Film wywarł na mnie ogromne wrażenie. Co mi się spodobało to ten pesymizm którym film jest nasiąknięty i beznadziejne położenie głównych bohaterów. Zarówno Norma jak i Joe są odpychającymi postaciami. Ona, zapomniana przez Boga i ludzi aktorka żyjąca marzeniami o powrocie do świata filmu. On, tchórz który od zrobienia pisarskiej kariery woli bogate życie w klatce u jej boku. To musi doprowadzić do tragedii. I doprowadza. Bohaterowie żyją marzeniami, złudzeniami które ostatecznie zaprowadzają ich do jakże marnego końca. Tutaj nie będzie happy endu.
Co prawda film widziałem (aż!) kilka lat temu, ale chciałbym tylko dodać, że z tym brakiem happy endu to tak nie do końca. Czy nie uważasz, że Norma była wreszcie szczęśliwa w blasku fleszy, choć na tę krótką chwilę? No i właśnie - ostatnia scena: To jest jedna z tych scen, przy których czuje się magię kina. Pamiętam jak siedziałem z rozdziawionymi ustami i z niedowierzaniem patrzyłem w ekran. Jedna z najlepszych scen w historii kina. Zresztą sam film też wspaniały - Billy Wilder to był wielki człowiek i szkoda, że częściej nie raczył widzów filmami w stylu "Podwójnego ubezpieczenia" (moim zdaniem najlepszy film noir jaki nakręcono) czy "Bulwaru Zachodzącego Słońca" właśnie. Lubię jego komedie, ale to nie jest to samo...
O, ja też widziałem ten film za młodu, a najlepiej pamiętam początek (trup w basenie, głos "tak, tu leży ktoś tam, żaeby jednak dowiedzieć jak to się stało musimy się cofnąć kilka dni", niewiele filmów pokazuje od razu trupa głównego bohatera) i potem jak von Strocheim mówi Holdenowi "W tym czasie w Hollywood było troje obiecujących reżyserów...."
podobnie w "American Beauty", parafrazuję, ponieważ dobrze nie pamiętam: główny bohater się przedstawia po czym mówi "za rok umrę ale oczywiście jeszcze o tym nie wiem" :) jakoś tak choć obyło się bez ukazania trupa na początku :)
No cóż! Śmierć jednego z głównych bohaterów - i to tak tragiczna smierć (!)- to chyba jednak nie tak do końca happy end, co?
Nawet jeśli była szczęśliwa to dlatego, że pogrążona w swojej wyobraźni, bez kontaktu z rzeczywistością, jak dla mnie to nie jest wesoła sytuacja.
W pełni się z Tobą zgadzam. Ten film to arcydzieło. Szkoda, że już takich filmów nie kręcą.
Mnie przeraża niesłabnąca (wręcz narastająca) aktualność niektórych zachowań. Widownia nadal podnieca się tylko tym, na co zwrócone jest światło reflektorów, nadal największe zainteresowanie wzbudza trup w basenie i starzejąca się gwiazda, niespełna rozumu, odizolowana od rzeczywistości w swojej posiadłości (analogia do naszego podwórka nadto oczywista). Problem w tym, że dzisiaj manię wielkości mają nie wielkie aktorki, ale głównie idiotki z reality show.
Film zdecydowanie wart zobaczenia. Tragiczna historia gasnącej gwiazdy kina niemego, niemogącej pogodzić się z nadejściem nowej epoki (w kinematografii choć także ogólnie w życiu) i wiele innych poruszających wątków.
9/10
Zgadzam się z załozycielem tematu kapitalne aktorstwo oraz fabuła sprawiają że ten film to arcydzieło. Postać Normy Desmond to prawdziwy majstersztyk. Na początku wydaje się być tylko osobą ekscentryczną a okazuje się na końcu że przez swój egoizm dążenie do sławy okazął się być kobietą nie czułą, pragnącej jedynie być na scenie. Joe Gillis okazał się być dużo mądrzejszy niż na początku sądziłem nie wybierając możliwośc pozostania u Normy. Niestety wybierając wolność stracił zycie.
10/10