Do mnie ten film nie przemawia, zwłaszcza postać Freddiego. Swego czasu bardzo interesowałem się grupą Queen, słuchałem kawałków na okrągło, oglądałęm teledyski, koncerty, filmy dokumentalne, czytałem książki w temacie, biografie i inne. Freddie został tu ukazany jako jakiś cierpiętnik i wielce zagubiony człowiek, jakby coś go gryzło stale a przecież był hedonistą i wulkanem energii! Bardzo dynamiczna postać, figlarna, widać w wywiadach i na scenie, w filmie jest jakiś drewniany, drętwy, być może to wina aktora, nie ujmując mu z innych ról, ale do tej postaci raczej się nie nadał. Każdy człowiek ma swój temperament i nawet dobrze wyszkolony aktor go nie ukryje. Rami Lamek jest ospały (we wszystkich filmach taki sam), ma jakieś spowolnione ruchy ciała i gałek ocznych, nieobecne spojrzenie. Te manieryczne odruchy Freddiego niby wyćwiczone ale to nie to….brak tej ikry! Mercury był dynamiczny, spojrzenie cięte, ostre, miał po prostu to coś, czego aktor w sobie nie ma i nigdy by nie wyćwiczył. Do tego głos, w ogóle niepodobny a pamiętajmy, że tembr głosu u aktora to pierwszorzędny instrument, działą na wyobraźnię i może zaczarować widza. Niebywały wokal był kwintesencją frontmana i wpływał elektryzująco na ludzi nie tylko kiedy śpiewał ale także gdy po prostu mówił. Tutaj tego nie było, zabrakło czegoś istotnego, brak ‘żywego’ Freddiego i tyle, źle dobrany aktor. Do postaci takiego formatu powinno się dobrać przede wszystkim kogoś energicznego i choć o trochę podobnym tembrze głosu a nie flegmatyka mamroczącego coś cicho od niechcenia pod nosem, bo wygląd to nie wszystko, a tu i tego zabrakło. Za to Bryan May świetny, jak żywy prawdziwy, aż miło było popatrzeć i posłuchać jak gada, reszta zespołu też niczego sobie, faktycznie widać i czuć podobieństwa. ‘Freddie’ był najdalszy od swojej prawdziwej postaci, niestrawny po prostu. Film ogólnie też byle jaki, poskrobany po powierzchni a i w tym przerysowany, nie wiem skąd taka wysoka nota, chyba tylko ze względu na sentyment do wokalisty.
Zgadzam się, moim zdaniem Freddie został przedstawiony jako troche zniewieściały nastolatek... Generalnie nikt z nas go osobiście nie znał, ale po zdjęciach widać, że był jednak bardziej męski i wydawał się osobą z silnym charakterem, a nie zbuntowanym dzieckiem, którym byle kto może manipulować. Wydaje mi się, że cieżko nie lubić filmu, z którym jest tyle wspaniałej muzyki zespolu, ale generalnie sama postać jak i fabuła mnie nie przekonały, wcale nie pokazały jak wielkim człowiekiem był Freddie, właśnie na odwrót, w filmie był słaby i niedojrzały. I nie chodzi mi tylko o to, że imprezował i brał wszelkie możliwe używki, bo to akurat zgadza się z rzeczywistością, ale o ogólny charakter postaci. Moja ocena 4/5.
W punkt, aż przykro się patrzy na postać Freddiego, mam przy każdej scenie wrażenie że ta sztuczna przesadzona szczeka zaraz mu wypadnie, Freddie był postacią totalnie wyrazistą, męski, mocno zbudowany, to co widzimy na filmie to nawet nie 1/3 Mercurego. Totalnie słabe. Za to B. May strzał w 10.
Film jest dla mnie muzyczno- wizualną ucztą. Ale też widzę spore niedociągnięcia, np.
1. Rami Malek jest za drobny do bycia Freddiem- widać to w wielu scenach, a najlepiej w pierwszym ujęciu do I WANT TO BREAK FREE;
2. Faktycznie, Freddie miał charyzmę, ale nie wierzę, że to co on powiedział, to tak ma już być i każdy na to przystaje;
3. Ben Hardy jest fajnym człowiekiem i bardzo go lubię, ale z całej czwórki najmniej przypomina swojego bohatera pod względem fizjonomii i głosu przede wszystkim- posłuchajcie wywiadów- Roger ma charakterystyczny głos, a że Roger to mój ulubieniec, obok Johna, więc dla tego mam spore zastrzeżenia. Ramiego trzeba było ciut ucharakteryzować- zęby, wąsy. Joe Mazzello i Gwylim Lee są świetni pod względem podobieństwa i bez charakteryzacji- Joe mógłby być zaginionym synem Johna ;)
4. A propos Johna Deacona. Marginalizacja jego osoby i sprowadzanie go do tego takiego czwartego tam jest dla mnie zbrodnią. Rozumiem, że film ma się skupiać na postaci Mercurego, ale moim zdaniem, jeśli muzycy chcieli, by film skupiał się również na zespole, to powinno mu się poświęcić tyle samo co Brianowi i Rogerowi. Więc również szkoda, że wycięta została scena jego dołączenia do QUEEN...
John wniósł do zespołu masę rzeczy, które przeszły do historii oprócz legendarnej linii AOBTD lub UNDER PRESSURE czy tego, że był rozjemcą. Ok, taki "spokojny" był. Ale był jeszcze kimś więcej. Tutaj powinna być pokazana ta przyjaźń z Freddiem, który wziął go pod skrzydła, a nie żartował sobie z niego na zasadzie "a kim ty jesteś?" jak w tej scenie w willi, gdy zespół się prawie rozpada lub wcześniej na imprezie w Garden Lodge, gdzie uważa, że Brian? bywa nudny i jeszcze chwila i będzie jak Deacy.
To, że Freddie był dla niego ważny widać w scenie, gdy ten mówi chłopakom, że ma AIDS i można dostrzec natychmiastową reakcję Johna, która może świadczyć o tym, że go to dotknęło do żywego. W końcu John nie był w stanie występować bez Freddiego, bo to nie to samo QUEEN i już wyraźnie tego nie czuł- występ z Eltonem Johnem w 1997 roku i w sumie poniekąd 1992 koncert dla Freddiego- i zostawił ten cały przemysł za sobą.
Wiem, że może czepiam się o pierdoły, ale to są rzeczy, które mi się delikatnie rozjechały ;)