W ten wtorkowy wieczór naprawdę nie miałem nic do roboty.Na duchu podtrzymywała mnie myśl ,że wreszcie zobaczę "Elę".Po rozpoczęciu projekcji myślę.. Bomba.Zawsze interesował mnie wiek Elżbietański,a szczególnie Szekspir(którego i tak zobaczyłem-Finess).Jednak po jakimś czasie stopniowo rozpływałem się,zamiast skupić.Bo oto najpierw zobaczyłem starego znajomego z angielskich boisk futbolistę-krewkiego Erica Cantonę(w samym filmie już nie taki krewki ale i tak wypadł bosko!),no a potem zaczęło się to co kiedyś w spaghetti-westernach...dłużyzny(chociaż włosi trzymali nas w napięciu),no bo po co np.scena z tańcem Violi powtórna,albo ciągłe te erotyczne fascynacje Elżbiety?Film niewątpliwie stara się odpowiedzieć na pytanie dlaczego wizerunek królowej Elżbiety kojarzy się dziś z osobowością twardą,nieuległą,wyniosłą i otoczoną aureolą boskości.Odpowiedż wydaje się z natury prosta-Elżbieta dojrzewa do tego by pokochać naród i wdać się w ojca.Nie może pozwolić by faktycznie rządził za nią ewentualny współmałżonek-mężczyzna.Ona sama nim jest.Jak już powiedziałem wcześniej nieco się rozczarowałem,ale i tak coś pewnie zapamiętam.