Widziałam wiele złych filmów, których nazywanie „filmem” wręcz bolało i niestety w głównej mierze tyczyło się to dzieł polskich twórców. Dlatego postanowiłam omijać nasze polskie kino szerokim łukiem, chociaż od czasu do czasu zdarzy mi się zrobić wyjątek. „365 dni” możemy uznać za taki wyjątek. I właściwie nie żałuję, że obejrzałam ekranizację powieści Blanki Lipińskiej, ponieważ bałam się, iż z tego, pożal się Boże, literackiego dzieła może powstać coś dobrego. Nie powstało, a ja dalej uważam, że polskie kino z roku na rok jest coraz gorsze. O książce natomiast nie będę się wypowiadać.
Zacznijmy od tego, że nie rozumiem ludzi, do których ten film trafił. Oprócz przystojnego, charyzmatycznego aktora, przyjemnej muzyki oraz drogich samochodów/ubrań w tle nie dostajemy poza tym nic. Nie dość, że historia w książce kulała, to ta przedstawiona na ekranie zdaje się jeszcze bardziej odrealniona. Ba! Obrzydliwa wręcz można powiedzieć. Sam Massimo skrada wszystkie sceny swoją twarzą i gdyby to była gra dla jednego aktora, może zrobiłaby wrażenie. Gdy jednak przychodzi do konfrontacji z innymi aktorami, całe zauroczenie mija. Z Massima robi się drania, gwałciciela oraz żałosnego mafioza, a to pozostawia niesmak. Intymne zbliżenia są niczym sceny wyrwane z filmów pornograficznych i tu nie chodzi o to, żeby było mniej pikanterii w danych momentach. Nie, chodzi o to, że prawdziwe kino rządzi się własnymi prawami i sceny seksu powinny wyglądać mniej obleśnie niż te tutaj. Mogą być, owszem, pruderyjne, ale równocześnie uwodzące widza. Mnie one nie uwiodły, raczej przyprawiły o ciarki.
Z kolei cała historia jest tak naprawdę historią dla trzynastolatki. Dla trzynastolatki, która nie wie, że porwanie to nie czarująca przygoda a przerażająca walka o przetrwanie. Na której nie igra się z donem sycylijskiej mafii, nie rozstawia się jego ludzi po bokach, nie kupuje ubrań za jego brudne pieniądze. A tak nasza główna bohaterka, Laura Biel, robi. Oczywiście na początku udając, że sprawa z uprowadzeniem jej się wcale nie podoba, ale potem szybko ukazuje swoje prawdziwe odczucia, co do tej całej sytuacji. Szczególnie w chwilach, gdy jest sam na sam z umięśnionym Massimem i oblizuje wymownie język. I robi jeszcze inne, bardziej absurdalne rzeczy, jakby świadome kuszenie porywacza było najrozsądniejszym, co można zrobić w takim przypadku.
Tak więc mamy bohaterów, u których ewidentnie rozsądek nie jest mocną stroną. Właściwie można śmiało stwierdzić, że nic nim nie jest, bowiem są niemal żałośnie papierowi. Oprócz zaciągnięcia partnera do łóżka, nie mają żadnych zmartwień oraz jakichkolwiek problemów, które dotyczą szarych ludzi. Ich miłość zaś jest drętwa, chemii tam nie ma, nie wspominając już o tym, że nawet nie potrafiłabym wskazać jakiegokolwiek dłuższego dialogu pomiędzy Massimem a Larurą. Odniosłam też wrażenie, że słowo „seks” było zamienne z „miłość”.
Jakby tego było mało krzyczą i płaczą w danych sytuacjach, robiąc to niemal tak abstrakcyjnie, jakbym oglądała zaprogramowane roboty. A ich „kocham cię” brzmi po prostu pusto. Irytowało mnie głównie to, że reżyserowie zdawali się przy tym widza traktować bez szacunku; zamiast cokolwiek wywnioskować samemu, dostawaliśmy masę wytłumaczeń z ust aktorów. Nie widziałam miłości Laury, nie rozumiałam kiedy się uformowała, ale ona i tak nagle ogłosiła na ekranie „kocham cię”.
Cały film to, szczerze mówiąc, abstrakcja. Poczynając od wątku mafijnego, a kończąc na poszczególnych kadrach. Zdecydowanie „365 dni” nie było ubogą produkcją, ale skoro tyle pieniążków zostało zainwestowane, dlaczego mamy tak kulawe dialogi, tak słabo napisany scenariusz, tak złą grę aktorską? Na dodatek jestem pewna, że przed premierą masę osób jeszcze musiało zapoznać się z filmem i mam uwierzyć, że naprawdę nikt nie zauważył luk, które występują w „365 dni’?
Mam tu szczególnie na myśli pierwszą scenę, gdzie zostaje postrzelony ojciec Włocha. Podczas seansu nurtowało mnie pytanie, kto oddał strzał? Do dziś mnie zresztą nurtuje.
Wątek mafijny w „365 dni” to w ogóle zabawny temat. Doprawdy urzekł mnie moment, w którym wyraźnie wspomniano, że rodzina Torricelli nie trudzi się handlem ludźmi. Oni są przecież dobrą mafią, stawiają tylko na narkotyki i… to, co robią mafiozi. Reżyserowie oraz autorka książki ewidentnie dają nam znać, że sami na ten temat nie mają pojęcia - Massimo coś tam robi, czymś się tam zajmuje, po czym znika, ale tych wątków ani nie rozwijają, ani nawet nie kończą. One występują w tle, jako taki bonus.
Podsumowując, ten film jest stanowczo zły.