Zużyty do granic możliwości temat: rozbita rodzinka, prezydent USA i wielka katastrofa, koniec świata, który jednak wcale się nie skończy, wszystko wróci do normy, rodzinka znów się połączy, świat będzie uratowany. Pomijając to, że ten temat był już eksploatowany setki razy, nawet sam Emmerich to już przecież zrobił (patrz: "Pojutrze"). Po co, pytam się, po co? Kto chce oglądać to samo milion razy? Byłem głupi, że się skusiłem, niestety. Tych dwóch i pół godziny męczarni jednak już nic nie zwróci.
Tak potwornie debilnego, męczącego i niedorobionego filmu dawno już nie widziałem. Scenariusz nafaszerowany jest takimi niedorzecznościami, jak np. do zderzenia arki z falą powodziową zostało pół minuty, ludzkość jest na skraju zagłady, a główny bohater (z roku na rok coraz słabszy John Cusack) ma czas prawić mądrości życiowe nad głową synka i żony. Albo: piekło na Ziemi, Waszyngton się wali, ale gdy przemawia Prezydent (tak, tak, duża litera, jakby można było jego majestat obrazić małą) USA, wszelkie kataklizmy ustają, a ludzi, którzy uciekali, by ratować swe nędzne żywota, zapominają o wszystkim, zatrzymują się i wpatrują w ekrany telewizorów. No i wreszcie - prezydent, mając okazję, jako jeden z nielicznych, wyjść cało z katastrofy, "poświęca się dla dobra ludzkości" (!?) i daje się zabić kolejnej katastrofie. O co w tym wszystkim chodzi?
Porzucam fabułę, bo o jej beznadziejności mógłbym pisać godzinami. Miały być porażające efekty specjalne. Nawet tego nie było. Wprawdzie patrząc z wysoka, z dalekich ujęć, powodzie czy trzęsienia ziemi mogą się podobać. Wystarczy zbliżenie na aktorów z katastrofą w tle, by zobaczyć, jak to wszystko jest nierealistyczne, niedopracowane. Kiedy bohater grany przez Cusack'a biegnie po linii startowej goniąc samolot, wybuchy za jego plecami przypominają mi ujęcia typowe chociażby w filmach Hitchcocka, gdzie jazda samochodem polega na tym, że widzimy siedząca w czymś postać, a za nią przesuwa się tło. Jedynym mankamentem jest to, że te filmy dzieli mniej-więcej 50 lat. Pozostałe zdjęcia, czyli te "normalne", bez żadnych efektów, dopracowaniem i profesjonalizmem przypominają reportaże z miejsca wypadku w TVP info.
Tego, co robią tu ludzie występujący przed kamerą, nie można nazwać aktorstwem, nie urażając tym samym prawdziwych aktorów. Do mdłości doprowadzają zdjęcia płaczących i rozczulający się co chwilę postaci, szczególnie Thandie Newton.
Już chociażby "Dzień Niepodległości" czy "Patriota" pokazał mistrzostwo, jakie osiągnął Roland Emmerich we, za przeproszeniem, włażeniu do dupy Ameryce. Szkoda tylko, że nie czuje, że coraz bardziej śmierdzi.
1/10