BOHEMIAN RHAPSODY (reż. Bryan Singer)
I tak oto dostaliśmy kolejne hollywoodzkie superkino, trochę w stylu od zera do bohatera. Bryan Singer, który jak wszyscy wiemy, nie skończył swojego dzieła, nie patyczkuje się z przedstawieniem nieznanych fragmentów życia Freddiego Merkury’ego. Zamiast tego przedstawia drogę zespołu aż do finałowego koncertu Live Aid, którego wzmiankę mamy na początku filmu.
„Bohemian Rhapsody” to po prostu znana historia znanego zespołu. Widz nie dowiaduje się niczego nowego, jedynie może śledzić poczynania bohaterów ku wielkiej karierze i ku upadkowi.
Zauważyłem podczas seansu, jak tempo filmu spada. Początek to istna jazda bez trzymanki, w której poznajemy genezę zespołu. Jednak druga połowa nie jest do końca symetryczna, film zwalnia i właśnie w tym miejscu twórcy zaczynaja się gubić. Pałeczkę przejmuje Paul Prenter, który jest czarnym charakterem, czasami ten zabieg i skupienie się na tej postaci przypomina mi bajkę dla dzieci, w której zła postać owija sobie bohatera wokół palca.
Bardzo liczyłem na Malika, a to rola po prostu przyzwoita. Brawurowo odegrał Freddiego, jednak brakowało mi tego „czegoś”, pokazania tego, czego jeszcze nie widzieliśmy.
„Bohemian Rhapsody” na pewno podbije serca nie tylko fanów Queen. Jest to ciekawa opowieść, ale nie wnosząca nic nowego. Show robi muzyka, której chce się słuchać, nawet po seansie. Może dlatego ciężko stworzyć coś oryginalnego, gdyż sam zespół był niezwykle oryginalny i robił swoje, a twórcom ciężko odwzorować geniusz Queen.
Więcej recenzji znajdziesz tutaj
https://instagram.com/sztukafilmowa