Hitem ostatniego sezonu w polskiej turystyce są wczasy w tzw. "polskiej strefie". Na czym to polega? To proste: wykupuje się zagraniczną wycieczkę, pakuje manatki, wsiada do samolotu, zapina pasy, połyka coś zimnego na pokładzie, wzbija kilka tysięcy kilometrów nad ziemię i po paru godzinach ląduje się bezpiecznie w Polsce... Mateusz Romaszkan i
Marta Wójtowicz-Wcisło w dokumencie
"Turyści", który był pokazany na tegorocznym
T-Mobile Nowe Horyzonty, zademonstrowali, jak może wyglądać to wyjście. Ich pomysł na film jest genialny w swojej prostocie – całość jest montażem prywatnych materiałów archiwalnych, które ludzie przywieźli ze swoich wycieczek. Żadnych wynajętych kamerzystów i dźwiękowców, przez zagranicę prowadzi nas ręka i oko polskiego turysty. Prowadzi nas jednak nie przez Złote Piaski w Bułgarii czy dyskoteki na Ibizie. Ruszamy dalej, obserwujemy wczasy za większe pieniądze. Prawdziwa egzotyka: przejażdżka słoniem przez dżunglę, safari w jeepie, spacer słynnym wąwozem Al-Siq w kierunku Petry. Z tymi widokami to oczywiście jest różnie. W najlepszej scenie filmu widzimy dużą grupę Polaków, która ląduje na Wielkim Murze, tylko że mur – i wszystko to, co wokoło niego – toną we mgle. Przewodnik próbuje przebić ją palcem, pokazuje to tu, to tam, i nic. W końcu wyciąga wielkie zdjęcie panoramiczne i zaczyna na nim wskazywać atrakcje, których nie widać. Ale tak naprawdę, czy gdy pogoda jest lepsza, ludzie za granicą widzą coś więcej? Niekoniecznie.
Każda trasa, nawet po najbardziej odległych miejscach, jest ściśle zaplanowana, wszyscy idą jak po sznurku i oglądają tylko to, co przewodnik chce im zaprezentować. A prezentuje to, co prezentował już setki razy innym wycieczkom – wszystko i wszyscy staje się częścią przemysłu turystycznego, nawet krokodyle, które wylegują się na brzegu, ustawiają się do turystów tak, jakby ktoś płacił im za ładne pozowanie do przyszłych zdjęć. Chodzi po prostu o zaliczanie kolejnych punktów: wódka z butelki z wężem – odhaczona; spływ czółnem – odhaczony; zdjęcie nosorożca – odhaczone. Ta powtarzalność powoduje w ludziach jedno – znudzenie! Kobieta idąca przez pradawny wąwóz mówi do kamery: skały, no skały jak skały, skały jak w Polsce.
"Te pożal się boże podróże/ żeby mnie było więcej/ żeby mi się dużo widziało", pisała swego czasu w wierszu Krystyna Miłobędzka. Żeby mi się więcej widziało?
"Turyści" udowadniają, że niekoniecznie; bohaterowie tego filmu nie chcą widzieć więcej. Nie chcą nic zrozumieć. Między nimi a światem jest ściana. I morze stereotypów. Słuchając ich komentarzy i wpatrując się w ich gesty, człowiek kuli się ze wstydu. Wszystko w ich zachowaniu podszyte jest wyższością, każdego napotkanego na swej drodze człowieka traktują jak małpę w zoo. Stać ich tylko na to, żeby powiedzieć, że ktoś śmierdzi albo że jest bardziej czarny od smoły. Szczytem jest już scena, w której troje turystów szykuje się do nakręcenia etiudy z portierem, któremu po tym jak otworzy gościowi drzwi przed nosem, trzeba wcisnąć w rękę dolara.
Jedyne, co w całej tej historii jest odrobinę pocieszające, to to, że Polacy nie są żadnym wyjątkiem. Swoje strefy za granicą mają nie tylko Polacy, nie tylko Polacy nie potrafią się zachować. Niedawno widziałem, jak grupka Azjatów przeprowadziła desant na małe miasteczko na końcu świata, blisko bieguna północnego. Wyłonili się z wielkiego statku wycieczkowego i zatarasowali drogi, którymi próbują poruszać się do pracy lokalsi. Władowali się potem do autobusu, z okien którego strzelili wielkimi jak armata aparatami po trzy setki fotek, wśród nich obowiązkowo znalazły się ujęcia słupów telegraficznych i krawężników, następnie udali do supermarketu, gdzie była strefa wi-fi, i stojąc w drzwiach, zaczęli po prostu surfować po internecie, równocześnie ładując telefony na dalszą drogę. Nic więcej ich nie interesowało.
Pośród nich był też pewien podcięty typ, który zakradł się na tamtejszy uniwersytet i po prostu uciął sobie komara na szerokiej pufie. Gdy obudził go jeden z pracowników uczelni, niechętnie podreptał na zewnątrz. Tam zajął się odchrząkiwaniem flegmy i spluwaniem jej do popielniczki, w międzyczasie ziewał. Stał tak przez długą chwilę i po prostu czekał, aż przyjedzie autobus i zawiezie go z powrotem na statek, który niedługo wypłynie w kierunku kolejnego niezwykłego miejsca. Czy znaczy to, że ludzie powinni w takim razie siedzieć na tyłkach i nie ruszać się poza swój ogródek. Wierzę, że inna turystyka jest jednak możliwa, choć oczywiście bez złudzeń, że w nowym, egzotycznym dla nas miejscu będziemy kiedykolwiek kimś więcej niż ciałem obcym.