W najnowszej odsłonie cyklu felietonów "Gorączka złota" Jakub Socha dzieli się wrażeniami po obejrzeniu serialu "Ramy". Coś mu to przypomina i nasuwa pewien pomysł. Sprawdźcie. "Ramy" jest serialem bezceremonialnym i bezpruderyjnym, są tu na przykład takie sceny, w których Ramy podciera sparaliżowanemu Steve'owi tyłek, a potem pomaga mu zejść z kibla. Twórcy sprawnie przekłuwają balony bigoterii i hipokryzji, mają talent do zderzania różnych gestów i postaw, które są źródłem komizmu. Wystrzegają się niepotrzebnej napinki. Nie przejmują się nawet, że nie są jakoś specjalnie oryginalni. Rama serialu jest trochę podobna do tej z
"Atlanty" i bardzo podobna do tej ze
"Specjalisty od niczego". Podobieństwa między
"Ramym" a
"Specjalistą od niczego" można długo wyliczać: półgodzinne odcinki, krótkie historie rozgrywane w obrębie odcinka, podobny bohater, wpuszczany do coraz to nowych miejsc, reprezentującą tę lub inną mniejszość.
Aziz Ansari, pomysłodawca
"Specjalisty...", gra w nim główną rolę i poniekąd gra siebie. Facet się nazywa Dave, mieszka w Nowym Jorku, jest synem emigrantów, ciągle nie znalazł sobie dziewczyny i celu w życiu. Nawet liczba przyjaciół się zgadza – jest ich trzech. Każda z tych postaci jest tak pomyślana, żeby dało się wokół niej zbudować dwie, trzy sceny, a czasem nawet cały epizod. Dave przyjaźni się z Arnoldem, Denise i Brianem, czyli odpowiednio: wielkoludem, lesbijką i Azjatą. Tak jak Ramy, rusza w pewnym momencie w podróż duchową. Różnica jest taka, że Ramy jedzie do Kairu odwiedzić rodzinę, a Dave do Modeny, żeby nauczyć się robić prawdziwy włoski makaron.
"Specjalista od niczego", mimo że ma niezłe momenty, jest w porównaniu z
"Ramym" serialem słabszym. Miejscami irytującym, miejscami mocno odklejonym od rzeczywistości. Mniej śmiesznym. Tutaj wszystko odbywa się szalenie łatwo, kończy się raczej miło niż niemiło, bohaterowie spędzają życie na łażeniu po knajpach i modnych klubach, prowadzeniu infantylnych rozmów o związkach i wymyślaniu sobie sztucznych problemów. Choć w zasadzie nie pracują, stać ich na wynajęcie mieszkania w Nowym Jorku, gadżety i bilety lotnicze. Charakterystyczny dla
"Specjalisty..." jest ciekawie pomyślany epizod "Nowy Jorku, kocham cię", w którym kamera odwraca się od głównych bohaterów i pokazuje sceny z życia kilku przypadkowych nowojorczyków: portiera w drogim apartamentowcu, taksówkarza, który żyje z kilkoma kumplami w ciasnym mieszkaniu, heteroseksualnej pary głuchoniemych. Towarzystwo jest bardzo różnorodne, sytuacje świetnie wymyślone (szczególnie rozegrana w kompletnej ciszy scena, gdy dziewczyna tłumaczy w języku migowym swojemu partnerowi, że istnieje na świecie coś takiego jak Cunnilingus, czemu przygląda się zdegustowana matrona, która, jak się okazuje się, też potrafi migać), puenta jest jednak taka, że w Nowym Jorku każdy może odnaleźć szczęście i że na pewnym poziomie wszyscy jesteśmy równi. Dość daleko jesteśmy w tym miejscu od
"Atlanty" – serialu zdecydowanie najbardziej wyrafinowanego i radykalnego z opisywanej tu trójki, pokazującego, że pewne formy wykluczenia są strukturalnie wbudowane w amerykańskie społeczeństwo i nie do przeskoczenia.
Gdy oglądałem
"Ramy'ego", pomyślałem sobie, że tego typu serial, karmiący się stereotypami, Nowym Jorkiem i tęsknotami chłopców, którym trudno dorosnąć i którzy moszczą się w swoim zagubieniu, można odgrywać bez końca w wielu, w delikatnie różniących się od siebie wariantach. Podrzucam za darmo na przykład taki pomysł: jesteśmy w środowisku polskich emigrantów mieszkających w Nowym Jorku, na Greenpoincie. Janek mieszka w domu z rodzicami, ci uciekli z Polski na początku lat 80. Jego ojciec ma małą firmę budowlaną, trochę kaszle, lata temu pracował przy azbeście. Jego mama na czarno pracuje jako sprzątaczka. Jego siostra – śpiewa i gra na organach w kościele, do którego regularnie chodzi rodzina. Janek też chodzi, ale woli reperować swój motor, kocha żużel. I jedną dziewczynę z Meksyku, co ukrywa przed rodzicami. Uczyć mu się za bardzo nie chce. Przygarnia go wujek, który jest właścicielem sklepu z polskimi wędlinami. Janek się tego trochę wstydzi, uważa, że po wyjściu z pracy zawsze śmierdzi. Rzuca więc robotę i pod koniec pierwszego sezonu kupuje bilet i leci do Polski, w której nigdy nie był. Chce odwiedzić rodzinę w Zakopanem i pochodzić po Tarach, myśli, że może uda mu się dostąpić iluminacji i przy okazji wymyślić jakiś pomysł na serial, bo od dłuższego czasu marzy o pisaniu scenariuszy dla Netfliksa. Wyprawa kończy się katastrofą. W Tatrach grasuje zły niedźwiedź i tysiące turystów, Zakopane tonie w smogu. Janek wraca z podkulonym ogonem. Już wie, że jest – na dobre i na złe – skazany na Amerykę.