Dzień świstaka z o wiele lepszym protagonistą (w jego przemianę naprawdę można uwierzy, bo wciąż opiera się na egoizmie, ale takim zwyczajnym, jaki każdy z nas ma wpisany w DNA), z o wiele bardziej wyczulonym okiem reżyserskim (teledyskowa sznyt i znajomość wielu konwencji) i po prostu fajniejszym pomysłem na cały film (szkoda jednak, że zamaskowany zabójca nie był po prostu personifikacją zemsty za bycie złą suczą).
Ma swoje bolączki, które posiada każdy film oparty na pętli - dość zachowawcze poznawanie świata i bohaterów przy równoczesnym wywracaniu wszystkiego do góry nogami, które nie bolą dopóki konwencja wesołego slashera brzmi głośno niczym Zygmunt na Wawelu. Odhaczanie kolejnych podejrzanych, odkrywanie zalet utknięcia w szczelinie czasu czy wymyślne sceny śmierci - dopóki to jest na tapecie wszystko gra i buczy. No, ale w finale bolączki kumulują się i twórcy próbują odwrócić od nich uwagę twistem - napisanym chyba w ostatni dzień zdjęć. Pokrętna intryga ze współlokatorką ani nie sprawdza się na poziomie fabularnym, bo jej podstawy są powiedziane mimochodem, ani konceptualnym, bo okazuje się, że wszystko było po prostu uknute przez człowieka i tylko licho wie, kto nakręcił spiralę wstawania i umierania.
Nadal to jednak świeżutka i ciekawa odtrutka na mainstream. Nieszkodliwa w swoich zamiarach i szczera.
PS: Super maska!