Z tym filmem jest tak. Naczytałem się złych recenzji gdy zadebiutował w kinach i podarowałem sobie. Jednak gdy usłyszałem, że wersja reżyserska ożywi ten martwy film zainteresowałem się. Niestety rozczarowałem jak każdy. To rozczarowanie nie było jednak podyktowane tym, że film jako film jest zły, zawiódł reżyser, który miał świetne składniki. Oczywiście tutaj musiało być nadużywane slow-motion. Znak firmowy, reklamowy Zacka. Traci to tanizną, graniem na czas. Ekspozycja bohaterów zdaje się trwać w nieskończoność. Najgorsze ma jednak dopiero nastąpić i trwać przez dobre 3/4 filmu. To dialogi, ich totalna drętwota albo przesadny idiotyzm. Drętwe teksty ma do zaoferowania Alfred, totalnie nijaki Jeremy Irons, który uznał , że Alfreda zagra w sposób teatralny i niestety nie tedy droga. Najlepszy Alfred w moim mniemaniu to ten z serialu "Gotham" trochę powagi, trochę luzu, człowiek z krwi i kości a nie statua z brązu. Zresztą produkcja Snydera przez 3/4 filmu nie wciąga , irytuje, są dziwne sceny koszmaro-snów, które pojawiają się nagle przez stosowane skróty montażowe. Ten film jest jak "Batman i Robin" tylko że w konwencji bardzo serio. Patrząc na Bena Afflecka miałem wrażenie, że tak by zagrał George Clooney, gdyby dano mu taki właśnie scenariusz i takiego reżysera. Gdy już zmieszałem film z błotem , nagle ożył jak jakiś wiekowy wóz, który rzęził i stanął w szczerym polu, ruszył z kopyta zaskakując i żywotnością i witalnością. Zastanawiałem się wtedy co się stało? Nagle to wszystko czego nie było przez ponad 3/4 filmu się objawiło. Było napięcie, gra aktorska nawet się poprawiła, działo się więcej, można było poczuć jakieś zainteresowanie postaciami ale szkoda że tka późno. Ten film to wielkie nadzieje i stracone złudzenia.