Mamy tu film katastroficzny. Więc spójrzmy tu przez pryzmat tej kategorii. Po pierwsze, nie każdy lubi tego typu filmu,bo......bo przebieg jest ten sam: na początek przedstawiane są wszystkie postacie, które będą brały udział w katastrofie (dłużyzny), sama katastrofa (krótka akcja, jakiś efekt specjalny), skutki nieszczęścia (dłużyzny), jakiś przemycony wątek miłosny, no i happy end. Z zegarkiem w ręku 3 godziny, wysiedzone półdupki, wyjścia do toalety i mała drzemka pomiędzy.
Porównując więc dotychczasowe filmy, uważam że film jest żywy. Akcja przemycana jest bez przerwy, dłużyzny zredukowane do minimum i nie musiałem w trakcie filmu stawać na baczność i śpiewać amerykańskiego hymnu. Efekty robią na dużym ekranie wrażenie i jest to popcorn-kino jakiego się człowiek spodziewa. Dialogi i filozofia tego filmu trzymają się w normach durnoty tego gatunku filmów i aż tak nie przeszkadzają, bo nie cisną się na pierwszy plan.
Od Emmericha do tej pory podobał mi się tylko „Stargate”, reszta mnie raczej denerwowała. Ja uważam, że jest to fajny lekki filmik i stawiam go w filmotece reżysera na drugim miejscu. Na pewno nie ma ten film wymowy jak „ The day after” (1983), ale na tle ostatnich gniotów z tego gatunku jest godny polecenia.