posiadał typowo latynoamerykański zarost. Wąsy przechodzące w idealny prostokąt, kończące się tuż na linii brody i niewielka bródka nadawały mu naprawdę południowy wygląd. Kochał swoją pracę, której w stu procentach był oddany. Jako kawaler miał zdecydowanie dużo więcej czasu niż inni w jego wieku, którzy założyli rodziny musząc, siłą rzeczy, dzielić życie rodzinne i zawodowe. Miguel taki nie był. Powiedział sobie kiedyś, że rodzinę założy dopiero wtedy, gdy osiągnie pewien pułap życiowy, pozwalający w przyszłości nadać dobry status materialny jego osobie, a co za tym idzie, najważniejszym dla niego ludziom.
- Sandy! Nie staraj się jej minąć! To strata czasu! Podaj tą piłkę do Sylvii! Podaj! O taaak! To było świetnie! Brawo dziewczyny! Dwa punkty dla was! Pamiętajcie, że każdy punkt jest na wagę złota!- Dziewczyna nazwana przez Miguela Sandy, była niezwykle śliczna i pociągająca. Wysoka, smukła sylwetka oraz długie, jasne włosy splecione w złocisty warkocz nadawały jej niesamowity wygląd. Miguel starał się omijać szerokim łukiem wszystkie swoje podopieczne. Był przystojny, co wśród zawodniczek oprócz respektu, budziło także chęć zawiązania bardziej osobistych relacji z młodym trenerem. Jak każdy mężczyzna starał oszukać swoje dumne ego, zapominając, że to kobieta jest łowcą, że to kobieta określa cel, do którego potem obiera drogę. Sandy zauroczyła młodego trenera koszykówki. Na początku było niewinnie. Kilka spacerów, czasami jakiś lunch, rozmowy telefoniczne. Wszystko wydawać by się mogło zwyczajne, gdyby nie fakt, że pewnego pięknego popołudnia, po skończonym treningu, Miguel kochał się z nią w swoim gabinecie. Był to ich pierwszy i nie ostatni wspólny seks. Ferro nie mógł sobie tego później wybaczyć. Zero spoufalania się z kimkolwiek- to była jego zasada numer jeden, nie wiedząc czemu, złamana. On jednak dobrze wiedział, czemu. Nie mógł się powstrzymać, okazał słabość. Sandy, śliczna nastolatka, owinęła go sobie wokół palca. Miała tak piękne oczy, tak piękne ciało…
- Trenerze?- Miguel wyrwał się letargu, stojąc jak słup soli na parkiecie Sali gimnastycznej.- Trenerze? Czy wszystko w porządku?- Stała naprzeciw niego Sandy. Wpatrywała mu się w oczy, piłując go błękitnym spojrzeniem. Ferro zamrugał, po czym słabo uśmiechnął się i rzekł:
- Tak Sandy, wszystko ok. Wracaj do gry.- Nastolatka puściła mu oko, po czym podniosła piłkę wypinając się niezwykle wymownie i prowokująco. Ferro przełknął ślinę i włożył do ust gwizdek:
- Ostatnia kwarta dziewczyny! No, jazda! Pamiętajcie, że na parkiecie dajemy z siebie wszystko!- w tym momencie do Sali gimnastycznej wszedł podenerwowany dyrektor placówki. Był to czarnoskóry, około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Podszedł szybkim krokiem do Miguela i szepnął mu na ucho:
- Do sali konferencyjnej, prędko.- Zdziwiony Ferro skinął i już miał pytać o co chodzi, kiedy nagle dyrektor odwrócił się na pięcie, wyjął z kieszeni telefon, przyłożył go do ucha i zniknął za drzwiami sali gimnastycznej. Mężczyzna spojrzał na dziewczyny. Rzekł:
- Hannah, będziesz sędzią. Skończcie dziewczyny ostatnią kwartę, zapiszcie wynik i idźcie się przebrać. Ja przyjdę nieco później, to przeanalizujemy trening. Teraz muszę załatwić ważną sprawę.- Miguel wyszedł z sali gimnastycznej i skierował się tuż do gabinetu dyrektora. Szkoła była niemalże pusta z racji popołudniowych godzin. Większość uczniów skończyła już zajęcia, a i nauczycieli było w placówce niewielu. Ferro minął sprzątaczkę i dozorcę i stanąwszy naprzeciw drzwi do gabinetu dyrektora taktownie zapukał:
- Proszę!- dało się słyszeć z gabinetu. Miguel odchrząknął, po czym chwycił za klamkę i wszedł do pomieszczenia. Za biurkiem siedział barczysty Benjamin Stevens. Pedagog z kilkunastoletnim doświadczeniem, opanowany, ale i surowy, zdecydowany w swoich decyzjach, co pozwoliło objąć mu posadę szefa placówki:
- Usiądź Miguel.- rzekł Ben, po czym wstał i skierował się do barku znajdującego się na prawo od jego biurka:
- Szkockiej, chłopcze?- spytał i otworzył niewielkie drzwiczki.- Miguel odparł:
- Dziękuję panie dyrektorze. Za chwilę jadę do domu, a muszę prowadzić, także…
- Rozumiem.- przerwał stanowczo Stevens, po czym odparł:
- Ja pozwolę sobie na małą lampkę, jeśli nie masz nic przeciwko.- Oczywiście, proszę się nie krępować.- odparł Ferro patrząc z zainteresowaniem na sylwetkę dyrektora. Mężczyzna wyjął szklaneczkę zza oszklonej półki i nalał do niej niewielką ilość ekskluzywnego alkoholu. Odstawił butelkę na miejsce, usiadł, upił jeden spory łyk po czym odparł:
- Wezwałem cię tu nie bez powodu Miguel. Chodzi o opinię, którą miałem ci wydać.- Ferro wyraźnie się zaniepokoił:
- Coś nie tak?- Dyrektor uśmiechnął się ukazując szereg śnieżnobiałych zębów:
- Nie, nie. Skądże. Wszystko w jak najlepszym porządku kolego. Chodzi mi o jedną rzecz…
- Panie dyrektorze, ja przemyślałem sobie wszystko. Jestem zdecydowany, co do kontraktu. W końcu ktoś docenił moje trudy i dostrzegł we mnie potencjalnego kandydata na poprowadzenie drużyny do młodzieżowego mistrzostwa kraju.- Stevens z zaciekawieniem popatrzył na twarz swojego podopiecznego tak, że ten musiał uciec wzrokiem:
- Sugerujesz, że my tutaj nie doceniamy twojego kunsztu i talentu? Do jasnej cholery, Ferro! Od zera stworzyłeś żeńską drużynę, wykreowałeś dziewczyny do tego stopnia, że zdobyły mistrzostwo Kalifornii. Ja doskonale rozumiem twoje cele, ale ku*rwa! Jesteś jednym z najlepszych, masz ogromny talent trenerski. Uwierz, że nie chciałbym, byś póki co odchodził. To dopiero wierzchołek góry lodowej. Ja nie kwestionuję twojej decyzji, broń Boże. Chciałbym tylko, żebyś przemyślał to jeszcze i został w naszej szkole, tak długo, aż wszystko nie osiągnie dobrego pułapu, żeby ktoś mógł przejąć po tobie pałeczkę i utrzymać solidny poziom w dalszych latach.- Miguel spuścił głowę i westchnął. Rzekł:
- Panie dyrektorze, doceniam to wszystko, co dla mnie zrobiliście, ale niech mnie pan zrozumie. To moja życiowa szansa! Za parę lat może jej już nie być. Byłem niezwykle zdziwiony propozycją tego kontraktu, ale i mile zaskoczony. Jestem młodym pedagogiem i wyczuwam na wschodzie moją życiową szansę, z całym szacunkiem dla pańskich kompetencji. Nie twierdzę, że poziom tutejszej koszykówki, że poziom tutejszej placówki jest zły. Ba, śmiem twierdzić, że stał się naprawdę solidny i przez lata wyrobił renomę. Ja jednak…
- Wiem, wiem. Rozumiem cię chłopcze. Miałem jednak nadzieję, że nie opuścisz nas po tym roku szkolnym. Łudziłem się, że zostaniesz jeszcze na sezon, dwa.- Dyrektor słabo uśmiechnął się i przechylił jednym haustem szklaneczkę szkockiej. Skrzywił się i odparł:
- Jak najbardziej cieszę się z twoich sukcesów, ponieważ jest to także nasz sukces, jako solidarnego grona pedagogicznego i młodzieży reprezentującej naszą szkołę. Nie ukrywam, że żal mi cię puszczać do Nowego Jorku. Będzie nam cię brakowało Miguel. Niemniej jednak, życzę powodzenia, z pewnością Ameryka o tobie usłyszy.- uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szuflady. Wyjął z niej aktówkę, w której znajdował się pewien dokument:
- Oto twoja opinia. Oczywiście jak najbardziej pozytywna.- Sięgnął po pieczątkę, po czym odbił ją na kartce, w lewym dolnym rogu opinii. Podpisał, podał Miguelowi i rzekł:
- W takim razie, oto twój bilet. Jest mi niezmiernie szkoda, że nie zostaniesz u nas nieco dłużej. Mam jednak nadzieję, że będziesz nas miło wspominał, tak jak my ciebie.- Ferro wziął opinię, schował ją do teczki i rzekł z uśmiechem:
- Panie dyrektorze, jeszcze nie wyjeżdżam. To jeszcze ponad miesiąc. Niemniej jednak dziękuję za dobre słowo i opinię. To moja życiowa szansa.
- Wiem, wiem.- Odparł Stevens.- Za kilka dni organizujemy małe przyjęcia z okazji twojego kontraktu. Będzie to także małe pożegnanie. Mam nadzieję, że jako osoba kluczowa, pojawisz się na nim.- Ferro szczerze się uśmiechnął, po czym odparł:
- Pewnie. Bardzo mi miło, nie sądziłem, że aż tak wzięliście sobie mój wyjazd do serca.- Dyrektor wstał, to samo uczynił Ferro. Czarnoskóry mężczyzna uścisnął dłoń młodego trenera, po czym odparł:
- Nie bądź skromny Miguel. Jesteśmy jedną, wielką rodziną. Nie puścimy cię bez odpowiedniego pożegnania. Tego możesz być pewien. Szczegóły powiem ci jutro, tymczasem uciekaj już do domu, na zasłużony odpoczynek. Długo dzisiaj trenowałeś nasze dziewczęta.
- Oczywiście panie dyrektorze. Dziękuję za wszystko.- Już miał wychodzić, gdy nagle usłyszał za sobą donośny, ponury głos dyrektora:
- Miguel. Jeszcze jedno. Uważaj na tą małą, Sandy. Doskonale wiem, co jest na rzeczy, jednakże z sympatii do ciebie przymykałem na to oko. Nie zrań jej, skoro wyjeżdżasz, a przynajmniej bądź delikatny. Teoretycznie to nie moja sprawa, praktycznie dotyczy relacji jednego z moich najlepszych pedagogów i najlepszej zawodniczki szkolnej drużyny. Wiesz, co mam na myśli.- Młody trener nie odwrócił głowy, nie chciał spotkać tych świdrujących oczu dyrektora. Rzekł:
- Tak, wiem. Na pewno to załatwię, niech się pan nie martwi.
-Mam taką nadzieję. Do wiedzenia Miguel.
- Do zobaczenia.- odparł Ferro i pospiesznie zamknął za sobą drzwi.



Sandy czekała na niego kilka przecznic od miejsca, gdzie znajdowała się szkoła. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a powietrze było niesamowicie gorące. Drzewa zaczęły rzucać cienie nadając magiczny wygląd sielankowej części dzielnicy. Kalifornia była jednym z najbardziej magicznych stanów amerykańskich. Ocean po jednej, pustynne rubieże po drugiej stronie nadawały jej wygląd najpiękniejszego klejnotu pośród innych klejnotów Ameryki. Miguel kochał to miejsce, nie do końca chciał wyjeżdżać, ale pewne sprawy zmusiły go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. Ferro wyszedł ze szkoły, założył okulary przeciwsłoneczne, po czym wsiadł do swojego porsche i skierował się do miejsca, gdzie czekała na niego Sandy. Dziewczyna wyglądała bajecznie. Spódniczka mini leżała na niej idealnie, długie nogi potęgowały jej urok, a te jasne, długie włosy rodziły najdziksze, seksualne fantazje w głowie młodego trenera koszykówki. Mężczyzna na jej widok uśmiechnął się, podjechała autem na parking i wysiadłszy z auta rzekł:
- Hej skarbie. Mam nadzieję, że nie czekasz zbyt długo.
- Miguuuel!- krzyknęła uradowana dziewczyna i rzuciła mu się na szyję całując go namiętnie w usta, tak że momentalnie skoczyło mu ciśnienie.- Co będziemy robić? Kochaj się ze mną, proszę. Tu i teraz. Jestem taka napalona.- złapała go za krocze całując namiętnie po szyi. Ferro z trudem opanował się, chwycił ją za rękę i delikatnie odsunął:
- Sandy, co ty robisz? Nie tu i nie teraz. Wsiądź proszę do samochodu. Pojedziemy na obiad…- Dziewczyna wyraźnie spochmurniała i spuściła głowę.
- A potem do mnie, księżniczko.- rzekł Miguel z szerokim uśmiechem i uchyliwszy okulary puścił jej oko.- Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, po czym obydwoje wsiedli do samochodu.- Miguel westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjąwszy paczkę czerwonych Marlboro wyjął jednego papierosa. Odpalił, zaciągnął się niezwykle mocno i włączył radio:
- Uwielbiam połączenie dymu papierosowego i perfum. Twoich perfum Miguel.- rzekła Sandy i pocałowała go w policzek.
- Jak spędzimy wieczór?- spytała poprawiając włosy. Miguel rzekł:
- Pojedziemy na mały lunch do The Fire Restaurant, później do galerii handlowej na małe zakupy, a resztę wieczoru i noc spędzimy u mnie. Co ty na to?- spojrzał w jej stronę uśmiechając się szeroko.- Sandy zamrugała i odpowiedziała czarującym uśmiechem. Miguel wiedział, że będzie musiał jej powiedzieć o wyjeździe. Nie czuł nic szczególnego do dziewczyny, choć bardzo ją lubił. Nie kochał, ale lubił. Stała mu się bliska, choć nie na tyle, by mógł poświęcić karierę trenerską dla jej osoby. Postanowił, że porozmawia z nią dzisiaj. Tak. Dzisiaj był dobry dzień. Zjedzą kolację, będą uprawiać seks, będzie miło. Dopiero przed snem z nią porozmawia. Miał tylko nadzieję, że Sandy się z tym pogodzi. Będzie musiała. Ferro czuł się źle z tym wszystkim.- Chyba nie sądziła, że będę z nią na stałe?- spytał się w myślach, ale to mu nie pomogło. Zaciągnął się papierosem po raz kolejny, wyrzucił niedopałek przez okno i zmienił stację. Radio odezwało się świetnym klasykiem.
- Billie Jean is not my lover…- śpiewał w starym kawałku Michael Jackson. Ferro odprężył się, po czym rzekł do Sandy:
- To jak maleńka? Najpierw zakupy czy lunch?- Dziewczyna uśmiechnęła się słabo i rzekła:
- Jak wolisz Miguel, po czym spuściła głowę.- Latynos zauważył to i wyraźnie spochmurniał:
- Eeeej. Co jest mała? Co się stało?- Sandy odparła smutno:
- Czy ty w ogóle mnie lubisz?- Mężczyzna spuścił na chwilkę wzrok, po czym uśmiechnął się i spokojnie odparł:
- Pewnie skarbie. Chodź no tu do mnie.- Przysunął delikatnie jej głowę do swojej, po czym musnął jej wargi. Nie minęło kilka sekund, a para już pochłonęła się w erotycznym pocałunku, który trwał przez dobrych kilkanaście sekund. Byli tak skupieni na sobie, że nie usłyszeli komunikatu radiowego, który przerwał Michaelowi występ:
- Tu Radio 94.7 Sacramento. Mamy godzinę 18.30 i zapraszamy na fakty. Od godzin porannych przez miasto przetoczyła się fala kanibalistycznych ataków. Mamy kilkanaście przypadków pogryzień, w tym jedno śmiertelne. Kapitan policji w Sacramento nie wie, czym jest to spowodowane. Epidemiolodzy podejrzewają, że chodzi o jakiś nowy narkotyk, który wzmaga u ludzi agresję. Stołeczna policja radzi, aby mieszkańcy miasta nie opuszczali domostw po zmroku. Gwarantujemy państwu, to tylko niewielki incydent. Pogryzieni zostaną przebadani w lokalnych szpitalach, a sytuacja jest już opanowana. Dla bezpieczeństwa prosimy jednak…
- Pieprzone radio.- rzekł Miguel nie odrywając wzroku od Sandy i wyłączył odbiornik. Słońce powoli opuszczało nieboskłon. Powiał lekki wiatr znad oceanu.




Szybko zjedli lunch i zrobili zakupy. Było kilka minut po 20. Miguel otworzył drzwi do samochodu i wpuścił Sandy. Włożył siatki z zakupami do bagażnika i sam zasiadł za kierownicą. Ostatnie promienie słońca padały na Sacramento. Za półtorej godziny amerykański zachód miał pogrążyć się w mroku. Miguel wyjął z pulpitu krążek Cypress Hill i włożył go do napędu. Przy dźwiękach Hits from the bong opuścili parking galerii handlowej kierując się do domu Ferro. Młody Latynos mieszkał na przedmieściach, ale miasto nie było olbrzymie. Posiadało około pół miliona mieszkańców, co przy potężnych metropoliach pokroju Nowy Jork, Chicago czy Los Angeles nie nadawało mu monumentalnego wyglądu. Droga z centrum miasta do domu Miguela zajmowała w tych godzinach około 15-20 minut. Mężczyzna wyprostował się i jadąc w ulicy pokrytej ostatnimi promieniami słońca rzekł:
- Grasz coraz lepiej Sandy. Musisz skupić się na technice. Nie możesz nieustannie grać sama. Koszykówka polega na kooperacji… Zwłaszcza koszykówka…
- Wiem skarbie, wiem, ale tak już mam. Może chcę ci troszeczkę zaimponować…- uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. Miguel odwzajemnił uśmiech i odparł:
- Wiem, ale kluczem do sukcesu jest pełna kontrola tego, co na boisku. Skupienie i współpraca w drużynie to podstawa. Tym mi zaimponujesz.- Spojrzał na nią robiąc zeza i krzywiąc przy tym usta. Sandy wybuchła śmiechem i rzekła:
- Uwielbiam, jak tak robisz, haha. Uwielbiam.- W tym momencie minęły ich trzy rozpędzone radiowozy policji Sacramento. Miguel spojrzał w lusterko. Oddalały się z dużą prędkością. Dziewczyna odwróciła głowę i patrzyła, jak samochody znikają w półmroku. Chwilę później przejechał ambulans na sygnale i dwa wozy strażackie:
- Co do ku*rwy nędzy… Co jest?- spytał Miguel marszcząc brwi. Sandy zamrugała, spojrzała przed siebie i rzekła:
- Pewnie znowu jakieś wojny gangów czy coś w tym stylu. Nie przejmuj się Miguel. To nic takiego.
- Mam złe przeczucia skarbie. Cholernie złe przeczucia. Coś wisi w powietrzu.
- Eee tam… To nic takiego. Mało razy widziałeś tu policję? Jeżdżą codziennie, jak opętani… Zachód jest opętany. Ludzie zabijają się każdego dnia, jak gdyby to było normalne. Smutny jest ten świat, coraz bardziej zaczęłam się nad tym zastanawiać, wiesz?- Miguela coś ukłuło. Jak on jej mógł to zrobić. Jakim sposobem? Była inteligentna i wrażliwa. Piękna i delikatna. Nienawidził siebie za to, że pozwolił, by sprawy zaszły tak daleko. Nie chciał jej skrzywdzić. Nie chciał, ale już to zrobił. Ich rozmowa miała być tylko uwieńczeniem tego dzieła zniszczenia. Na pewno rozbije ją psychicznie i uczuciowo… Czuł się, jak świnia…
- Miguel, co jest? Coś z tobą nie tak dzisiaj. Za dużo myślisz. Skup się na mnie, proszę. Spędźmy miły wieczór, dobrze?- spytała go osiemnastoletnia kochanka. Latynos westchnął, złapał ją za dłoń i rzekł:
- Dobrze skarbie. Obiecuję, już wracam do normalności.- Podkręcił radio i pokonując ostatnie przecznice kierował się do domu. Osiedle było niezwykle spokojnie. Słońce na dobre zaczęło znikać za horyzontem. Miguel zaparkował samochód i wysiadłszy z niego otworzył drzwi Sandy. Dał jej kluczyki i rzekł:
- Otwórz proszę drzwi i rozgość się skarbie. Ja uporam się z zakupami.- Sandy podbiegła do drzwi, otworzyła je i uradowana weszła do środka. Miguel wyjął z paczki papierosa, odpalił go i oparłszy się o samochód spojrzał w niebo. Mrok coraz szybciej spowijał osiedle. Powiał lekki wiaterek, który wywołał gęsią skórkę na ciele młodego Latynosa. Ferro cały czas myślał o tym, jak powiedzieć Sandy o kontrakcie, o tym, jak będą musieli się rozstać… Przynajmniej na pewien czas, chociaż sam nie wierzył w to, że kiedyś znów się zobaczą. Będzie myślał o tym za chwilę. Po kolacji. Już miał wchodzić do domu, gdy jego uwagę przykuła sylwetka mężczyzny znajdująca się kilkadziesiąt metrów dalej, z wolna przesuwająca się w stronę zaciekawionego Miguela:
- Siemasz Josh! Co słychać?- krzyknął młody trener machając mężczyźnie, którego nazwał Joshem. Ten jednak nic nie odparł, tylko z wolna, niezwykle ślamazarnie zaczął przesuwać się w kierunku Miguela.- Ech, pewnie pijany, jak zwykle…- rzekł pod nosem.- Ten alkohol kiedyś cię wykończy brachu! Idź lepiej spać, zamiast uderzać po kolejną tequilę! Stary, ledwo chodzisz!- Josh nie odparł nic po raz kolejny, przesuwając się konsekwentnie dalej.- Miguel wyrzucił niedopałek, machnął ręką i zamknąwszy kluczykiem samochód, wszedł do swojego domu.




-Mmmm… Kochanie, kolacja była wyborna. Jesteś świetnym kucharzem, wiesz? A seks z tobą… mogłabym się kochać godzinami mój Latynosku- rzekła Sandy gładząc Miguela po klatce piersiowej. Leżeli na łóżku, tuż po kolacji i… stosunku. Miguel palił papierosa i z milczeniem wpatrywał się w sufit pokoju. Sandy nakryła się kołdrą i zaczęła z wolna przesuwać swoją głowę w stronę penisa partnera. Miguel jednak skrzywił się i rzekł:
- Nie teraz skarbie. Musimy porozmawiać.- Sandy momentalnie wstała. Drżącym głosem spytała:
- Ttaak? Co się dzieje? Tylko mi nie mów, że mnie zostawiasz! Nie chcę kur*wa tego słuchać!!!- Miguel podniósł się. Najgorsze było przed nim. Wiedział, że albo teraz albo nigdy:
- Sandy odsunęła się od niego. Miała łzy w oczach. Była bystra. Wiedziała co się święci.
- Posłuchaj skarbie. Dostałem propozycję kontraktu w Nowym Jorku. To moja życiowa szansa.
- Nie, nie, nie, nieeee…- łkała dziewczyna. Zrobiło mu się jej żal. Spuścił głowę i kontynuował:
- Za miesiąc wyjeżdżam. Nie wiedział, jak ci to powiedzieć. Posłuchaj mnie. Został ci jeszcze rok liceum. Później zaczynasz studia. Zaczekam tam na ciebie. Będziesz mogła uczyć się i rozwijać karierę sportową na wschodzie. Daj mi tylko czas, muszę się tam zadomowić i rozeznać w sytuacji…- Poczuł uderzenie jej dłoń na policzku. Nie odwrócił wzroku. Należało mu się:
- Ty cholerny sk*urwie lu! Zaplanowałeś to! Dobrze wiedziałeś, jak to się skończy. Pół roku temu, jak mnie rżnąłeś! Już wtedy to wiedziałeś! Ty cholerny draniu! Ty draniu!- przytulił ją. Uległa:
- Posłuchaj Sandy. Lubię cię. Naprawdę cię lubię, ale… Daj nam czas. To nie jest takie proste.- Dziewczyna momentalnie odskoczyła. Pospiesznie wstała z łóżka. Była piękna. Piękna, ale i przygnębiona. Pod wpływem histerii wypowiedziała ostre słowa:
- Nienawidzę cię, wiesz? Nienawidzę… Leć sobie do tego pieprzonego Nowego Jorku. Leć i zapomnij o mnie. Zmarnowałeś mi życie, wiesz? Zmarnowałeś mi ku*rwa życie!- Pospiesznie się ubrała i skierowała do wyjścia. Miguel leżał na łóżku nagi, z otwartymi ustami, nie mogąc nic zrobić.- przepraszam.- rzekł w myślach.
- Skarbie, zaczekaj!- odparł i podniósł się zacząwszy ubierać. Dziewczyna otworzyła drzwi i już miała wychodzić, gdy nagle spostrzegła przed sobą sylwetkę mężczyzny. Płacząc spytała go z żałością w głosie:
- Kim pan jest? Proszę mnie przepuścić!- Odpowiedź padła szybciej, niż się spodziewała. Mężczyzna wpatrując się w nią rybimi oczami złapał dziewczynę za ramiona i zatopił zęby w jej szyi. Sandy piskliwie krzyknęła. Nieznajomy wyrwał kawałek mięsa i ścięgien z jej szyi i zaczął żuć. Krew trysnęła na wszystkie strony szkarłatnie barwiąc dywan w domu Miguela. Latynos krzyknął:
- Joooosh! Co ty ku*rwa wyprawiasz! Jooosh!- podbiegł do nich, ale było już za późno. Sandy leżała na ziemi, w konwulsjach. Jej poszarpana aorta uwalniała ostatnie litry krwi, a dziewczyna bladła z sekundy na sekundę. Spojrzała jeszcze słabym wzrokiem na Miguela i z otwartymi ustami zastygła w grymasie bólu.
- Sandy!!! Nieeee!!!! Coś ty jej zrobił poje*bańcu! Josh przełknął kęs świeżego mięsa i spojrzał na Ferro. Z wolna zaczął przesuwać się w jego stronę z wyciągniętą prawą dłonią. Wyglądał strasznie, niczym neptek. Rybie, bezbarwne oczy tępo patrzyły na twarz Miguela. Ten dopiero teraz spostrzegł, że jego sąsiad nie był pijany. Z brzucha zwisał pas jelit. Połowa jego wargi była jakby wyrwana z twarzy. Josh od szyi po pas pokryty był krwią, zapewne swoją i Sandy. Miguel rzucił:
- O ku*rwa! Stój tam! Stój tam do cholery, nie ruszaj się! O Boże… Sandy! Zabiję cię śmieciu, słyszysz!? Zabiję!- Miguel wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i pod wpływem amoku z krzykiem rzucił się w stronę Josha. Wbił mu ostrze w lewe oko, po czym szarpnął i wyciągnął. Mężczyzna zatoczył się po pokoju i runął na ciało Sandy. Miguel dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Upuścił nóż i panicznie przykrył wargi dłońmi:
- Ku*rwa mać! Co ja zrobiłem! Zabiłem człowieka! Zabiłem go! O Boże! Co ja zrobiłem…- Osunął się na ścianie i zaczął płakać. Musiał się uspokoić i zrobił to. Po chwili wstał i niepewnym krokiem podszedł do Sandy. Zdjął z niej ciało Josha i objął dłońmi jej twarz Był cały we krwi:
- Kocham cię mała. Kocham cię… Dopiero teraz to zrozumiałem… To wszystko przeze mnie… Pocałował ją w czoło i przytulił zwłoki. Po chwili coś zwróciło jego uwagę. Krzyki na ulicy... Podniósł się, sięgnął po scyzoryk, który upuścił i wybiegł na ganek. Potężny wybuch wyrzucił słup dymu kilkadziesiąt metrów dalej. Spojrzał w górę. Policyjny śmigłowiec patrolował osiedle i oświetlał pogrążone w mroku i chaosie ulice. Kilkanaście osób wyszło przed domy. Jakaś kobieta leżała na ziemi… Krzyczała w niebogłosy, podczas gdy dwóch mężczyzn pożerało ją żywcem:
- Co tu się do ku*rwy nędzy dzieje?- spytał sam siebie Miguel. Nagle usłyszał za sobą dźwięk. Odwrócił głowę i nie wierzył własnym oczom:
- Sandy…?

ocenił(a) serial na 9

Aaa jeszcze jedno,kiedy będzie kolejne rozdział.

użytkownik usunięty
RedChrisMaster

Dziś wieczorem. Co planuję na rozdział numer pięć?
SPOJLER hehe
Miguel i Esteban przebijają się do kryjówki Juareza
Ocalali z drużyny Stars na czele z kapitanem Spunkmeyerem próbują wydostać się z opanowanego przez zombie Sacramento :)

Wpis został zablokowany z uwagi na jego niezgodność z regulaminem
ocenił(a) serial na 9

Stary, specjalnie założyłem konto, aby docenić Twoje opowiadanie! Podoba mi się to jak piszesz. Zauważyłem, że podoba Ci się słowo "galimatias" :D Dobre wprowadzenie w ten świat, fajne przedstawienie Estebana i Miguela. Czekam jak rozwiąże się sprawa z wojskowymi Doylem i Spunkmayerem. Liczę także na trochę dłuższe rozdziały :)
Podsumowując, czegoś takiego mi brakowało po tym słabym zakończeniu 3 sezonu TWD. Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział i mam ogromną nadzieję, że nowe będą pojawiać się cyklicznie! Opowiadania na wielkim propsie!

ocenił(a) serial na 8

Miało być wieczorem :)

użytkownik usunięty
pawellos10

Spokojnie panowie, wlasnie zrobilem sobie kawe i zabieram sie do pisania :). Rozdział piąty około godziny 24! Mega mnie zmotywowaliście. Naprawdę. Jeszcze raz wielkie dzięki!

ocenił(a) serial na 8

Wiesz piszesz dobrze, i do tego się wciągnołem w to twoje opowiadanie, także mam nadzieje że będziesz pisał coraz dłuższe rozdziały bo to naprawdę wciąga :)

użytkownik usunięty
pawellos10

Właśnie teraz rozkminiam akcję i zejdzie mi nieco dłużej nad rozdziałem piątym.

ocenił(a) serial na 8

Tam tam tammmmmmmm, a tak mniej więcej ile ?:)

użytkownik usunięty
pawellos10

Ojj mistrzu, nie wiem, jestem w połowie, a jest już 1. Jeśli zdążę, wrzucę dziś, jeśli nie to jutro, ale na pewno warto czekać ;). Dużo akcji, jak w ostatnim.

ocenił(a) serial na 9

Mam nadzieje że już piszesz,specjalnie przygotowałem sobie popcorn :D

ocenił(a) serial na 9

Naprawdę jestem pod wrażeniem :D Wciąga na tyle, że co jakiś czas patroluje ten temat jak Korea granicę, licząc na to, że jest już nowy rozdział ;) W wolnym czasie pomyśl czy nie wrzucić tego np. na walking-dead.com.pl, rzesza potencjalnych czytelników na pewno się zwiększy, każdy łaknie czegoś w tym klimacie, szczególnie, iż musimy czekać do października za 4 sezonem. Pozdrawiam !

użytkownik usunięty
MattGone

Rozdział piąty: Zagłada


*

Miguel stał na krańcu dachu budynku i błędnym wzrokiem patrzył na hordę żywych trupów wałęsających się bez celu po ulicach Sacramento.
- Teraz zaczyna to do mnie docierać.- mruknął nie odrywając wzroku od iście dantejskich scen. Esteban siedział oparty o drzwi prowadzące na ostatni poziom drogerii i obserwował przyjaciela. Ferro kontynuował:
- Człowiek żyje trzydzieści lat. Po trudnym dzieciństwie, stracie rodziców, problemami z prawem, wszystko zaczyna mu się nagle układać.- Załamał głos i zamilkł na chwilę. Esteban słuchał. Nie miał najmniejszego zamiaru, aby przerwać monolog przyjaciela. Doskonale wiedział, że ten musi się wygadać. To było mu potrzebne. To było potrzebne im dwóm.
- Nie doceniłem tego co miałem, wiesz? Bagatelizowałem wszystko. Byłem skupiony wyłącznie na sobie… Swoich przyjemnościach i celach.- kontynuował patetycznym głosem Miguel. Esteban nadal milczał. Ferro przejechał dłonią po głowie i rzekł z żalem:
- Sandy myślała o mnie poważnie… Myślała poważnie o nas. W ciągu kilku minut straciłem wszystko…
Znów załamał głos, ukrył na chwilę twarz w dłoniach i rzekł:
- Myślisz Esteban, że to bliblijna apokalipsa? Że umarli wstali z grobów, jak to przepowiedziano? Że przyszli tu po nas, aby zabrać wszystkich do piekła?- Esteban wstał. Długo mu to zajęło, bo był cholernie zmęczony całą tą ucieczką. W dodatku w brzuchu burczało mu niemiłosiernie. Musiał coś czym prędzej zjeść i przede wszystkim napić się dobrej tequili. Tylko o tym teraz marzył. Oczywiście pod warunkiem, że dojdą na miejsce cali i zdrowi. Podszedł do zamyślonego Ferro, stanął obok niego. Wyjął z kieszeni pomiętą paczkę Chesterfieldów, odpalił jednego, poczęstował Miguela i rzekł:
- Kiedy odszedłeś z naszej paczki miałem do ciebie żal, wiesz?- Miguel spojrzał na niego oczami pełnymi łez. Esteban nie odwrócił wzroku, wręcz przeciwnie. Wpatrywał się w niego jeszcze bardziej intensywnie, aby dać mu pewne rzeczy do zrozumienia:
- Mając te kilkanaście lat myślisz, że osiedle, kumple, alkohol, narkotyki i panienki to wszystko, czego potrzeba ci w życiu do szczęścia. I wiesz co? Błąd. To nieprawda.- Miguel zamrugał. Esteban kontynuował:
- Ludzie chcą przetrwać, to oczywiste. Każdy z nas dąży do doskonałości. Każdy z nas chce osiągnąć ten pułap, w którym będziemy mogli zakończyć pewną drogę, Amigo. Wiesz, dlaczego wytatuowałem sobie Jezusa na ramieniu?- Wskazał mu na tatuaż, o którym Ferro dobrze wiedział. Znał przecież Estebana od lat:
- Nasi rodzice byli emigrantami z Meksyku, Miguelu. Nie muszę ci zresztą tego przypominać. Zostaliśmy wychowani w takim przekonaniu, żeby szanować naszą wiarę, żeby pokładać nadzieję w Bogu i w jego czynach. Pytałeś czy to apokalipsa… Pytałeś czy przyszli nas zabrać do piekła. Być może tak jest, być może nie. Jestem pewien jednego. Boję się, jak cholera. Nie jesteś w tym sam. Popełniłem w życiu wiele grzechów, pomimo tego, że Chrystus nauczał inaczej. Okradałem ludzi, mierzyłem do nich z broni, handlowałem śmiercią i zarażałem tym innych. Kiedy przychodzi koniec, człowiek klęka, przechodzi pewną próbę. Myślę, że to był znak. Znak od Boga, żeby ludzie dostrzegli to całe zło, które wyrządzali sobie wzajemnie przez dekady. Nie pozjadałem wszystkich rozumów, o nie. Nie chcę cię też umoralniać, Amigo. Jestem ostatnią osobą, która ma do tego prawo. Ale powiem ci jedno. To jest czas próby i właśnie w tym momencie musimy pokonać wszystkie nasze słabości. Teraz przetrwają tylko najsilniejsi.- Miguel zaczął ze zrozumieniem kiwać głową. Mężczyzna dobrze wiedział, że bez Estebana nie miałby najmniejszych szans. Życie napisało im różne scenariusze, jednak ten chłopak zachował w sobie dobro, które od lat emanowało w nim z ogromną siłą, pomimo tego kim był, co widział i czym się zajmował. Miguel wiedział, że albo teraz albo nigdy. Jeśli w tym momencie nie poradzi sobie z tym wszystko, życie go zniszczy. Zniszczą go prawidła nowego świata. Spojrzał na palącego Estebana i rzekł:
- Nawet nie wiesz, jak potrzebowałem takiego monologu stary. Dopiero teraz dotarły do mnie pewne rzeczy. Dzięki.- wystawił mu swoją dłoń. Esteban uśmiechnął się tylko, wyrzucił niedopałek i podając mu prawicę przytulił go, niczym brata. Miguel z uśmiechem zapytał:
- Swoją drogą, skąd u ciebie taka przemowa, co? Pisałeś kazania?- Esteban udał zdziwionego i rzekł:
- Oglądałem Star Trek.- Miguel wybuchł donośnym śmiechem, na co tym samym odpowiedział mu Esteban. Przetarł oczy i po chwili odparł:
- Cieszę się, że wyjaśniliśmy sobie wszystko. Mam nadzieję, że po raz ostatni, Amigo. Teraz jednak musimy skupić się na tym, jak przejść na druga stronę ulicy i dostać się do Juareza.- wskazał na szosę. Wszędzie pałętały się watahy nieumarłych. W pewnym momencie w oddali dało się słyszeć strzały. Kilka śmigłowców wzbiło się w górę, nieopodal US Bank Tower. Wygłodniałe bestie, jak jeden mąż, zwróciły głowy w kierunku źródła dźwięku. Nagle, ku zdziwieniu Miguela i Estebana, stado zaczęło podążać właśnie w stronę centrum. Ferro zdziwiony odparł:
- Chyba podążają w stronę źródła dźwięku.
- To prawda. O ku*rwa! Musimy chwilę poczekać. Jeśli znajdą się w bezpiecznej odległości od nas, będziemy mogli niepostrzeżenie przebiec na drugą stronę ulicy. Później będzie już z górki.- Miguel spojrzał na przyjaciela z uśmiechem:
- To może się udać. Gotowy?- Esteban puścił mu oko. Przyklęknęli obydwaj i czekali na rozwój wypadków. Pod US Bank Tower rozgorzała ostatnia bitwa w mieście.


**
- Doyle! Zablokuj te cholerne drzwi! Sparks! Nicholson! Pomóżcie mu!- Kapitan Spunkmeyer stał oparty o jedną ze ścian atrium budynku US Bank Tower i patrząc na hordę szwendaczy nacierającą na oszklone wejście do budynku nawoływał co chwila pilotów U.S. Army:
- Hawk 010! Hawk 010! Potrzebny nam natychmiastowy transport z US Bank Tower! Powtarzam! Potrzebne nam wsparcie!- Doyle przedarł się do Spunkmeyera z czterema żołnierzami marines. Oprócz Sparksa i Nicholsona na miejsce dotarli także szeregowi Abrette i Vespucci, jedyni ocalali z kilkunastoosobowej drużyny Stars. Doyle z całej siły napierał na oszklone drzwi, które pod naporem dużej grupy nieumarłych drzwi ulegały wstrząsom. Abrette dopadł do sierżanta ostatkiem sił broniącego dostępu do budynku. Metalowy fragment poręczy, który udało mu się przeciąć palnikiem acetylenowym, włożył między dwa uchwyty wrót. Szkło niepokojąco zadrgało, ale Doyle mógł swobodnie odstąpić od forsowanego wejścia. Choć przez pewien czas byli bezpieczni, dzieliła ich już tylko ściana szkła, zaledwie kilkucentymetrowa. Spunkmeyer widział kilkanaście bladych twarzy, niemalże przyległych do oszklonej bramy głównej. Widział w ich oczach głód i szaleństwo. Kapral Sparks podbiegł do kapitana drużyny i rzekł:
- Wejście póki co zabezpieczone panie kapitanie, ale długo nie wytrzyma. Szkło, prędzej czy później pęknie.- Spunkmeyer skrzywił się i rzekł:
- Wiem idioto! Nie musisz mi tego powtarzać. Doyle! Jak wygląda sytuacja na zewnątrz?- Sierżant Bryan Doyle, niski, przeciętnej postury młody podoficer, oparł swój karabinek M4 na lewym ramieniu i ciężko dysząc rzekł:
-Formacje S.W.A.T. w większości rozbite. Niedobitki naszych wojsk wycofały się w różnych kierunkach miasta. Funkcjonariusze policji polegli. Oprócz nas, widziałem jeszcze kilka drużyn marines, które udały się w kierunku Sacramento West. Nie wiem, jak zamierzają dostać się na drugą stronę mostu. Wszystkie blokady padły.- Spunkmeyer potarł skronie. Z apartamentów wyszło kilku cywili. Kapitan odwrócił głowę i rzekł:
- Wy*pierdalać do siebie, ale już! Nie utrudniać nam pracy!- Jeden z cywilów, gruby, łysiejący, podstarzały mężczyzna podszedł do oficera i podłamanym głosem rzekł:
- Proszę mi powiedzieć, za ile nas stąd ewakuują?- Spunkmeyer przeładował swoją M4kę i mierząc prosto w mężczyznę, rzekł:
- Nie słyszałeś grubasie, co powiedziałem? Idź tam, skąd przyszedłeś. Drugi raz nie będę powtarzał.- Mężczyzna odskoczył i pospiesznym krokiem skierował się do jednego z pomieszczeń i zamknął za sobą drzwi. Spunkmeyer krzyknął:
- Wszyscy cywile, zamknąć się w pokojach i nie wychylać! Wojsko będzie tu lada moment!- Kiedy reszta gapiów wróciła do swoich kwater, a kapitan opuścił broń, podszedł do niego zaniepokojony sierżant Doyle:
- Panie kapitanie, tak nie można. Mamy zapewniać im bezpieczeństwo…
- Chyba się zapominasz, Doyle. Nie będziesz mi mówić, co mam robić.
- Ale…
- Żadnego „ale” żołnierzu. Nie wk*urwiaj mnie, proszę.- w tym momencie odezwał się głos z krótkofalówki Spunkmeyera:
- Tu Hawk 010! Tu Hawk 010! Kapitan Spunkmeyer?- Oficer wyraźnie się ożywił szczerząc zęby w szaleńczym uśmiechu:
- Tu kapitan Michael Spunkmeyer z drużyny Stars! Jesteśmy w budynku US Bank Tower przy Piątej Alei. Zostaliśmy otoczeni przez spore stado. Nie mamy możliwości wydostania się z budynku.- Chwila milczenia, po czym dało się słyszeć w atrium:
- Już po was lecimy, kapitanie. Proszę czekać na nas na dachu budynku. Za około trzydzieści minut będziemy na miejscu!
- Trzydzieści minut!? Pospieszcie się żołnierzu! W każdej chwili te sku*rwysyny mogą dostać się do środka…- W tym momencie nastąpiły zakłócenia i łączność została przerwana:
- Niech to szlag!- Umilkł i zaczął przechadzać się po atrium nerwowo zerkając na hordę, która konsekwentnie napierała na oszklone drzwi. Vespucci i Nicholson stali w pogotowiu obserwując forsowane wejście i czekając na rozwój wypadków. Doyle, Sparks i Abrette patrzyli na podenerwowanego kapitana swojej drużyny:
- Doyle? Jak dawno temu siadła energia?- Sierżant zastanowił się przez chwilę i rzekł:
- Jakieś pół godziny temu wyłączyli elektryczność w mieście. Moglibyśmy pokusić się o znalezienie generatorów tego budynku i uruchomieniu wind, ale to zajęłoby nam zbyt wiele czasu…
- Otóż to.- odparł zamyślony Spunkmeyer.- Ten budynek ma dwadzieścia pięć pieprzonych kondygnacji. Dobra żołnierze! Nie mamy czasu na pogaduchy! Jazda na dach! Za mną!- Kiedy Vespucci i Nicholson wycofali się spod drzwi, by podążać za resztą drużyny w kierunku klatki schodowej, kilkoro cywili wyszło przed swoje kwatery. Jakaś kobieta spostrzegła hordę szwendaczy nacierającą na oszklone drzwi i zaczęła krzyczeć. Otyły człowiek, który wcześniej prowadził rozmowę ze Spunkmeyerem podbiegł teraz żywiołowo do oficera i łapiąc go za mundur krzyczał:
- Nie możecie nas zostawić! W tym budynku znajduje się kilkuset uchodźców! Nie możecie…- M4ka kapitana Spunkmeyera serią przecięła brzuch żywiołowego cywila. Mężczyzna chwycił się poręczy i tępym wzrokiem patrząc na Spunkmeyera zatoczył do tyłu. Jakaś młoda dziewczyna podbiegła do umierającego mężczyzny:
- Tato! Tatku! Tatooo!!!- Doyle spojrzał na kapitana z nienawiścią:
- Jak pan mógł!? Co pan zrobił…- W tym momencie Spunkmeyer wymierzył lufę karabinu w kierunku Doyle’a:
- Jeszcze jedno słowo, sierżancie, a na mocy przydzielonych mi praw, za niewykonywanie rozkazów na polu bitwy, będę zmuszony cię zastrzelić.- Bryan Doyle otworzył usta, ale nie zdołał nic powiedzieć. W tym momencie drzwi nie wytrzymały naporu hordy. Szkło posypało się na posadzkę, a szwendacze, niczym szarańcza zaczęły się zalewać atrium US Bank Tower. Jakaś kobieta w ciąży, która stała najbliżej drzwi nie zdołała zareagować. Kilku kanibali przewróciło ją na ziemię i zaczęło rozrywać brzuch. Doyle zobaczył to i odwrócił wzrok. Widok był okrutny. Jeden z potworów wyciągnął dojrzały już płód dziecka i zaczął go spożywać. Z ust kobiety wyciekły stróżki krwi. Reszta cywilów z krzykiem zaczęła wycofywać się do swoich kwater. Spunkmeyer zareagował najszybciej:
- Na dach żołnierze! Za mną! Vespucci! Abrette! Osłaniać nas!- Kapitan pierwszy dał susa w kierunku górnych kondygnacji budynku. Kilkunastu szwendaczy spostrzegło wycofującą się drużynę Stars. Vespucci i Abrette oddali serię. Nie trafili w głowy, dlatego też żaden z potworów nie padł na posadzkę. Doyle nerwowo odwracał wzrok, widząc tylko dwóch kolegów osłaniających resztę swojej drużyny. Nie radzili sobie. Trupy znajdowały się tuż za nimi.
- Niech to szlag!- krzyknął i cofnął się nieco, aby wspomóc kolegów. Tymczasem kapitan Spunkmeyer oraz szeregowy Nicholson i kapral Sparks byli już na wyższych piętrach budynku. Spunkmeyer biegł najszybciej. Strach zżerał go od środka, czuł, że zaraz zemdleje, ponieważ tempo, jakie narzucił było naprawdę ekstremalne. Dodatkowo potężny ekwipunek, kilkunastokilogramowy, dawał się we znaki młodemu oficerowi. Zatrzymał się na chwilę. Na klatkach schodowych, na korytarzach znajdowały się spore grupy zaniepokojonych cywilów. Wraz ze Spunkmeyerem przystanęli jego dwaj podopieczni. Kapitan oparł się o ścianę by odpocząć i spojrzał przez oszkloną klatkę schodową na Piątą Aleję. To, co ujrzał, wprawiło go w osłupienie. Morze żywych trupów zalewało centrum Sacramento. Wszędzie ogień, słupy dymów i karmazynowe kałuże krwi. Odwrócił wzrok. Usłyszał za sobą głos Sparksa:
- Panie kapitanie. Co z sierżantem Doyle’m i resztą? Nie możemy ich tak zostawić.- Spunkmeyer nabrał kilka głębokich wdechów i rzekł:
- Poradzą sobie, żołnierzu. Już jesteśmy w połowie drogi.- spojrzał na cywilów:
- Do środka! Wsparcie jest już w drodze!- Cywile, zaniepokojeni strzałami z dołu, zaczęli podchodzić do poręczy i spoglądać w dół. Dało się słyszeć pomruk aprobaty, gdzieniegdzie krzyki i płacz.
- A pieprzyć was!- krzyknął Spunkmeyer! Na górę żołnierze! Już niedaleko! W tym momencie Doyle, Vespucci i Abrette z wolna wycofywali się na kolejne piętra budynku, krótkimi seriami racząc wygłodniałych kanibali. Doyle widział, jak cywile opuszczają swoje kwatery:
- Wszyscy do środka! Zabarykadujcie się! US Bank Tower padło!- Wśród uchodźców wybuchła panika. Wielu z nich wróciło do mieszkań, część zaczęła biec wyżej, ale niektórzy po prostu otworzyli okna klatki schodowej I wyskakiwali przez nie, aby uniknąć straszliwej śmierci. W tym momencie Vespucci poślizgnął się i upadł. Śliskie schody spowodowały, że przekoziołkował kilka stopni w dół, wprost w ręce wygłodniałych szwendaczy:
- Sierżaaaancie!!! Proszę mi pomóc!!! Sierżancieeee!- Doyle ruszył w kierunku swojego podopiecznego, ale poczuł rękę na ramieniu:
- Panie sierżancie, już mu nie pomożemy!- krzyczał Abrette.- Musimy iść na dach!- Doyle ze łzami w oczach patrzył, jak szwendacze rozrywają jego przyjaciela racząc się jego wnętrznościami. Krzyk agonii po chwili ustał. Doyle i Abrette przyspieszyli kroku. Uznali, że osłanianie tyłka Spunkmeyera nie ma sensu, dlatego też z całych swoich sił zaczęli biec ku górnym kondygnacjom budynku. Doyle spojrzał na Abrette:
- Kiedy byli już na dwunastym piętrze, przystanęli by odsapnąć. Sierżant spojrzał na podkomendnego i spytał:
- Szeregowy. Co ci jest? Jesteś strasznie blady.- położył dłoń na jego czole.- i ku*rewsko rozpalony! Parzysz, jak piec!- Abrette zdjął kask, spod którego pociekły strużki potu. Oddychał ciężko, naprawdę ciężko. Rzekł:
- To nic panie sierżancie. Zmęczyłem się potwornie, poza tym jest mi gorąco.- Doyle jednak wiedział, że to nie może być zmęczenie. Abrette słaniał się na nogach. Kilka pięter niżej usłyszeli jęki i tupot kilkuset stóp:
- Są blisko szeregowy! Już niedługo! Zaprzyj się na mnie, pomogę ci!- Doyle zyskał nieco na czasie, ponieważ postanowił nie osłaniać już kolegów, którzy znajdowali się kilka pięter wyżej. Wiedział, że na pewno znajdują się już na dachu. Teraz, kiedy nie strzelali do szwendaczy, mogli skupić się na szybszej ewakuacji. Piętra pokonywali konsekwentnie. Co jakiś czas Doyle musiał mocniej podtrzymywać Abrette, gdyż ten tracił siły. Żywe trupy nie dawały za wygraną. Część ze stada pozostawała na klatkach schodowych, by zająć się panikującymi cywilami, ale większość podążała za uciekającymi żołnierzami. Po kilkunastu minutach komandosi znaleźli się na ostatnim piętrze. Kiedy Doyle otwierał drzwi prowadzące na dach, Abrette dyskretnie podwinął rękaw munduru. Rana od ugryzienia paliła mu rękę jak diabli. Nim Doyle zdołał się odwrócić, szeregowy zakrył ciało materiałem i rzekł:
- Świeże powietrze, panie sierżancie. Już mi lepiej!
- Świetnie!- odparł Doyle.- Dawaj na zewnątrz, Abrette. Musimy zablokować drzwi.- Spunkmeyer stał na środku betonowej wylewki i patrzył w niebo. Sparks i Nicholson podeszli do grani wieżowca i patrzyli, jak morze nieumarłych zalewa Sacramento. Abrette położył się na betonie, ciężko oddychając. Spunkmeyer powiedział przez krótkofalówkę:
- Hawk 010! Hawk 010! Czy mnie słyszycie?
- Tu Hawk 010!- odezwał się głos.- Będziemy tam lada moment!
Kapitan usłyszał wiatraki maszyny bojowej. Uśmiechnął się szyderczo. Odwrócił wzrok i zobaczył Doyle’a blokującego drzwi łańcuchem. Spytał profilaktycznie, choć i tak wiedział, co jest grane:
- Gdzie Vespucci?
- A jak pan myśli?- rzucił Doyle, wykonując ostatnie manewry w ryglowaniu drzwi. Kapitan nic nie odparł, tylko spojrzał w niebo:
- Nadlatują, panowie!- Sparks i Nicholson podbiegli do kapitana. Potężny Apacz, Hawk 010, leciał w kierunku dachu US Bank Tower. Doyle podszedł do na wpółprzytomnego Abrette i rzekłszy: Już niebawem zawieziemy cię do szpitala. Wszystko będzie dobrze.- przesunął rannego żołnierze na bezpieczną odległość. Spunkmeyer i reszta także rozstąpili się robiąc miejsce na lądowanie dla Apacza. Po kilkunastu sekundach maszyna została posadzona przez pilota. W tym momencie nastąpiło pierwsze uderzenie na drzwi. Łańcuch poluzował się. Tylko tym Doyle mógł zabezpieczyć wejście:
- Nicholson! Pomóż mi z Abrette!- krzyknął młody sierżant. Po chwili ranny szeregowiec został jako pierwszy przeniesiony do śmigłowca. Oprócz pilota, znajdowało się tam jeszcze dwóch żołnierzy. Nastąpiło drugie uderzenie na drzwi. Łańcuch puścił. Na dach wylała się wataha nieumarłych. Spunkmeyer krzyknął:
- O ku*rwa!- i wskoczył na pokład. Doyle i Sparks osłaniali maszynę. Następnie do śmigłowca dostał się Nicholson. Doyle jako kolejny. W tym momencie Apacz wzbił się w górę:
- Chwila! A co ze Sparksem!?
- Leć!- krzyczał kapitan Spunkmeyer w stronę pilota. Sparks odwrócił się i zaczął biec w kierunku wznoszącej się maszyny:
- Skacz! Skaaaacz!- krzyczał Doyle i przypiąwszy się szelkami do barierki wewnątrz śmigłowca wystawił rękę. Nim szwendacze dogoniły Sparksa ten zdołał w ostatniej chwili odbić się od wylewki. Stała się jednak rzecz straszna. Pilot zrobił dziwny manewr i szeregowy Sparks, patrząc w oczy sierżantowi Doyle’owi, musnął tylko jego dłoń i z krzykiem rozpaczy runął w dół:
- SPAAAAAAAAAARKS!!! Krzyczał przez łzy sierżant Doyle, patrząc jak ciało kolegi rozbija się o beton, barwiąc go na czerwono. Położył się i spojrzał na Spunkmeyera, który z sarkazmem rzekł:
- To był dobry żołnierz. Będzie nam go brakowało…- W tym momencie Nicholson rzekł:
- Kapitanie. Abrette nie żyje.- Spunkmeyer spojrzał na zwłoki Abrette i na US Bank Tower. Potem spotkał się z pełnym nienawiści wzrokiem Doyle’a:
- Widzisz sierżancie. Powinieneś się cieszyć, że wyszedłeś z tego cało.
- Stracił pan trzech dobrych żołnierzy… Z pewnością lepszych ode mnie i od pana.- Spunkmeyer syknął:
- Słucham?- ale nie zdążył kontynuować rozmowy z podopiecznym, gdyż nagle zobaczył dziwną rzecz. Abrette podniósł się, jakby obudził go zły sen:
- Szeregowy?- Spytał. Pilot odwrócił głowę. Abrette rzucił się na niego i wbił zęby w jego szyję. Pilot krzyknął i puścił stery. Spunkmeyer odskoczył do tyłu i uderzył potylicą w metal. Stracił przytomność. Doyle przekoziołkował na koniec pokładu. Maszyna zawirowała w powietrzu i z wolna zaczęła spadać…




- To tutaj!- krzyknął Esteban mijając ostatnią małą uliczkę Sacramento. Wszędzie było pusto. Miguel rozejrzał się nerwowo. Podeszli do bramy. Zakład samochodowy stał w osamotnieniu i swoim spokojem wabił przechodniów.
- Mam nadzieję, że z Juarezem i chłopakami wszystko ok.- rzekł Esteban. Miguel dziwił się, że nikogo nie ma na straży. Nikt się nie odzywał, nikt ich nie wypatrywał. Otworzyli skrzypiącą bramę i weszli na plac okalający budynek. Esteban podszedł do głównych drzwi i nagle stanął, jak wryty. Miguel spojrzał na niego. Jego przyjaciel miał w oczach łzy. Po chwili Ferro odwrócił się w kierunku frontowej ściany budynku. Nad drzwiami widniał czerwony napis:

NIE WCHODZIĆ!!! EPIDEMIA!!!

Esteban zaczął płakać…

ocenił(a) serial na 6

Eleganckie opowiadanie. Trochę błędów językowych tu i tam ale to nieważne- błędy można poprawić. Ważne, że masz wyobraźnię i piszesz z pomysłem.
Keep up the good work :)

No niezłe coraz lepiej :) ja chce więcej, czekam na kolejne rozdziały mam nadzieje ze już niebawem :)

ocenił(a) serial na 9

Dasz radę z kolejnym na 22?

użytkownik usunięty
RedChrisMaster

Nie obiecuję, ale postaram się :)

ocenił(a) serial na 8

Ziomuś, dobre ale za krótkie ^.^

ocenił(a) serial na 8

Wiem że się czepiam, ale wydaje mi się że żadna wersja Apache nie jest helikopterem transportowym :-)

użytkownik usunięty
pawellos10

Apacz jak Apacz. Śmigłowiec bojowy, który może pomieścić drużynę :) Raczej pewnie chodzi Ci o Ospreye, ale gwarantuję, że Apaczami też spokojnie można ;]

ocenił(a) serial na 10

Dobre, dobre! Świetna akcja z ucieczką na dach (omg, biedny Sparks D:), a ten cały Spunkmeyer, kurczę, kij mu w oko.

'Miguel stał na krańcu dachu budynku i błędnym wzrokiem patrzył na hordę żywych trupów wałęsających się bez celu po ulicach Sacramento.
- Teraz zaczyna to do mnie docierać.- mruknął nie odrywając wzroku od iście dantejskich scen.'

no to w końcu wałęsają się bez celu czy jest tam rzeźnia? xD

użytkownik usunięty
lati

Rzeźnia była tam, gdzie ludzie, czyli w centrum :). W pozostałych częściach miasta szwendacze zbierały się w stado :) Chronione były tylko takie placówki, jak szpitale, szkoły czy choćby US Bank Tower :)

ocenił(a) serial na 10

1:0

użytkownik usunięty
lati

;*

ocenił(a) serial na 10

D:

ocenił(a) serial na 6
MattGone

A żeby sobie życie ułatwić to dodaj temat do obserwowanych, to nie będziesz musiał tak patrolować tematu ;)

ocenił(a) serial na 9
PawuLon91

Wiadomo, bardziej chodziło mi o podkreślenie, że czekam na kolejne rozdziały, ale dzięki za podpowiedź ;)

ocenił(a) serial na 9

Mam nadzieje że nie będziemy musieli czekać na ekranizacje,którą i tak chętnie bym oglądał .

stary ja bym na Twoim miejscu mailem powysyłał kopie kilku rozdzialow do jak najwiekszej liczby Polskich wydawnictw jestem pewny ze ktos by sie zainteresowal z tego mogla by byc zajebista ksiazka :) masz talent naprawde ja z niecierpliwoscia czekam na kolejne rozdzialy pisz dalej ;]

inovation2

a jeszcze jedno czytalem komiks TWD i zatrzymalem sie na 3 tomie jak dla mnie malo ciekawy i wciagajacy film znacznie lepszy od niego... za to Twoje opowiadanie czyta sie rownie zajebiscie jak oglada film naprawde ;)

użytkownik usunięty
inovation2

Nie sądzę, żeby ktokolwiek zainteresował się moim opowiadaniem :). Od 2008 roku pisałem podobne, lecz w uniwersum Half-Life,wysyłając po wydawnictwach rozdziały i tak, jak się spodziewałem nikt mi nie odpowiedział :). To piszę dla siebie i dla Was, czerpiąc z tego ogromną frajdę. Jeśli dobrze pójdzie dziś zamieszczę rozdział numer 6 i robię sobie kilkudniową przerwę.

no to moze FunPage na facebooku i tam promuj swoje opowiadania w dzisiejszych czasach facebook to najlepsze miejsce do promocji ;)

ocenił(a) serial na 10

Bardzo dobre opowiadanie ale jeśli kolega pisze na bieżąco to mam dla niego propozycję. Zamiast publikacji kilku rozdziałów na dzień proponowałbym jeden - ale za to dłuższy - na tydzień. Dzięki temu Ty miałbyś czas na spokojne tworzenie nowych przygód a grono Twoich fanów mogłoby podsuwać Ci nowe sugestie i pomysły, pomyślisz o tym?

I jeszcze raz nawiążę do posta jednego z użytkowników, który napisał, że główny bohater powinien być biały. Klasyczne what tha f u c k? Moim zdaniem to że K2 głównym bohaterem uczynił Latynosa wyróżnia jego fan-fiction na tle innych, które można znaleźć w necie po premierze pierwszego sezonu TWD. Opowiadanie jest wciągające i jestem pewien, że na stałe wpisze się w forum Filmwebu w oczekiwaniu na kolejny sezon TWD. Piona człowieku, gratuluję pomysłu i oby tak dalej! :)

użytkownik usunięty
Einshaew

Chyba tak właśnie zrobię, bo mam coraz mniej czasu, coraz więcej pomysłów, a wrzucanie rozdziału codziennie to ciężka sztuka ;]. Dzisiaj bądź jutro opublikuję szósty rozdział, a następne będę wrzucał regularnie w każdą niedzielę :)

ocenił(a) serial na 9

Ale musisz robić takie jakby "Promo" czyli co może wydarzyć się za tydzień,to by jeszcze bardziej wzbudziło zainteresowanie ludzi.

ocenił(a) serial na 9
RedChrisMaster

Znaczy jeżeli chcesz :D

użytkownik usunięty
RedChrisMaster

Myślę, że to dobry pomysł :). Jeśli dam radę, to dziś wrzucę szósty rozdział, jeśli nie to jutro, a w każdą niedzielę, począwszy od najbliższej, kolejne, zdecydowanie dłuższe rozdziały. Tak więc promo rozdziału szóstego :]
* Miguel i Esteban, unikając szwendaczy, rozpoczynają gromadzenie zapasów i planują ucieczkę z oblężonego przez zombie miasta, udają się też do najbliższego szpitala po medykamenty;
* Jedyni ocalali z katastrofy śmigłowca: Spunkmeyer i Doyle dowiadują się, że Mercy General Hospital jest ostatnią placówką, gdzie stacjonuje jeszcze oddział wojskowy, personel szpitala i niewielka grupa pacjentów, tam też się udają
* Miguel, Esteban, Spunkmeyer i Doyle spotykają się w placówce i łączą siły
* Rząd USA informuje społeczeństwo, że armia obsadziła już tylko stolice stanów i żeby tam udali się ocalali, gwarantując, że stolic szwendacze już nie sforsują. Prezydent zaznacza, że epidemia wybuchła także na innych kontynentach :)
Mam nadzieję, że schemat na kolejny rozdział ciekawy. Przed napisaniem każdego, robię sobie szkic planu na kartce i realizuję każde punkty. Pozdrawiam.

ocenił(a) serial na 10

oldschoolowa technika pisania :) uczyłem się tego w podstawówce by w ten sposób nie pominąć żadnego istotnego elementu wypracowania:D Co za sentyment :)

ocenił(a) serial na 8

Dłuższy czyli tak na pół tej strony ?:) mam tką skrytą nadzije :)

użytkownik usunięty
pawellos10

No z 5 razy dłuższy niż dotychczasowe, myślę.

ocenił(a) serial na 8

Oby, bo sie jak cholera wciagnołem acha i jak bedziesz mógł to wstawiaj częściej jeśli np. Skończysz go wcześniej :)
I ps dasz jeszcze dzisiaj czy nie ?:) bo tym spojlerem mi jeszcze smaczka narobiłeś.

ocenił(a) serial na 8
pawellos10

I jeszcze jedno nie rób tak jak w twd :) i czemu tylko 2 przeżyło katastrofe ?:)

użytkownik usunięty
pawellos10

Dowiesz się mistrzu już jutro :)

ocenił(a) serial na 8

A czemu mistrzu ?:)

ocenił(a) serial na 10

szefie mógłbyś mniej więcej pisać kiedy można będzie się spodziewać twoich produkcji ?

ocenił(a) serial na 9
artur9512

Spokojnie,to raczej łatwe nie jest do napisania.

użytkownik usunięty

Ostatni punkt promo, który dzisiaj przemyślałem:
* Po scaleniu duetów, Miguel, Esteban, Spunkmeyer i Doyle, spotykają tajemniczą postać, która nazywa się Richard Frost. Przemyślałem temat i uznałem, że wprowadzę tą postać. Będzie jedną z najbardziej tajemniczych i zarazem najbardziej charakterystycznych postaci w mojej serii opowiadań. O tym kim jest, jak wygląda dowiecie się już dziś wieczorem :). Kolejny, czyli siódmy rozdział (nie licząc dzisiejszego) w najbliższą niedzielę, a następne, w ramach przypomnienia, cyklicznie w kolejne niedziele. Będą to rozdziały zdecydowanie dłuższe, z racji tego, że pojawiać się będą co tydzień. Pozdrawiam.

ocenił(a) serial na 9

Ten cały Richard zgaduje że będzie takim odpowiednikiem połączenia Mihonne i Gubcia.

ocenił(a) serial na 10
RedChrisMaster

stawiam na Morpheusa z Matrixa. Chodząca tajemnica xDDDDD

ocenił(a) serial na 9
lati

A ja na Mario z Mario,o nim to kompletnie nic nie wiadomo,tylko tyle że próbuje kogoś uratować,albo pacmana:D