Ten film to zbrodnia na wizerunku Coco. Idealny dowód na to, że nawet mając jako inspirację jedną z największych osobowości XX wieku, kobietę nietuzinkową, przełamującą stereotypy, odważną, której biografia aż prosi się, żeby ją zekranizować - nawet mając taki materiał można stworzyć gniota. Ten film jest z gatunku tych, przy których oglądaniu każdy drapie się po głowie i myśli: "zaraz, gdzieś to widziałem/am". Zwłaszcza podczas scen miłosnych - tak przewidywalnego, banalnego wątku romansowego DAWNO nie oglądałam. Historia miłości Coco nie zawiera w sobie nic interesującego, jest jak każda tego typu opowieść - on przystojny, piękny, czuły, kochający itd., ona nieszczęśliwa, neurotyczna, zagubiona i na dodatek trwająca w absurdanym związku z obleśnym erotomanem. Dlaczego więc scenarzyści postanowili się skupić akurat na tym wątku? Każdy widział to w kinie setki razy. Ja, zasiadając w fotelu przed telewizorem, miałam nadzieję zobaczyć jak Coco pnie się po szczeblach kariery, buduje swoje imperium, na jakie problemy natrafia, jak sobie z nimi radzi, chciałam zobaczyć ówczesne realia, więcej mody, pokazów, modelek, całego tego legendarnego francuskiego światka pierwszej połowy XX wieku. I co otrzymałam? Banał. Nawet Audrey mi tak nie przeszkadzała, bo trzeba jednak przyznać, że wizualnie nadawała się do tej roli. Ale Coco w jej wykonaniu nie przypomina zupełnie dziarskiej, energicznej, pewnej siebie kobiety sukcesu (te cechy można zauważyć nawet na zdjęciach Coco), tylko anemiczną sierotkę Marysię. Brak jej było pasji, zacięcia, poświęcenia. Nikt tak mdły i pospolity jak filmowa Coco nie zaszedłby tak daleko. Jedyne, co jest godne uwagi w tej produkcji to zdjęcia oraz scenografia i kostiumy. Ale co z tego, skoro (i tu posłużę się znaną dobrze metaforą) to pięknie ozdobione, kuszące wizualnie pudełeczko jest w środku puste?