Ten film najlepiej przyrównać do Solomon Kane. Niby wszystko gra, bo jest nietypowy scenariusz mieszający style, jest jakiś tam klimat... Ale jako jedyny, warsztatem aktorskim popisał się Crowe, reszta to po prostu dukane z kartki linijni cieniutkich dialogów. Poza Jack Knife to tam nie było ani jednej wiarygodnej postaci.
Całości kiczowiska dopełniają sceny walk które żywce ściągnięte z filmów takich jak "Dom Latających Sztyletów", "Hero", "Przyczajony Tygrys..." itp. Jednak w poetyckim kinie azjatyckim te walki są bardzo dobrze zrealizowane a poza tym dobrze pasują do charakteru filmów a tutaj jak pięść do nosa. Bo ani nie są one dobrze zrobione, ani nie pasują do klimatu filmu. Walki zamiast angażować widza powodują śmiech i rozprężenie.
Kostiumy... Ogólnie mało jest filmów w których gryzą w oczy kostiumy, ale tutaj są one tak lipnie zrobione, że aż trudno tego nie zauważyć, a na dodatek charakteryzacja rodem z legendarnie tandetnego filmu "Aleksander". Co drugi chińczyk ma dredy i umorusaną gębę a nosi świeżo uszyte szmaty pachnące nowością.
Wspomniane wcześniej dialogi to kolejna porażka. Bardzie przekonuje mnie szopka noworoczna w podstawówce. Bo i dzieci jakieś takie wczute. A tutaj wszystko od niechcenia.
Generalnie pomysł nie był zły: Taki spaghetti western z rapem w tle... No ale wykonanie było tak mizerne że pomysł ginie w morzu niedoróbek i kiczowatej realizacji.