Na początku zanosiło się na rekord frekwencyjny moich wszechczasów. Udałem
się w sobotę o 10:30 rano do kina, wchodzę sala duża, nie ma nikogo. - No
tak - myślę - tylko ja jestem tak glupi i okazyjnie przystosowany, aby
wdawać się w taki seans. Tym bardziej, ze wieczorem dnia poprzedniego,
zadłużyłem sie dwukrotnie z powodu "Długu". Już się cieszyłem na rekordową
samotność, już patrzyłem co by tu zdemolować i biorąc zamach spojrzałem w
dół: idą dwie kobiety. - "Koniec świata, nie będzie kolejnego rekordu" -
pomyślałem ze smutkiem, a jednoczesnie z wyemancypowaną radością. Potem było
ich dwoje i jeszcze trzy, razem uzbierało się osiem. Nieźle, z taką ekipą
można już jechać na defensywny wyjazd do Paczkowa.
Tymczasem zaczął się film. Tak mi się wydawało, ale oczywiście to byla
reklama. Jedna, druga, trzecia, bez znaczenia. Czwarta albo siódma była
ciekawa. Przedstawiała nowatorski film "Sen nocy letniej" wg Szekspira.
Pełno zwierząt poprzebieranych za ludzi z dziwnie znajomą, przyjemną muzyką
w tle. Bylo jeszcze wiele reklam... Aż w końcu gdy sen poranka zimowego
dawał znać o sobie, otworzył się film. "Elizabeth" film. Poczułem sie jak
halabardzista, a wokół gotyk. Klimat jak z najlepszych horrorów. Wampirami
okazują się katolicy... Trudny orzech do zgryzienia dla Polaka-katolika. Ale
nowo mianowana królowa Elżbieta ma sprytny pomysł. Siłą niezwykłej perswazji
i z niewielką pomocą tajemniczego politykiera, łączy katolików i
protestantów w jedno: Kościół Anglikański... Halabarda mi opadła, gdy przez
to ówczesny papież nazwal królowę dziwką. Ale Elżbieta to silna kobieta.
Terminator przy niej wysiada, oczywista sprawa. On nie miał takich
problemów, czy wyjść za mąż za księcia Francuskiego, Hiszpańskiego, czy też
ukochanego lokalnego lorda. Wokół tego rozgrywa się akcja filmu, bardzo
poważna akcja. Mimo jednak, że wstawki komediowe byly niewielkie (choć
Vincent Cassel, pamiętny "Dobermann", jako perwersyjny książe-transwestyta,
jest nieco śmieszny), to dla wielbicieli piłki nożnej uśmiech sezonu - w
roli francuskiego emisariusza występuje niejaki... Eric Cantona. Ale uwaga -
jego nowa uroda to wąsy i broda. Strona wizualna filmu to w ogóle jest
sensacja. Choć dzisiejsze kino przyzwyczailo nas do pięknych zdjęć, to tutaj
dochodzi do tego, że włosy dęba stają (akurat na glowie mam ich z reguły
mało) na widok kostiumów, charakteryzacji (oscar), monumentalnych wnętrz i
potężnego... chyba dębu. Coś czuję, że zasadził go jakiś starożytny
mężczyzna, zgodnie z ostatnią zasadą trzech przykazań prawdziwego mena.
Jakie są życiowe "przykazania" kobiet nawet nie wiem (może Kapusia mnie
poratuje), ale wiem, ze chyba ciężko być dziewicą. Tak właśnie, wbrew
pozornie "wielkim" możliwościom zaślubin, zostaje Elżbieta, poślubiona co
prawda w końcu Anglii, lecz ukochanego chłopa to nie zastąpi (a może?). Mamy
więc dramat jednostki wyniesionej na piedestał. Czy budzi w nas to chęć
poszukiwania dębu Aklezjasza? Niezupełnie. Otóż do połowy film jest czystą
rewelacją, czujemy dramat całego narodu, na każdej kolejnej twarzy widzimy
obraz autentycznych przeżyć, wynikających z przemyślanego toku narracji,
klimat wysadza pogranicza raju itp. Jednak na drugim biegunie filmu akcja
się nieco rozmywa, znacząco traci epicki wymiar, koncentrując się na
ciemnych wnętrzach królewskiego pałacu. Krew co prawda leje się mocno, ale w
większości jest ona nam obojętna, chętnie bym rzucił halabardą w ekran, ale
wlaśnie w tamtych chwilach, nie wiedzieć czemu, wymskła mi się
nieodwracalnie. Jedyna, niepowtarzalna, stojąca na straży najlepszych
filmów, "jakim nie do konca jest "Elizabeth".
Na pocieszenie pozostaje fakt, ze nawet halabarda może się w końcu mylić.