Tak zmarnowanego potencjału na film, to chyba jeszcze nie widziałem. Praktycznie od samego początku filmu siedzisz i czujesz dziwną pustkę, cały czas czegoś brakuje. Spłaszczony obraz i bynajmniej nie chodzi mi tu o to, że reżyser powinien zasypać nas pikantnymi elementami życia artysty. Oczekiwałem, że nawiąże jakąś emocjonalna więź od początku narodzin grupy, poprzez jej rozpad, aż do ponownego połączenia zakończonego śmiercią Frediego, a dostałem rozpędzony bolid, który pluje bezjajecznymi wątkami wybieranymi na ślepo. Nawet przez sekundę nie poczułem atmosfery towarzyszącej przy początkowych sukcesach grupy, atmosfery podczas rozpadu czy upadku Frediego. Ogólnie moje odczucie po tym filmie jest zbliżone do uczucia kończącego walkę z orzechem włoskim, który po rozłupaniu okazuje się pusty w środku. Zabrałem się za niego z zaciekawieniem, nutką ekscytacji życia tak wybitnego człowieka, a dostałem rozczarowanie w postaci pustej skorupki.
PS. Niech każdy kto daje temu gniotowi 8-10 rzuci okiem na „narodziny gwiazdy”.