Po przeczytaniu/obejrzeniu wielu recenzji w Internecie zdecydowałam się w końcu obejrzeć ten film z czystej ciekawości.
Przy pierwszym podejściu wysiadłam. Nie pamiętam w sumie nawet, dlaczego właściwie przestałam go oglądać... Prawdopodobnie po prostu mnie znudził lub zirytował. Pamiętam jeszcze, że bardzo denerwowała mnie pretensjonalność aktorów i ich akcent... to, że starali się być tacy "bardziej amerykańscy od Amerykanów", ale niestety mega nieudolnie...
Drugie podejście (zaczęłam od sceny przylotu na Sycylię) było już dużo lepsze. Chociaż było wiele scen, podczas których przewracałam oczami z zażenowania albo śmiałam się w momentach, które z założenia nie miały być śmieszne, to muszę przyznać, że nie traktując tego filmu śmiertelnie poważnie, to oglądało mi się go całkiem przyjemnie...
Akcja płynęła wartko i nie nużyła mnie. Cały czas coś się działo na ekranie. Przede wszystkim urzekały mnie piękne plenery, ładne obrazki, ujęcia, piękni aktorzy, ciuchy, zgrabne ciała... Traktując ten film bardziej hedonistycznie niż intelektualnie, jako okazję do napatrzenia się na ładne buźki i ciała oraz ładne obrazki, bez większego myślenia - swoją rolę odmóżdżacza spełnia on znakomicie.
Myślę, że największym atutem tego filmu jest właśnie przyjemna dla oka warstwa wizualna, dzięki czemu wchodzi on gładko - zwłaszcza, jak się od niego wiele nie wymaga.
Z drugiej strony w pełni zgadzam się z krytyką, że powiela on szkodliwe wzorce. Dialogi między aktorami również często mnie żenowały, jak i sama relacja rozważana na chłodno była oczywiście irytująca... bo z jednej strony "nie dotknę Cię bez Twojej zgody", a potem co chwila przekraczanie granic...
Jednak po wielu miażdżących recenzjach to muszę przyznać, że ostatecznie fabuła trzymała się kupy dużo bardziej, niż się spodziewałam. Mam wrażenie, że reżyserzy wycisnęli ile tylko się dało z marnego materiału źródłowego... i mimo wszystko udało im się to upakować we w miarę logiczną całość. Oczywiście nadal zachowania głównych bohaterów często były wręcz lunatyczne i zdecydowanie mało subtelne... ale z drugiej strony, czy równie absurdalnych zachowań nie widzimy na co dzień w komediach romantycznych? Tam również facet zakochuje się w ładnej buźce i cyckach spotkanej przypadkowo na ulicy kobiety... Zakochani są skłonni "rzucić się za sobą w ogień" i "umrzeć nawet" dla tej drugiej osoby... Chociaż zasadniczo, to w ogóle się nie znają i nic o sobie nie wiedzą, a to, co ich łączy, to głównie chemia i hormony :/ Ale tak, oczywiście to wielka miłość, ta jedyna (którą zawsze niemal rozwala doszczętnie taka błahostka jak np. podejrzenie zdrady i totalny brak komunikacji, więc super solidne podstawy, ale nie - według komedii to jest zawsze mega silna miłość na jakże "solidnych" fundamentach), a po ślubie będą żyli długo i szczęśliwie... Tutaj według mnie poziom absurdu w relacji jest po prostu analogiczny. Oczywiście ludzi oburza syndrom sztokholmski, ale mnie bardziej irytuje powszechnie akceptowane w komediach romantycznych udawanie, że wielka miłość i relacja między dwojgiem ludzi polega na wielkich motylkach w brzuchu... i to w zasadzie tyle. Jak się to ścierpi i na to przymknie oko - film wchodzi gładko.
Oczywiście nie jest to żadne wybitne dzieło... Ale tak szczerze to mam jakieś takie wrażenie, że widziałam większe gnioty. Nie szukając daleko materiałów do porównania, to mam jednak wrażenie, że 50 twarzy Greya były bardziej irytujące... zarówno pod względem gloryfikowania syndromu sztokholmskiego i toksycznej relacji jako coś 'cool', jak i drewnianej gry aktorskiej, braku chemii między głównymi aktorami czy idiotyzmów w fabule. Saga "Zmierzch" - tu trudno mi powiedzieć, bo oglądałam urywkami... ale fabuła też wydaje mi się bardziej idiotyczna. Szczerze mówiąc zachowanie Laury wydaje mi się niestety dość wiarygodne psychologicznie, biorąc pod uwagę, że:
a) syndrom sztokholmski faktycznie istnieje
b) Laura jest ewidentnie pustą, próżną i księżniczkowatą Karyną, której małżeństwo oparte w sumie na prostytucji przykrytej sponsoringiem mogłoby w sumie odpowiadać (powiedziałabym, że nie brakuje takich dziewczyn, które cenią sobie bardziej bycie utrzymanką i niezatrzymany dopływ kasy na ciuszki i inne uciechy niż jakieś wielkie uczucie w związku, a jakby jeszcze sponsorem miałby być przystojny facet, to dla nich żyć nie umierać przecież).
W przypadku Greya i Zmierzchu według mnie laski rajcuje bardziej przemocowość faceta i toksyczność relacji, niż jego kasa, co jest według mnie jeszcze o kolejny level gorsze... 365 dni ostatecznie idzie raczej w relację typu "gold diggerka znajduje zakochanego w niej sponsora" aniżeli "nieszczęśliwa Julia poświęca się z miłości do zepsutego Romea i próbuje go naprawić", co jest jednak IMO sporo zdrowsze... chociaż oczywiście można krytykować materializm głównej bohaterki i to, że nie próbuje być silną, niezależną kobietą w tym związku... tylko wielu kobietom akurat pasuje taki bardziej "tradycyjny" model rodziny, gdzie wprawdzie nie mają wiele do gadania, ale nie martwią się o finanse, bo zapewnia je mąż - i myślę, że stąd się bierze fenomen tego typu dzieła: jest on ucieleśnieniem bajki o księciu na białym koniu, który przyjedzie i siłą rozwiąże wszystkie problemy księżniczki (tutaj Massimo i rozwiązuje problem nieudanego poprzedniego związku, i braku seksu, i kasy, i dzielnie znosi odpały Laury).
Czy bym ten film komuś poleciła? Pewnie nie. Tak średnio jednak rozumiem morze gówna, które wylało się na ten film i tytułowanie go "gniotem wszechczasów". Na takie "guilty pleasure" film się dobrze nadaje i można obejrzeć go z przyjemnością (a potem się tego wstydzić xD). Ma oczywiście kupę minusów, ale pewne plusy również... tytuł "największego gniota ever" zachowałabym dla czegoś bardziej gównianego niż ta produkcja.