Artykuł

Pozwólcie nam wejść. Dzieci w kinie

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Pozw%C3%B3lcie+nam+wej%C5%9B%C4%87.+Dzieci+w+kinie-68415
Znowu Święta. Czas monstrualnego, kinowo-telewizyjnego i supermarketowego zdrabniania, dziamdziania, ciamkania i udowadniania, że wszystkie dzieci są kiczem. Nie są.

Dziecko w kinie uosabia marzenie filozofów o tak zwanej czystej karcie, czyli tym etapie dojrzewania, kiedy emocjonalny zapis przyszłych zachowań jest właściwie otwarty. Od bardzo wielu czynników: spotkań, miejsc, ludzi, zdarzeń i olśnień, zależy, co w efekcie zapisze się na tej karcie - indywidualizm czy mimikra?

Nie zawsze musi być głupio. Kino w ostatnich latach wielokrotnie podejmowało tematykę dylematów i rozterek dzieciństwa. Dojrzali reżyserzy nie tyle wracali tymi filmami do własnej młodości, co dostrzegali w niej przyczyny późniejszej "neurotycznej choroby czasów". A jednak bardzo rzadko udaje się w kinie pokazać dzieciństwo, które jest prawdziwe: okrutne i wzruszające. Najczęściej mamy przecież do czynienia z cynicznym infantylizmem, którym od dziesięcioleci jesteśmy karmieni w familijnym kinie głównego nurtu. Na szczęście są artyści, którzy konsekwentnie uciekają od lukru mainstreamu, żeby opowiedzieć o gorzkim smaku samotności dziecka.

CZTERYSTA BATÓW

Dziecko widzi ostrzej, dosadniej, niejako podwójnie. Twarz Antoine’a - Jean-Pierre'a Léauda w finale "400 batów" (1959) Françoisa Truffauta, wyraża pewność przełomowego odkrycia. Chłopiec właśnie zrozumiał, że baty jego dzieciństwa były formą terapii. Cierpiąc, dowiedział się, czym jest niepokój. Podobnie jak dla bohatera "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta oszklone podwórze hotelu Guermantes układały się w "sto holenderskich równoległych obrazów", tak dla Antoine’a i Truffauta przeżycia dzieciństwa stały się niepokojącym obrazem filmowym.


"Galerianki"

Arcydzieło Truffauta przypominam nie bez powodu. W światowej kinematografii, osobną, niezwykle ważną grupę filmów o dzieciach, stanowią przecież tytuły realizowane z myślą o widzach dorosłych. W Polsce uznanie krytyków i aplauz publiczności zyskały w ostatnich latach filmy penetrujące najmroczniejszą, patologiczną strefę egzystencji dzieci i młodzieży ("Galerianki" Katarzyny Rosłaniec, "Cześć Tereska" i "Świnki" Roberta Glińskiego). O wiele ciekawsza wydaje mi się jednak niegdysiejsza "dziecięca" twórczość Janusza Nasfetera, Alberta Lamorisse'a, Majida Majida czy Lasse Hallströma, w której rzeczywistość postrzegamy z pozycji wrażliwego dziecka. Na szczęście, co pewien czas, pojawiają się kolejne udane tytuły tego rodzaju.


TO JUŻ KONIEC?

Zapominamy o dziecku w sobie. O tym, że kiedy bolał nas brzuch, jednocześnie bolała dusza. A kiedy płakaliśmy, łzy maskowały wewnętrzny żal. Bo mama była za daleko, a złośliwe, stale nam dokuczające dzieciaki, zbyt blisko. Na wyciągnięcie policzka… Film "12 lat i koniec" Michaela Cuesty, reżysera znanego dotychczas przede wszystkim jako twórca wybitnego serialu TV "Sześć stóp pod ziemią", który w ubiegłym roku niezauważony przemknął przez polskie ekrany, pokazuje, że dzieciństwo jest lustrem dorosłości. Odbija rzadkie chwile szczęścia i długie godziny bólu.

Film Cuesty trafia w sedno prawdy o splątanych, prywatnych narracjach dzieciństwa. To nie jest przecież ani proza, ani poezja: raczej wierszyk, w którym znalazło się miejsce na "śliczne" rymy, ale także na kleksy, poprzestawiane znaki przestankowe, komedię i melodramat. Ze wzruszeniem patrzyłem na losy filmowej czwórki przyjaciół: dwójki bliźniaków, dziewczynki i walczącego z nadwagą chłopca – na losy Jacoba, Rudy’ego, Leonarda i Malee. Byli razem, dla siebie. W swoim małoletnim sercu czuli, że ich przyjaźń jest naprawdę wyjątkowym uczuciem, dlatego wspólnie chodzili do szkoły, bawili się po lekcjach, a ich azylem okazał się dom na drzewie. Jak w najpiękniejszej książce przygodowej, jak w bajce. A jednak reżyser – nie przybierając szat pedagogicznego mentora – pokazał, że bajkowe życie to ułuda zarezerwowana wyłącznie dla literatury lub kina. Bo życie to nie jest żadne High School Musical. Kiedy złe dzieci niszczą sielankę czwórki przyjaciół, ich wewnętrzny spokój na zawsze zostanie zmącony. Ale ów niepokój okaże się także do pewnego stopnia zbawienny. Bohaterowie zyskają bowiem świadomość ludzi dorosłych. Dostrzegą szczegóły, których dotąd nie zauważali; a kiedy zobaczą śmierć przyjaciela, ten obraz będzie do nich wracał już zawsze - jak wspomnienie, jak tęsknota, jak refleks bólu, który nosi się w sobie przez całe życie.

Szkoda, że "Mean Creek" Jacoba Aarona Estesa, jeden z najciekawszych amerykańskich filmów niezależnych dekady, nie trafił do naszych kin. Zamiast na dużym ekranie, "Mean Creek" można było zobaczyć jedynie na DVD.

George (Josh Peck) ma kilkanaście lat, jest otyły i niezgrabny. Z zazdrością patrzy na szczupłych i urodziwych kompanów szkolnej niedoli. Jego agresja jest maską ukrywającą chorobliwy lęk przed odrzuceniem. George szpanuje, bije słabszych, bo wie, że jest inny, a chce być taki sam jak pozostali. Inność w szkole podstawowej nie jest cnotą. Każde odchylenie od normatywnych reguł wiąże się z opresją. A George’a nikt nie lubi. Wrażliwy Sam (bardzo dobra rola najmłodszego z klanu Culkinów - Rory’ego) nawet go nienawidzi, chociaż jednocześnie na swój sposób podziwia. Wspólnie z bratem i grupą przyjaciół wpadnie na pomysł zorganizowania rejsu, na który zapraszają grubasa. W trakcie urodzinowej balangi chcą go upokorzyć i złamać. Rejs zaczyna się niewinnie. Sztubackie dowcipy, porozumiewawcze spojrzenia, sikanie wodą i sikanie do wody. Sam i jego przyjaciółka Millie czują, że jednak błędnie ocenili George’a. Nie jest zwyrodnialcem, tylko mocno zagubionym chłopakiem. Chcą odwołać plan. Za późno, wszystko za późno…


"Mean Creek"

"Mean Creek" wpisuje się w długą listę amerykańskich filmów obrazujących odwieczne dylematy młodości. Debiutanta, Jacoba Aarona Estesa, nie interesowała jednak – jak choćby twórców komedii w rodzaju "American Pie" – obserwacja komicznych, częściej tragikomicznych, szczeniackich uniesień: burzy hormonów i deszczu łez. W "Mean Creek" rewiduje się raczej dojrzewającą w młodym człowieku, w nastolatku, zdolność do odpowiedzialności za czyny, zdolność do przyjaźni i lojalności. Estes - także scenarzysta - nie wyważa otwartych drzwi. Pyta, skąd w młodym człowieku bierze się zło, skąd okrucieństwo? Czy wyrządzeniu zła i krzywdy zawsze towarzyszy cierpienie? Wreszcie, czy możliwy jest świat, w którym zła by nie było. Dopiero humanistyczny finał przynosi zaskakujące, bardzo filmowe, wyciszenie. Z offu dobiega głos George’a zarejestrowany na domowym wideo: "It’s me, it’s me" - mówi. Pada deszcz, Sam i Milly, opatuleni w koce, słuchają głosu kolegi. Nigdy go nie zapomną. It’s me, it’s me…".


GRA W WAMPIRA

Przeniesiona do Hollywood filmowa niespodzianka ze Szwecji – "Pozwól mi wejść" Tomasa Alfredsona – to horror, który jest przede wszystkim wzruszającą i bardzo smutną historią miłosną. Z ekranu emanuje chłód. Dotkliwe zimno zamraża wszystko: przyrodę, zwierzęta, ludzi. Pierwsze miesiące 1982 roku, w Polsce w tym czasie ludzie marzli ze strachu przed stanem wojennym i wiecznie zepsutymi kaloryferami, w Szwecji zamarzały serca. Ale nie wszystkim.

Film Alfredsona jest adaptacją popularnej powieści grozy Johna Ajvide Lindqvista, wydanej u nas pod tytułem "Wpuść mnie". Zarówno książka, jak różniący się nieco od literackiego oryginału film, wykorzystują motyw wampira dla opowiedzenia bardzo subtelnej historii obyczajowej. Zderzenie tych gatunków dało zaskakująco ciekawy efekt.

"Pozwól mi wejść" to była kolejna na polskich ekranach fabuła wyzyskująca mechanizm tzw. szkolnej przemocy ("Fala", "Nasza klasa"). Oskar, płowowłosy dwunastolatek, nie ma kolegów. Drażni swoją delikatnością, smutkiem, fizyczną słabością. Jest obiektem wyzwisk, a także – niestety – dyżurnym kozłem ofiarnym. Chłopczyk nie buntuje się, tylko marzy. Marznie i marzy o spotkaniu przyjaciela, który zamieniłby jego słabość w siłę i podarował nadzieję na to, że nie jest wcale gorszy od innych. Marzenie Oskara się spełni.

W trakcie zimy stulecia, a może tylko dziesięciolecia, Oskar dostrzeże na podwórku dziewczynkę. Trochę inną – jak on zagubioną i nieśmiałą. Bardzo dziwną dziewczynkę: Eli nie chodzi do szkoły; nie wie, kiedy ma urodziny; ale potrafi bezbłędnie ułożyć robiącą wówczas furorę kolorową kostkę Rubika (nie tego Rubika, o którym myślicie!). Eli nie czuje także zimna. Chłód nic dla niej znaczy, chciałaby jednak, jak każdy, poczuć ciepło. Czy Oskar "pozwoli jej tam wejść"?

Film Alfredsona jest zagrany na półtonach. Sceny są celowo niedomknięte, nie pointowane. Drażnić może jedynie specyficzne podejście do korekcji kolorów. Irytująca jest tandetna niebieska poświata w trakcie rozmów z wampirami albo nazbyt już szara ekranowa szarzyzna. Ale cały czas trzeba pamiętać, że ten dziecięcy romans wampirzycy i wyalienowanego wrażliwca rozgrywa się wprawdzie w dekoracji rodem z horror movies (krew, ukąszenia, posoka, ciemny las), ale jest przede wszystkim opowieścią o spotkaniu dwóch samotności. O słodkiej truciźnie, która nie zawsze musi być toksyna. Przekaz jest dosyć ryzykowny: reżyser każe nam szczerze pokochać mordercę (wampira), ale warto potraktować ten film przede wszystkim jako wiarygodną psychologicznie manifestację dziecięcej wrażliwości. "Co zrobisz, kiedy okaże się, że nie jestem dziewczynką" – pyta Oskara Eli. Chłopiec tylko się uśmiecha. Wie dobrze, że będzie ją kochał tak samo. Dwunastoletnie uczucia nie różnicują płci. Liczy się tylko przełamanie egzystencjalnej samotności, której nie zrozumie nikt oprócz dziecka. Wielki szwedzki pisarz, August Strindberg, pisał w "Grze snów" że "w szczęściu zawsze kiełkuje ziarno nieszczęścia". Dojrzały film Alfredsona pokazuje błysk szczęścia, który prześwietla wielki ból. Kto  wygra batalię?


"Klasa"

W tym tekście nie może również zabraknąć jednego z najważniejszych filmów europejskich ostatnich lat. W nagrodzonej m.in. Złotą Palmą, skromnej "Klasie" Laurenta Canteta, udało się pokazać, że wielka europejska klasa nie ma klasy. Niektórzy zawsze będą prymusami, innym pisana jest ośla ławka. François Marin jest dobrym nauczycielem. Nieszczególnie błyskotliwym, niezbyt charyzmatycznym, ale na pewno sprawiedliwym i wyczulonym na krzywdę ucznia. Ma jednak pecha. Nie dostał pracy w elitarnej szkółce, gdzie dobre maniery uczniów sąsiadują ze złymi nawykami belfrów pamiętających głównie o tym, żeby ulepić młodego człowieka na swoje, przeciętne podobieństwo. Françoisowi taka sztuka nie udaje się choćby dlatego, że w jego szkole są sami indywidualiści. Raczej w złym, niż w dobrym tego słowa znaczeniu. Kiepska dzielnica, słaby adres, leniwi uczniowie – zaradne mamusie na wysokich obcasach prowadzące za rękę zawstydzonych swoją (wmówioną) mądrością synków, raczej tutaj nie zaglądają. Czasami, trochę przez przypadek, trafi się jakiś zdolniacha i bystrzak, ale z reguły wszystko wygląda podobnie. Klasa jest niecierpliwa, agresywna i znudzona. Uczniowie pochodzą z Ghany, Egiptu albo z Chin, jest także grupa Francuzów. Nic ich nie łączy, za to prawie wszystko dzieli. Rodzinne więzy, uwarunkowania społeczne, a nawet marzenia. Pyskata dziewczynka chciałaby być policjantką, inteligentny chłopiec chce tylko skończyć szkołę podstawową. A kim może być nauczyciel w takiej klasie? Cantet zna odpowiedź. To powinien być ktoś, kto – jak François Marin – rozumie wszystkich, stara się być cierpliwy i wyrozumiały dla każdego. Nie dzieli tortu swojego zainteresowania na lepsze i gorsze części, lepszych i gorszych ludzi. Wymagając od uczniów, tych mniej i bardziej zdolnych, bezwzględnej szczerości, wymaga jej również od siebie.

TRAUMA BEZ KOŃCA

Poruszający film sprzed dwóch lat trafił do polskich kin o wiele za późno, pod idiotycznie przetłumaczonym tytułem. Ale wielokrotnie nagradzane "Hej, skarbie" Lee Danielsa warto zobaczyć. To rzadki głos humanisty w Hollywood.

Niezwykła kariera "Hej, skarbie" to nie tylko znakomite nazwiska w czołówce: wybitna kreacja Mo’Nique, udział Mariah Carey i Lenny’ego Kravitza, wreszcie  promocyjne zaangażowanie Opry Winfrey. "Precious: Based on the Novel Push by Sapphire"  – tak brzmi nietuzinkowy, oryginalny tytuł filmu, czerpie siłę z prawdy przesłania. To wiarygodna wizja piekła na ziemi, które fundujemy sobie każdego dnia. Jak w legendarnym dziele Rimbauda – chodzi o "koncert piekieł": inferno złości, pychy, pieszczoty...

Szesnastoletnia bohaterka filmu, Clareece 'Precious' Jones (w tej roli amatorka, Gabourey Sidibe) poznała wszystkie odcienie zła. To cały jej dobytek. Nic więcej nie posiada. Ale właśnie zrozumienie egzystencjalnej matni pozwoli jej odbić się od dna.

Gorzej być nie może. Precious jest chorobliwie otyła, nie potrafi płynnie pisać i czytać, mieszka w nędznej kamienicy socjalnej w Harlemie razem z wyrodną matką (Mo’Nique). Po raz kolejny zaszła w ciążę z własnym ojcem. Pierwsze dziecko Clareece z kazirodczego związku, ma zespół Downa. Dookoła obowiązuje przemoc psychiczna, fizyczna i seksualna; bieda i paraliżujący strach. Sfera patologii jest trudna do wyobrażenia. A jednak Precious, jak niegdyś tytułowa "Kobieta samotna" z filmu Agnieszki Holland, desperacko zawalczy o odwrócenie złej karty. W najbardziej traumatycznych sytuacjach projektuje wizje, w których będzie czysta, szczupła, prawie szczęśliwa. To fantazja trudna do realizacji, ale można przecież zacząć skromniej, metodą małych kroczków. Na przykład nauczyć się pisać i czytać, poznać ludzi, którzy nie będą zwyrodniali, ordynarni i brutalni. Ocalić drugie dziecko. Ocalić siebie.

Piorunujące wrażenie robi w tym filmie nagrodzona Oscarem kreacja Mo’Nique w roli okrutnej matki otyłej dziewczyny. Już sam pomysł powierzenia tej roli aktorce, która przed "Precious" miała na koncie jedynie role w filmach stricte komediowych, wydawał się odważny i bezkompromisowy, jeszcze ciekawszy był jednak pomysł reżysera na postać. Kino hollywoodzkie głównego nurtu przyzwyczaiło nas przecież do tego, że "filmowe" macierzyństwo rymuje się ze świętością. Hollywoodzkie matki oczywiście upadają, ale są w gruncie rzeczy postaciami czystymi, nieskażonymi grzechem. Tymczasem Mary w interpretacji Mo’Nique to demon. Zdeprawowana i słaba kobieta, którą przerosło życie. Lee Daniels, adaptując powieść "Push" autorstwa Sapphire, wymógł na scenarzystach - Damienie Paulu i Geoffreyu Fletcherze, żeby wzmocnili i uwiarygodnili psychologicznie postać matki, która w książce była jednak bohaterką dużo bardziej jednowymiarową. Mo’nique zagrała natomiast diabła, który kiedyś próbował jednak być aniołem. Szybko podcięto mu skrzydła, zniekształcono marzenia, wyrwano duszę. Została tylko złość, nienawiść i pożądanie. Instynkty ssaka.


"Hej, Skarbie"

Stanisław Dygat pisał w "Disneylandzie", że "ekran filmowy jest dziwną ramą, przez którą oglądamy szczególny świat". W ramach tego postrzegania z reguły obowiązuje nas zasada zdrowego dystansu lub umiarkowanego współudziału. Bardzo rzadko oglądający staje się uczestnikiem akcji. "Hej, skarbie" jest jednak propozycją, która wymaga bezwarunkowego zaangażowania. Oglądając film Lee Danielsa, mimowolnie mieszkamy w Harlemie, czujemy smród nory, w której wrażliwość Clareece została obarczona dysfunkcją jej rodziców. To film, w stosunku do którego nie udaje się emocjonalnie odseparować, wybronić tezą –  mnie to przecież zupełnie nie dotyczy. Kwestia przemocy w rodzinie nie polega jedynie na przywołaniu sytuacji skrajnych, jak w "Hej, skarbie". Małe zbrodnie przeciwko dziecięcej lub nastoletniej wrażliwości rozgrywają się każdego dnia, w cieniu czterech ścian, za zasłoniętymi kotarami, za frazesami o miłości i bezgranicznej trosce. Są sztyletem, który każdy nosi w sercu. A następnie wbija  ostrze własnym dzieciom. Bezwiednie. Trauma bez końca.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones