Stephen King często narzekał na ekranizacje swoich książek. tak jak w przypadku "Lśnienia" Kubricka racji nie miał zupełnie i radziłbym mu się popukać w głowę, to tym razem musze przychylić się do zdania autora. "Cujo" było bardzo dobrą powieścią, czego niestety nie można powiedzieć o jej ekranizacji. film Lewisa Teague co prawda ma ten plus że usunął nadprzyrodzone wtręty które przeszkadzały mi w oryginale, reszta jednak została zwyczajnie schrzaniona. brakuje tu napięcia, akcja jest leniwa i rozkręca się dopiero w ostatniej pół godzinie, brakuje dramatyzmu który cechował ksiązkę. a już zmiana zakończenia na denny happy end przesądziła w moich oczach o tym że ten obraz to spartolona robota. muszę nadmienić że to własnie finał mi się podobał u Kinga najbardziej - zaskakujący, daleki od schematyzmu i głaskania odbiorcy po główce. tego tu zupełnie nie ma. to rozrywka obliczona na odbiór przez rodzinną widownię w niedzielne popołudnie. 3/10
no, to już chyba podpada pod spojlerowanie, nawet jeśli mowa o książce, ale skoro proszą...
w książce dzieciak ginie z wycieńczenia, matka przeżywa, no i jak można się domyśleć, nic już nie jest takie samo. King raczy nas krótkim, raczej mało krzepiącym epilogiem ukazującym dalszą egzystencję małżeństwa po stracie dziecka. w filmie poszli po najmniejszej linii oporu i w finale sugerują wielkie pojednanie będące pochwałą amerykańskich wartości rodzinnych.