Ten film można określić jednym słowem: znakomity. A znakomite było w nim wszystko: scenografia, kostiumy, charakteryzacja, muzyka i oczywiście aktorstwo. Świetnie zagrali Cate Blanchett i Geoffrey Rush (ciekawe, że oboje są z Australii!). Oklaski należą się też Christopherowi Ecclestonowi w roli zbyt pewnego siebie Norfolka. Idąc na ten film, obawiałam się, że będzie nudny. Na szczęście się pomyliłam i film mnie tak wciągnął, że żałowałam, że nie jest dłuższy.
Losy Elżbiety były do prawdy fascynujące, podobnie zresztą jak ona sama - miała w sobie cechy monarchy (determinacja, realizm, inteligencja i niezłomność), ale i szarego człowieka (delikatność, miłość i niebywałe poczucie humoru). Elżbieta była jedną z najciekawszych kobiet ubiegłego tysiąclecia i ten film doskonale to pokazuje.
Korzystając z okazji chciałabym jeszcze wyrazić moje niezadowolenie z powodu ubiegłorocznego werdyktu ludzi przyznających Oscary, którzy nagrodzili ten film jedynie za charakteryzację. Myślę, że w ostatnich latach to Złote Glby trafiają do właściwych rąk, w przeciwieństwie do Oscarów.