Nie mogłem się oprzeć porównaniu do Jima Morrisona. Ta sama autodestrukcyjna osobowość (z resztą jakich wiele w klubie 27). Biedni, bogaci, utalentowani ludzie. W ogóle mnie to nie obchodzi, bo 99,9% populacji tej planety ma większe problemy i jakoś żyje. Nie stać nas na kreskę kokainy, czy działkę hery, czasem zapalimy jointa, wypijemy piwo, whisky od święta.
Także ta ich drama nie ma żadnego znaczenia (tzn wg mediów, które na śmierci gwiazd zarabiają i ludzi którzy media łykają - ma).
Natomiast jeśli chodzi o ich profesję to różnica jest taka, że Morrison potrafił się dobrze bawić, zrobić show, zrobić dobrą muzykę, był oczytany, pisał niebanalne teksty. A Amy była muzykalna, miała niezły głos i tyle. Teksty o niczym, taka Kasia Kowalska, tylko w wersji jazz.
Do tego końska twarz, chłopięca sylwetka i pejsy. Pejsy?? Serio??
Bardziej od Amy irytujący był chyba jej mąż, wampir emocjonalny, pasożyt, nieodpowiedzialny ojciec, który romansem zepsuł rodzinę, matka, której dziecko mówi, że "wymyśliło" bulimię a ona przechodzi nad tym do porządku dziennego, no i filmy video na poziomie meneli z blokowiska.
Śmierć zawsze jest przykra, ale tu mamy artystę, więc oceniamy jego dokonania. Śmierć była ich wyborem, chcieli - mają, nie ma nad czym płakać. Płakać można nad tymi którzy walczyli o życie, a w klubie 27 walki o życie nie było.