"Czarny łabędź" to jedna z najbardziej oczekiwanych przeze mnie premier roku. Z niecierpliwością śledziłem wszelkie newsy z planu, odkąd tylko dowiedziałem się, o nowej produkcji Darrena – nie dlatego, że jest to mój ulubiony reżyser, po prostu uwielbiam balet i wszelką jego obecność na łonie X Muzy.
Umiejscowienie akcji w baletowym światku Nowego Jorku było trafnym wyborem. Arronofsky ukazuje codzienne zmagania tancerzy ze sporą dawką autentyzmu oraz dbałością o szczegóły. Spora w tym zasługa Matthew Libatique, którego zdjęcia wydobywają specjalny urok eterycznych artystów. Jednak balet i jego zimne, zakulisowe reguły to tylko pretekst do ukazania prawdziwego dylematu, przed jakim staje bohaterka i przemiany, jaką pociąga za sobą główna rola w "Jeziorze łabędzim". Życie Niny jest podporządkowane surowej dyscyplinie - dietetyczne posiłki, intensywne treningi oraz bezdyskusyjne posłuszeństwo wobec nadopiekuńczej matki, niedoszłej baleriny. Idealne ułożenie pasuje jak ulał do roli niewinnego, kruchego Białego Łabędzia. O wiele większym wyzwaniem jest dla bohaterki odegranie partii Czarnego Łabędzia, który w zmysłowy i zalotny sposób próbuje przyciągnąć uwagę księcia Zygfryda.
Rosnące zaangażowanie bohaterki w rolę Odylii wpisuje jej przemianę w ciekawe konteksty. Po pierwsze, w cnotliwej i nieśmiałej Ninie budzi się świadomość seksualna. Im więcej tempa nabierają przygotowania do występu, tym większy zdaje się cielesny apetyt Niny – zaczyna się od niewinnych pieszczot własnego ciała, poprzez flirt z reżyserem spektaklu, aż do śmiałej fantazji (?) seksualnej na temat koleżanki z zespołu.
Następnym krokiem jest próba wyzwolenia się spod klosza niełatwej, bo zarówno czułej, jak i zaborczej miłości matki. Z jednej strony Erica motywuje córkę i dba na każdym kroku o jej rozwój, który jest spóźnionym spełnieniem jej planów życiowych ("Jesteś tam wystarczająco długo, a poza tym, jesteś najbardziej oddaną tancerką w zespole"), z drugiej zaś artystyczna kariera Niny, zwłaszcza po otrzymaniu wiodącej roli, staje się cierniem dla ambicji matki (przynajmniej z punktu widzenia Niny), której kariera być może ułożyłaby się równie pomyślnie, gdyby nie wychowanie dziecka - "równie dobrze możesz zatańczyć w pas de quatre, to też świetna partia".
Wreszcie – pragnienie doskonałości. Ciekawą postacią dla rozwoju całej historii jest Beth – mistrzyni, niedościgniony wzór dla innych tancerek, jednak ponieważ "każda kariera dobiega kiedyś końca", Beth odsuwa się w cień i nikt, poza Thomasem i kilkoma solistkami, które już zacierają ręce, aby zająć jej miejsce, zdaje się jej nie pamiętać. Nawet najdłużej trwająca i najwyśmienitsza kariera zdaje się być czymś przemijającym. Nina dopiero zaczyna się wspinać po drabinie kariery, ale los jej poprzedniczki zdaje się kłaść ciemną smugę na jej ambicjach. Występ głównej bohaterki, wbrew wrogim podszeptom, musi zrobić kolosalne wrażenie – i zrobi, wziąwszy pod uwagę (zakładając, że Nina na końcu umiera), że będzie to jej jedyny występ w karierze, który widmo śmierci zamieni w doskonały popis.
Pozostaje kwestia psychozy głównej bohaterki. Nasuwają się porównania do bohaterek „Wstrętu” i „Dziecka Rosemary”. Tam jednak stany psychozy były motywowane panicznym strachem i obrzydzeniem przed aktem płciowym bądź wymykającemu się racjonalnym wyjaśnieniom spiskowi satanistów, a więc, w moim przekonaniu, czynnikom znacznie potężniejszym niż ambicja i presja otoczenia. Nie jestem psychiatrą, ale ta strona wydaje mi się psychologicznie nieprzekonująca i myślę, że Arronofsky akurat w tym aspekcie kreowania charakterystyki protagonistki postawił na efekciarstwo, które momentami trąci kiczem, estetyka finałowej sceny z Czarnym Łabędziem jest dla mnie mocno dyskusyjna. Może jednak bardziej chodziło o stworzenie trzymającego w napięciu thrillera i niepotrzebnie doszukuję się wiarygodnej psychologii postaci.
Co do Natalie Portman – wybaczcie mi jej drodzy fani, ale zawsze wydawała mi się bezbarwną aktorką i nie rozumiałem hymnów pochwalnych na jej cześć (może poza "Leonem Zawodowcem"). Byłem pewien, że jej udział położy przedsięwzięcie Arronofsky'ego. Jestem jednak pełen podziwu dla kunsztu jej roli, podwójnej, można by rzec – zarówno kruchej, wrażliwej dziewczynki jak i hipnotyzującej, świadomej swego czaru artystki. Chętnie zobaczyłbym Natalie ze statuetką Akademii.
Nie żałuję seansu, wszak dwie godziny projekcji minęły bardzo przyjemnie, moje ocena to 7/10, może zmienię zdanie po kolejnym obejrzeniu :)