Film smakowity. Trudno tu zachwycić się prostą i w dużej mierze umowną fabułą. Akcja, postacie, nawet humor rysowane są na luzie, jakby od niechcenia. To co zostaje, to niektóre sceny, przede wszystkim samochodowych pościgów oraz wizja Ameryki zjednoczonej muzyką. Aretha Franklyn, John Lee Hooker i inni stają się tu rodzajem kapłanów „kultury bluesa” – ukrytej w wielkomiejskich zaułkach, roztańczonej, pełnej prawdziwego życia. To portret Ameryki zapadłej, pokazanej jakby „od kuchni”, ale przy tym swoiście pięknej...
Nie sposób też nie wspomnieć o dwójce tytułowych bohaterów. Te przedziwne typki to jakieś niezwykłe połączenie twardzieli z czarnych kryminałów z kosmitami na ziemskich wakacjach. Niezniszczalni, niewzruszeni, niepoczytalni... A już zwłaszcza Jake.
Film doskonały do tego, by go pokochać – i samemu dziwić się dlaczego.
Ja się zachwycam genialną fabułą , każda scena to rodzynek , lukier czy coś tam jeszcze. Film do podziwiania i tańczenia.
Dobra, to powiedzmy, że najwyraźniej można się zachwycać też umownością i "luzactwem" fabuły...
A tak teraz przyszło mi do głowy, że ten film zbiega się z początkiem pracy twórczej Jima Jarmuscha (a to mój ulubiony blablabla). I ma z nim sporo wspólnego. RAZ - środowisko muzyczne, DWA - Amerykę szarą, zagraconą, monotonną, ale po swojemu pociągającą. No i ten ironiczny, zdystansowany humor...
Pozdrawiam!
Może i jest podobny , ale nie ma tutaj pozornej nudy jak u Jarmusha. i muszę Ci powiedzieć że wolałbym obejrzeć ten film jeszcze raz , a nie żaden inny Jarmusha. Po prostu jak słyszę tylko tytuł tego film chce mi się tańczyć. Jestem po prostu Skazany na bluesa...
No i rzedko u Jarmusha mamy taki typ humoru. Chociaż ameryka przedstawiona podobnie.