Debiut reżyserki uznanego scenarzysty Lawrence’a Kasdana, który jako jeden z nielicznych przywraca do życia kino noir święcące największe tryumfy w latach 40 i 50...
Robi to jednak dość asekuracyjnie ani myśląc wyłamać się z obranych schematów. Gulasz kumulujący w sobie miłość, zbrodnię, „perfekcyjną” intrygę, zwodniczą femme fatale przyrządzony jest wedle starej receptury. Oczywiście byłbym głupi, gdybym chciał negować coś, co jest stałym elementem tego gatunku, tyle, że Kasdan zwyczajnie zabrnął w nadmierną dosłowność. Jego film nie tylko jawi się jako kalka „Podwójnego ubezpieczenia” Wildera z jednej i „Listonosz dzwoni zawsze dwa razy” Garnetta z drugiej, to jeszcze dręczy widza łopatologicznymi wywodami.
Tu nie ma miejsca na krótkie, jednozdaniowe puenty, które jeszcze dekadę temu potrafił rzucać Polański w genialnym „Chinatown”, które byłyby swoistą „kropką nad i” (i był stałym elementem kina noir), jest za to bełkot o tym, jak cała intryga wygląda. Tu nie może być miejsce na domysły, tu bohater, w finale, przez kilka minut musi ględzić o tym co, gdzie i jak.
Ale przez takie rzeczy intrygujący hołd dla klasyki stacza się w stronę zwykłego sensacyjnego dziełka z intrygą tle, które w latach 80 i 90 zalały kino.
W gruncie rzeczy niezła, choć nieco spaprana robota…
Moja ocena - 6/10
"Gulasz kumulujący w sobie miłość, zbrodnię, <<perfekcyjną>> intrygę, zwodniczą femme fatale"
Napisałbym raczej "zauroczenie" niż miłość, choć i to za mocne słowo. Oni tylko się pieprzyli.
Sam film niezły...
Przypadkowo obejrzałam wczoraj i śmieszyły mnie pewne rzeczy jak stroje, wąsy, ale ogólnie dobrze się oglądało. Przynajmniej aktorzy wyglądali na upoconych, zwłaszcza główny bohater, i dzięki temu wyczuwało się ciężką, upalną atmosferę. Kathleen miała niesamowite ciało, najzgrabniejsze nogi w branży w latach 80 no i 90 też. Sam film nie powalił mnie na kolana, jednak coś w sobie miał. Końcowa scena jakoś dała mi do myślenia, że jednak Matty coś tam czuła do głównego bohatera.