Oczewkiwałem jedynie pokręconych wizji umysłu szaleńca. Wiedziałem, że fabułka będzie jedynie w tle. Że pani Lopez zaprezentuje tuzin fantastycznych kreacji. I że może być cokolwiek straszny klimacik. No i - wszystkie moje oczekiwania się spełniły. Ten film trzeba odbierać zmysłami, oddać się we władanie dźwięku i obrazu, i zaakceptować nawet najbardziej chore wizje. To prawda, ludzki umysł jest nieporównanie bogatszy niż te brudne wnętrza rodem z "Losing My Religion" R.E.M. Gdzieś tam odzywają się w pamięci obrazy z "TRONa" czy "Kosiarza Umysłów" i wydają się takie odległe. Ale Cela nie jest gorsza. Jest inna, jakby idzie w innym kierunku. Ten mętlik i bezład idei też może być przekonywujący, choć irracjonalny. Czy ktoś reflektuje na plasterek koniny?
A w ogóle film to sztuka obrazu, dźwięku i ruchu. Jeśli reżyser potrafi za ich pomocą mnie urzec, to już połowa sukcesu. Już jest fundament pod dobre przyjęcie filmu. I tu tak właśnie jest. Pierwsza scena na pustyni od razu robi czarodziejski klimacik, troche jak w Piątym Elemencie, i ten klimacik pozostaje aż do zakończenia - co z tego, że przewidywalnego. Nie o to chodziło przecież. Wiadomo, że to się nie dzieje naprawdę.
Wychodząc z kina ujrzałem billboard z napisem "Czas i przestrzeń to fikcja". Wake up, Mario - the Matrix has you...
8 pkt [5 grudnia 2000, Capitol, Łódź]