Kiedy jeden z najbardziej obleśnych reżyserów polskiego kina, Marek Koterski, wypuścił swój nowy obraz, z góry wiedziałem,
czego się spodziewać i omijałem kino z daleka. Ku mojemu głębokiemu zdziwieniu, krytycy nosili film na rękach, jury
w Gdyni obsypało go nagrodami. Odbierając własną nagrodę indywidualną Marek Kondrat powiedział ze łzami w oczach, że to jeden z najważniejszych filmów w jego karierze.
Naprawdę, trudno mi w to uwierzyć. W istocie, intencje były szczytne. Miał to być gorzki portret prawdziwego inteligenta,
odrzuconego przez społeczeństwo. Ale nie udało się zupełnie. Pomijając wątpliwą konstrukcję głównego bohatera, film nosi
wszelkie cechy twórczości Koterskiego: wulgaryzmy w zdecydowanym nadmiarze, niesmaczne sceny (typu załatwianie się sąsiadce pod okno) i pseudointelektualne mędrkowanie. Brakuje tylko prostacko pojmowanej erotyki. Wyobcowanie głównego bohatera jest tak wyolbrzymione, że zmusza do ironicznego politowania, a nie do refleksji.
Jest kilka poetyckich fragmentów, zwłaszcza pod koniec i dość ładne uchwycenie jednej z naszych wad narodowych: zawiści.