Na początku zaznaczę, że osobiście nigdy nie byłem fanem, nie mój rodzaj muzyki. Jak kogoś to interesuje to siedzę bardziej w muzyce rap (nie tylko, ale głównie a jak komuś RAP się kojarzy z nienawiścią i dresami to słabo huehue). Jednakże chyba trochę dojrzałem, bo ostatnio zacząłem wgłębiać się w ten rodzaj muzyki i cholera! Doceniam to brzmienie, doceniam tę lirykę, no majstersztyk. Myślicie pewnie, ale co to ma wspólnego z filmem? Aaaa widzicie, ma i to dużo. Oglądając czy czytając recenzję "krytyków", którzy po tym filmie jechali czułem się trochę zniechęcony. Sam widziałem dokumenty o Queen i Mercury'm i faktycznie... w tym filmie to i tamo jest zmienione, jego "lifestyle" jest wygładzony itd. Tak jest, ale jeśli traktować ten film jako muzyczny to jest to naprawdę dobra robota. Sam proces twórczy był niesamowitą inspiracją (powstanie we will rock you niech służy za przykład) i te koncerty... czuć było energię, czuć było moc, a aktor grający Freddie'ego był w swojej roli znakomity (szacunek). Rzucę teraz kolokwializmami więc proszę wybaczyć, ale "krytycy" co mają kij w dupie i ch*ja w uszach nie powinni się o tym filmie wypowiadać, bo wprowadzają ludzi w błąd. O "brudach" w życiu frontmana jeszcze usłyszymy. Po sukcesie "Bohemian Rhapsody" na pewno się za to zabiorą. Ten człowiek był intrygujący, co tu dużo mówić. Co do samego filmu - u mnie 7/10. Ps. Na sali było mnóstwo osób starszych i bawili się jak za dawnych lat, fajny widok.