Do obejrzenia "Amerykanina" zachęcił mnie George Clooney, który od kilku dobrych lat bardzo starannie dobiera swoje kolejne filmy i w
przeciętnych produkcjach nie występuje. Niedawne "W chmurach", trochę dalsze "Michael Clayton" czy nawet "Tajne przez poufne" to
obrazy przynajmniej dobre. Tak też zapowiadał się "Amerykanin" i takim filmem właśnie jest. Trzeba tylko podejść do niego trochę
ostrożnie, by przez nieodpowiednie nastawienie przypadkiem się nim nie rozczarować. Nie jest to bowiem produkcja podobna do kina
sensacyjnego, jakie możemy oglądać co roku na naszych ekranach, w którym akcja biegnie wartko od jednej wybuchowej sceny do
następnej. Nie jest to również produkcja, którą można by było przyrównać do filmów o Jasonie Bourne. Obraz Antona Corbijna jest
spokojnym kryminałem, trzymającym w napięciu dramatem w którym dzieje się co prawda nie wiele, bo fabułę można by streścić w
dwóch, trzech zdaniach, ale reżyserowi udaje się opowiedzieć ją w ciekawy, interesujący sposób. „Amerykanin” to film niezwykle
oszczędny, wszystko jest tu podane w małych ilościach, mikroskopijnych porcjach. Gdzieś w połowie seansu widzimy pościg za
uciekającym samochodem, ale trwa on może z minutę, bohater jest ścigany ale najczęściej widzimy tylko jednego mężczyznę, który go
śledzi. W większości bohaterowie chodzą za sobą po krętych i wąskich uliczkach małego, włoskiego miasteczka, polując jeden na
drugiego. Oszczędne są tu również dialogi, które pojawiają się tylko gdy wymaga tego sytuacja, tylko gdy są tak naprawdę niezbędne.
I choć obraz Corbijna został zrealizowany za amerykańskie pieniądze, a w roli głównej występuje aktor pochodzący z Ameryki, to film ten
jest bardzo europejski. Niespieszny, kameralny, skupiający się na bohaterach, szczególnie na najważniejszym w tej historii -
Amerykaninie Jacku. Być może stało się tak, bo obraz ten został nakręcony przez reżysera pochodzącego z Holandii, albo przez to, że
powstał na podstawie powieści brytyjskiego pisarza Martina Bootha, a muzykę skomponował do niego Niemiec Herbert Grönemeyer?
Nie wiem. Faktem jest jednak to, że jest to film inny od tych do których przyzwyczaiło nas kino, gdy opowiada historie zawodowców, którzy
muszą ukrywać się przed swoimi dawnymi zleceniodawcami. To spokojna opowieść, w której ta cała sensacyjna otoczka, strzelaniny,
ucieczki, schodzą trochę na drugi plan, bo najważniejszy jest w niej główny bohater, człowiek, który szuka swojego miejsca, który
wreszcie chce zaznać spokoju. Opowieść bardzo sprawnie nakręcona, wzbogacona o świetne zdjęcia i przecudną muzykę, choć na
początku trochę dziwnie zbudowana, bo składająca się z oddzielnych scen, złączonych krótkimi ściemnieniami. Wprowadzają one nas,
jak i samego bohatera w malutki świat przepięknego miasteczka Castel del Monte. A to pokazują jak Jack wstąpi do baru, a to pomoże
komuś w uruchomieniu samochodu, a to wpadnie do domu uciech.
Clooney świetnie zagrał swojego bohatera - zawodowca, który perfekcyjnie wykonuje swoje zadania, który chwilami zachowuje się jak
maszyna, trenując swoje ciało, wykonując polecenia zleceniodawcy. To facet, który nie zawaha się nawet skrzywdzić bliskich mu osób,
byleby tylko nie zostać zdemaskowanym. Jest on już jednak zmęczony takim życiem na zlecenie, chciałby skończyć z tym zajęciem, z
pracą, która uniemożliwiła mu kontakt z drugim człowiekiem, przez którą nie mógł zawierać żadnych znajomości, bo przez nie mógłby
zostać rozpoznany lub naraziłby swoich bliskich na śmiertelne niebezpieczeństwo. Jest czujny, niespokojny, zawsze gotowy do obrony,
bo od ostatniej wizyty w Szwecji ktoś dybie na jego życie. Świetnie spisali się również pozostali, drugoplanowi aktorzy, którzy wyraziście
zaznaczyli swoją obecność w tym filmie. Czy to Violante Placido grająca prostytutkę Clarę do której powoli przywiązuje się Jack, czy
Thekla Reuten wcielająca się w zlecającą ostatnie zadanie Mathilde, czy Paolo Bonacelli grający księdza, z którym Jack spotyka się kilka
razy by z nim porozmawiać. Ksiądz pełni poza tym w tym obrazie rolę sumienia głównego bohatera, które zadaje pytania, które zmusza
go do kilku poważniejszych rozmów, mających na celu poruszenie głównego bohatera, wybadanie jakim jest człowiekiem. Te rozmowy to
jedne z ciekawszych chwil w tej produkcji.
Twórcom świetnie udało się stworzyć atmosferę strachu, niewiadomej, ciągłego zagrożenia, które wisi stale nad głównym bohaterem,
które czai się gdzieś w zaułkach wąskich uliczek i może pojawić się w każdej chwili, w dowolnym momencie. To uczucie niepewności
potęgowane jest tym, że reżyser niewiele mówi nam o kolejnych bohaterach. Wiemy tylko, że każdy z nich w jakimś stopniu jest zły. Mają
bowiem wiele na sumieniu i tyczy się to nawet księdza, co okaże się w drugiej części seansu. Nie znamy ani przeszłości głównego
bohatera, nie wiemy dla kogo pracuje, co dokładnie robił przed ostatnim zleceniem. Możemy się tego jedynie domyślać. Twórcy przez
cały seans pokazują nam minimum jakie potrzebne jest do podstawowego zrozumienia kto jest kim i jaką rolę pełni w tej historii. O
dziwo to w zupełności wystarcza, bo reszta nie jest nam potrzebna, albo możemy się jej spokojnie domyślić sami. Co ważne przez takie
ograniczenie informacji o bohaterach nie stali się oni jednocześnie obcy, dalecy, nierealni, czy nieistotni. Niestety "Amerykanin" w
połowie trochę zwalnia, przez co zbudowane na początku napięcie odrobinę siada i co bardziej niecierpliwi widzowie pewnie zaczną się
wiercić na fotelach. Całe szczęście po tym wolniejszym środku przychodzi w końcu czas na całkiem dynamiczną i emocjonującą, choć
trochę przewidywalną końcówkę, która przyspiesza akcję i wynagradza poprzedzający ją spadek formy.
7/10