Wychowałam się na filmach lat siedemdziesiątych. Takie określenia jak "stonowana narracja" kojarzą mi się z Jesienną sonatą albo np. dużo późniejszymi Okruchami dnia. A "kino ambitne" np. z polskim kinem moralnego niepokoju albo na przykład Bilardzistą czy paroma innymi filmami Newmana z lat sześćdziesiątych. Przywykłam do tego, że kino ambitne wbija w fotel.
Niestety o Amerykaninie nijak nie da się tego powiedzieć -- bez napięcia, bez iskrzenia, film można w każdej chwili wyłączyć bez żalu i nigdy do niego nie powrócić, również bez żalu. Byle jaki scenariusz, fatalna reżyseria, Clooney gra jak w szkolnym kółku teatralnym. Tylko przyroda jak zwykle broni się sama. Wszystkim miłośnikom "Amerykanina" zazdroszczę wyrozumiałości.
Czy ja wspomniałam coś o "Masce"? I może od razu "ćwierćmózgów", po co się tak ograniczać? ;-)